Trwa ładowanie...
recenzja
09-04-2014 22:02

A w Mieście Aniołów zaraza…

A w Mieście Aniołów zaraza…Źródło: "__wlasne
d169f8d
d169f8d

Już wiemy, że koniec świata (jakkolwiek byśmy to pojęcie rozumieli), wieszczony – ponoć zgodnie z w przepowiedniami starożytnych Majów - na dzień 21 grudnia 2012 roku, nie nastąpił.

Ale kiedy Dustin Thomason pisał swą drugą powieść sensacyjną, ludzie prześcigali się w domysłach na temat możliwych przyczyn i przebiegu domniemanego kataklizmu, a te obmyślone przez autora z perspektywy czasu okazały się równie prawdopodobne, jak pozostałe. Cóż się zatem wydarza w powieściowej rzeczywistości?

Do szpitala w Los Angeles trafia niezidentyfikowany człowiek, z wyglądu Latynos, mówiący w języku, którego nie potrafi zrozumieć nikt z personelu. Objawy choroby sugerują rzadkie schorzenie genetyczne – tak zwany zespół śmiertelnej bezsenności rodzinnej - ale badania w tym kierunku wypadają ujemnie. Doktor Gabriel Stanton rozpoznaje chorobę prionową, bardzo szybko prowadzącą do nieodwracalnego uszkodzenia mózgu. Przed śmiercią pacjent zdradza swoją tożsamość i kilka intrygujących szczegółów Chel Manu, specjalistce od języków starożytnych ludów Ameryki Środkowej, którą wezwano do umierającego w nadziei, że rozpozna jego mowę. Okazuje się, że chory, podobnie jak ona, pochodzi z Gwatemali, z wioski, w której po dziś dzień żyją potomkowie Majów i porozumiewa się w języku kicze. Jednak podane przez niego informacje wydają się niespójne i mało konkretne. Zanim udaje się ustalić drogę zakażenia, pojawiają się następne przypadki – a jedną z ofiar jest handlarz, który parę dni wcześniej przyniósł Chel bezcenny
kodeks, rzucający nowe światło na historię jej praprzodków. Kiedy zostają odkryte powiązania pomiędzy zmarłymi, zaczyna się dramatyczny wyścig z czasem; po jednej stronie jest garstka naukowców, a po drugiej śmiertelna zaraza… i wszyscy, którzy świadomie lub nieświadomie przeszkadzają im w poszukiwaniach. A do 21 grudnia już tylko parę dni…

Pomysłu na główny wątek można autorowi pozazdrościć. Apokaliptyczna zaraza, z którą nie potrafią walczyć XXI-wieczni epidemiolodzy, a remedium na nią można w historii starożytnego ludu – tego chyba jeszcze nie było! Koncepcja ta jednak zawiera nieco nieścisłości i niekonsekwencji merytorycznych. Skoro czynnik chorobotwórczy przenosi się z taką łatwością, dlaczego spośród kilku osób, które miały bliski i długotrwały kontakt z pierwotnym jego źródłem, zachorowały tylko dwie pierwsze? Dlaczego nie zaraził się nikt z personelu zajmującego się pierwszym pacjentem, choć jeszcze nie wiedziano, jaką drogą choroba się szerzy i nie stosowano środków ostrożności, za to później zachorowania zaczęły występować lawinowo? Na zakażenie mają być odporne niemowlęta do szóstego miesiąca życia – „dopóki nie ukształtują się ich nerwy wzrokowe” - tylko że w rzeczywistości nerwy te są ukształtowane już w życiu płodowym, a to, że niemowlę nie widzi jeszcze tak dobrze, jak starsze dziecko czy dorosły, uwarunkowane jest
niezakończoną migracją komórek siatkówki i niedojrzałością mechanizmów koordynujących. A już zupełnym absurdem jest twierdzenie – nie wiem, czy powstałe w tłumaczeniu, czy stworzone przez autora – iż „buczyna stanowiła aktywny składnik pentozanu”; jeśli już, to chyba odwrotnie, bo pentozan (wielocukier) składa się jedynie z reszt pentozowych, z całą pewnością nie zawierając ani buczyny, ani innego drewna. Że „żaden gatunek buka nie mógł pokonać bariery krew-mózg”, w to z kolei łatwo uwierzyć, bo przez tę barierę przenikać mogą jedynie związki chemiczne i drobnoustroje; dlaczego zatem Stanton szuka w płynie mózgowo-rdzeniowym chorej „cząstek bukanu”, który to bukan jest nazwą rodzajową drzewa spokrewnionego z europejskim bukiem? Czyżby naprawdę wierzył, że okruszki materii organicznej wstrzyknięte do żyły (oto recepta na owo antidotum: „pokruszył liście, korę, drewno i owoc na maleńkie cząstki i zmieszał je z solą fizjologiczną i roztworem enzymów. W końcu wciągnął płyn do strzykawki i wprowadził igłę do żyły
(…)”) nie tylko nie zabiją pacjentki, ale w dodatku w ciągu dwudziestu minut przedostaną się cudem przez ściany naczyń i dotrą do kanału kręgowego?

d169f8d

Czytelnik nieinteresujący się medycyną na tyle, by zauważyć podobne niedociągnięcia, może śledzić bieg wydarzeń, nie zaprzątając sobie głowy powyższymi dywagacjami. Początkowo akcja toczy się wartko, a dramatyzm sukcesywnie narasta; z chwilą, gdy autor decyduje się zastosować przerywniki w postaci długich fragmentów odczytywanego przez Chel kodeksu, napięcie spada (nie poprawia go ani trochę nawet ujawnienie tajemnicy ukrywanej przez matkę młodej kobiety) i wraca do poprzedniej wartości dopiero w finałowej sekwencji, gdy już dosłownie minuty dzielą parę bohaterów od ostatecznej klęski lub zwycięstwa.

Per saldo 21.12.12 wypada na tle podobnych gatunkowo pozycji dość przeciętnie, ale za wzbudzenie zainteresowania kulturą antycznych Majów i losami Majów dzisiejszych należy mu się mały plusik.

d169f8d
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d169f8d