Wampiry są wszędzie. Oswojone jak pluszaki w książeczkach dla dzieci. Mrocznie uwodzicielskie w szkolnych stołówkach. Żarłoczne w reklamach batoników. Śnią się po nocach licealistkom, które chciałyby być na zawsze blade, szczupłe i młode. I tańczyć w mroku…
George R.R. Martin, późniejszy autor „Pieśni lodu i ognia” napisał Ostatni rejs Fevre Dream trzydzieści lat temu, czyli w czasach, kiedy wampiry jeszcze czaiły się w mrocznych zaułkach Nowego Orleanu z rzadka wypełzając na karty powieści, a Lestat i Louis o twarzach Brada Pitta i Toma Cruise mieli zacząć nawiedzać niewieście sny dopiero za kilka lat. Ale współczesny, oswojony z tematem czytelnik, gdy tylko przeczyta pierwszych kilkanaście stron, domyśli się z łatwością dalszego ciągu. Zresztą, nie musiałby nawet czytać – wystarczy mu jeden rzut oka na okładkę. A jednak…
Powieść tę reklamowano tekstem „ Stephen King spotyka Marka Twaina ”. Rzeczywiście Marka Twaina tu całkiem sporo. Kiedy myślimy o rozległych przestrzeniach Ameryki Północnej, przychodzi nam na myśl głównie wędrówka na zachód: konno, zaprzęgiem, koleją. A przecież Mississipi i Missouri stanowiły przez dziesięciolecia prawdziwy kręgosłup Ameryki, płynący od północnych gór i indiańskich równin przez stany Unii do południowych plantacji i bagien Luizjany. Wielka rzeka tworzyła swój własny świat, kształtowała ludzi żyjących z rzeki i na rzece: marynarzy, kupców, właścicieli tawern i składów drewna, szumowiny z szemranych spelunek, tajemniczych podróżnych.
Kapitan Abner Marsh, nieurodziwy i niemłody olbrzym, był znacznie lepszym żeglarzem niż armatorem. Jego przedsiębiorstwo żeglugowe właśnie nabierało wody i szykowało się do pójścia na dno, kiedy pojawił się wytworny dżentelmen, proponujący sfinansowanie budowy dużego statku. Joshua York był człowiekiem bardzo zamożnym, a zatem kapitan mógł zrealizować marzenie życia o statku pięknym i szybkim zarazem. Najpiękniejszym. Najszybszym. Gdy „Fevre Dream” wyruszył w dziewiczy rejs, popłynęli na nim obaj wspólnicy, kapitan Marsh i Joshua York, który nigdy nie wychodził za dnia ze swojej kabiny, zarządzał postoje w nieoczekiwanych miejscach, a raz, jak się wydaje, wrócił na pokład z rękami splamionymi krwią… Kapitan Marsh jest lojalnym wspólnikiem i uczciwym człowiekiem. Zażąda wyjaśnień i uważnie ich wysłucha. A od tej pory nic już nie będzie takie, jak mogłoby się z pozoru wydawać, i czytelnik będzie miał przed sobą kilka nieoczekiwanych zwrotów akcji. Sceny piękne i straszne, dramatyczne wybory moralne i
ekscytującą epopeję kapitana, ścigającego swoje utracone marzenie. A powolna agonia porzuconego statku wzruszy go pewnie nie mniej, niż bohaterska śmierć starego człowieka. Po pierwszych stu stronach i mnie zdawało się, że wiem już wszystko. A zamykałam książkę z prawdziwym żalem, że to już koniec, choć przyznać muszę, że większe wrażenie zrobił na mnie „Mark Twain”, niż „Stephen King”.