Znacie doktora House’a? Zanim Hugh Laurie został serialowym cynicznym lekarzem, napisał bestsellerową powieść o cynicznym sprzedawcy broni. Książka – jak przystało na bestseller – świetna. Jak przystało na bestseller pisany przez obdarzonego dowcipem (dodajmy: inteligentnym dowcipem) Anglika – inteligentnie dowcipna. Jakby tego było mało, poziom ironii inteligentnego dowcipu urasta momentami do granic możliwości. A to oznacza dla mnie tylko jedno: rewelację. Napisałam „bestsellerowa powieść” i to nie jest pomyłka: Sprzedawca broni, choć w Polsce dopiero się ukazuje, w USA osiągnął zaszczytny tytuł bestselleru niedługo po ukazaniu się na rynku wydawniczym w 1996 roku.
Nie wiem, co mnie w tej książce najbardziej urzeka – czy sposób narracji okraszony celnymi i rozbawiającymi do łez uwagami bohatera, czy ów główny bohater sam w sobie (gość o kompletnie niezapamiętywalnym nazwisku i absolutnie zapadającym w pamięć stosunku wobec świata), czy fakt że Laurie opisuje nader delikatny problem handlu bronią lekko i ze sporą swobodą. Powyższe wyliczenie być może nie musiałoby zawierać takich elementów jak: szybkie tempo i nagłe zwroty akcji, ale warto dodać, że tak właśnie jest. To nie jest tylko dowcipnie opowiedziana historia. To nawet nie jest dowcipnie opowiedziana sensacyjna historia. To coś więcej.
Zaczyna się w zasadzie niewinnie – od rozmyślań na temat potencjalnych sposobów łamania ręki przeciwnikowi. Kwitując wybuchami śmiechu refleksje bohatera na temat owych możliwości, wpadamy w sam środek tygla, w którym miesza się CIA, brytyjskie ministerstwo obrony, biznesmeni i wszyscy ci, których w jakimś stopniu interesuje sprzedaż broni. Ekswojskowego parającego się ochroną teoretycznie handel taki nie powinien obchodzić i właściwie nie obchodzi, do czasu jednak aż do zainteresowania się zostanie zmuszony. I to tak skutecznie, że – chcąc, nie chcąc – sam zaczyna przyczyniać się do bogacenia się zbrojeniowego imperium. Dodajmy do tego piękne kobiety, dobry japoński motocykl i terrorystyczną szajkę Miecz Sprawiedliwości, a sensacji mamy aż nadto. W istocie, pędząca na łeb na szyję akcja nie pozwala chwilami ani na oddech (co zapisujemy autorowi na plus)
, ani na zorientowanie się, kto jest kim i kto kogo goni. Prawdę mówiąc, Bond to betka. A skoro jesteśmy już przy agencie 007, warto nadmienić, że nasz
bohater to również pełnokrwisty Brytyjczyk, o czym daje znak na każdym kroku – co prawda w nieco odmienny od agenta Jej Królewskiej Mości sposób. Nie jest ani schludny, ani tym bardziej przesadnie grzeczny, a w kontaktach z wyrastającymi niemal jak grzyby po deszczu złowrogimi Amerykanami – wyjątkowo bezczelnie wytyka im ich, stereotypową prawie, głupotę. Aż dziw bierze, jak przy tak sporej dawce, bolesnej dla niektórych, ironii książka ta stała się bestsellerem.
Trzeba otwarcie przyznać, że w mającej skrzyć się od humoru i ciętych ripost sensacyjce dość trudno zawrzeć poważną problematykę. O ileż łatwiej pozostawić rzecz jak jest; napisałem, wydałem, sprzedałem. Handel bronią, jakkolwiek by na to nie spojrzeć, nie należy do tematów miłych, wygodnych ani poruszanych w chwili, gdy jedyne czego się pragnie to odpoczynek. Handel bronią to temat, który najlepiej byłoby ominąć – jakby go po prostu nie było. Tymczasem czytelnik zostaje postawiony na miejscu bohatera – musi się zainteresować. Co więcej, bardziej chcąc, niż nie chcąc, za co winić musi wysoce atrakcyjną linię fabularną. Cieszy fakt, że nie jest to kolejny Pan życia i śmierci Niccola – gdyby kolejny sprzedawca broni miał ociekać aż takim patosem, lepiej byłoby dla niego, aby nie powstał w ogóle.
Może w kontekście społecznym nie byłoby najlepszym stwierdzenie: „oby takich sprzedawców broni, jakich opisał Laurie, było jak najwięcej” (z przyczyn oczywistych: główny bohater jako handlarz poradził sobie wyjątkowo efektywnie). Co się jednak tyczy rynku księgarskiego – sprawa ma się zupełnie inaczej.