Jest ich trzech, jak trzech muszkieterów, z jednej klasy w liceum Batorego. Matura w 1938. Syn arystokraty ma na imię Olo, potomek warszawskiej inteligencji - Jerzy, a syn szewca z Pragi – Felek, oczywiście. Ich życie ledwie się zaczęło, a już się właściwie skończyło. Konspiracja, potem Powstanie, poczucie totalnej klęski i totalnej straty. Owszem, wszyscy trzej osiągnęli względny sukces zawodowy, ale ich życie osobiste zupełnie się nie układa. Olo został na Zachodzie, jest lekarzem, wciąż zmienia kraje pobytu i kolejne, bogate żony. Felek stracił ukochaną w powstaniu, pozostał samotny. Jerzy i dziewczyna, z którą wziął powstańczy ślub po trzydniowej znajomości, byli razem przez pewien czas, a potem się zagubili w latach wielkiego strachu. I tak sobie trwają trzej muszkieterowie aż do roku 1976, kiedy to jeden z nich znajdzie się w potrzebie, co wszystkich trzech zgalwanizuje, postawi na nogi, zaczną realizować scenariusze prosto z Jamesa Bonda (wówczas jeszcze, w PRL-u, nieznanego), śmigać między
kontynentami, przeżywać męskie przygody i porywy dawno uschłych, zdawałoby się, serc.
A później okaże się, że na wszystko jeszcze był czas, choćby i po siedemdziesiątce: na miłość i seks, na ojcostwo i wujostwo, na kolejne pokolenia jak z pastelowej laurki.
I można by nawet w to uwierzyć, gdyby nie bezlitosny kalendarz, zimna logika i lodowata arytmetyka.
Jerzy: do więzienia trafił w 1952. Wyszedł przypuszczalnie w 1956, a zatem czyżby w wieku co najmniej 36 lat rozpoczął studia architektoniczne? Z czego żył? Wcześniej nie studiował, bo się ukrywał.
Anka: w wieku 24 lat ma za sobą 4 lata więzienia, wcześniej proces, jeszcze wcześniej rozpoczęte studia dziennikarskie, dziwną przyjaźń ze starszą o prawie 20 lat terrorystką i tajemniczą działalność.
Zosia: zaczyna kształcić głos dopiero w wieku 30 lat, po czym zostaje divą operową światowej sławy. Przez kilka lat, w Szwecji i w Niemczech, żyje z dzieckiem, jak się wydaje, na koszt uprzejmych znajomych (bez aluzji).
Wszyscy bohaterowie, w kraju i za granicą, istnieją w całkowitej pustce rodzinnej i społecznej. Naprawdę nikt nie ocalał? Żaden stryjek z Krakowa, kuzynka z Grójca, sąsiadka, kolega z podwórka? Nikt, kto pomógłby się odnaleźć dwójce zagubionych zakochanych?
Uczynny ubek importuje do Polski terrorystkę, bo prosi go o to kolega od brydża. Kontakty z ubekiem ma, rzecz jasna, syn szewca. Syn arystokraty – z ambasadą amerykańską.
W 1976 dwaj panowie przylatują do Bułgarii i na miejscu poruszają się samochodem. Jeśli go wypożyczyli (bo przecież nie ukradli?), to jest to podobny anachronizm, jak kartki na mięso (pojawiły się w 1981, ich wprowadzenie było jednym z 21 postulatów sierpniowych!).
Jerzy i Anka przez kilka tygodni porozumiewają się za pośrednictwem Feliksa, po czym nagle, przed samym rozstaniem, bariera językowa w cudowny sposób znika. Ach, ta siła uczucia…
Nie wspomnę już o kobiecej logice, która każe byłej powstańczej łączniczce, z nienawiści do stalinowskich oprawców, nie uczyć dziecka polskiego. Mała mówi więc tylko po niemiecku…
Kiedyś pewna znajoma starsza pani na spotkaniu towarzyskim z wielkim zapałem przekonywała, że ojciec znanej publicznie postaci zginął w Katyniu. Nieśmiało zauważyłam, że postać przyszła na świat dobrych kilka lat później. Zostałam ofuknięta i odesłana na wrogie pozycje. Chyba już wiem, komu podaruję najnowszą powieść Marii Nurowskiej.