„Wkręcono nam, że jesteśmy kowalami własnego losu” - wywiad z Michałem R. Wiśniewskim
Tytułowy „jetlag” to „zmęczenie po długiej podróży samolotem” lub, jak chce autor, „pokolenie biurowej klasy średniej”. Michał Radomił Wiśniewski woli jednak nie nazywać swojego dzieła „powieścią pokoleniową”, bardziej odpowiada mu określenie: kultowa. Z nominowanym do tegorocznej Nagrody Conrada autorem „Jetlaga”, na kilka dni przed premierą nowej książki, rozmawiamy między innymi o popkulturze i dorastaniu w latach dziewięćdziesiątych oraz o tym, czym tak zmęczyli się dzisiejsi trzydziestolatkowie.
Tytułowy „jetlag” to „zmęczenie po długiej podróży samolotem” lub, jak chce autor, „pokolenie biurowej klasy średniej”. Michał Radomił Wiśniewski woli jednak nie nazywać swojego dzieła „powieścią pokoleniową”, bardziej odpowiada mu określenie: kultowa. Z nominowanym do tegorocznej Nagrody Conrada autorem „Jetlaga” , na kilka dni przed premierą nowej książki, rozmawiamy między innymi o popkulturze i dorastaniu w latach dziewięćdziesiątych oraz o tym, czym tak zmęczyli się dzisiejsi trzydziestolatkowie. Wywiad został przeprowadzony podczas tegorocznego Conrad Festivalu.
Mateusz Witkowski: Mój znajomy poruszył niedawno na Facebooku ciekawą kwestię: jak to możliwe, że ludzie młodzi, którzy z natury są predestynowani do buntu, wybrali sobie za idoli postaci tak nudne, jak niektórzy popularni politycy. To jak, dzisiejsi młodzi nie potrafią już buntować się w atrakcyjny sposób?
Michał R. Wiśniewski:Jeżeli miał na myśli zainteresowanie Korwinem, to w tym wypadku bunt ma podobne podstawy, co zawsze i wiąże się ze sprzeciwem wobec władzy rodzicielskiej. Państwo opiekuńcze, którym straszą korwiniści, jest dla młodych tak naprawdę emanacją „opresji” ze strony rodziców, którzy ograniczają ich wolność. Dzisiejsi kilkunasto- i dwudziestolatkowie kupują tę bajkę - czują się wyjątkowi i chcą sami decydować o swoim życiu, bo jeszcze nie posmakowali tego, co to tak naprawdę znaczy. Nie znają też konsekwencji takiego stanu rzeczy.
Różnica polega jednak na tym, że nigdy wcześniej tak wielkiej roli nie odgrywały tu sprawy związane ze stanem posiadania, statusem materialnym.
No tak, Korwin moim zdaniem nie jest problemem - to element folkloru, jak Smok Wawelski. Rzecz zasadza się gdzie indziej: to, co nazywam thatcheryzmem albo balcerowiczyzmem, czyli cała ta neoliberalna narracja, która święci triumfy od 1989 roku, jest zdaniem wielu młodych ludzi jedyną drogą, jedynym rozwiązaniem. Mieliśmy w latach dziewięćdziesiątych nawet program „Klub Yuppies” z Krzysztofem Ibiszem, jesteśmy od tamtego czasu wychowywani do życia w sukcesie. Szkoła jest nastawiona na sukces, jedyne historie, o jakich przeczytasz w gazetach, to opowieści o sukcesie itd. Daliśmy sobie wkręcić, że jesteśmy kowalami własnego losu. W tym momencie tradycyjnie rozumiany bunt jest niemożliwy: skoro jesteśmy odpowiedzialni za wszystko, co się z nami dzieje, i rzekomo mamy nad tym kontrolę, buntowalibyśmy się przeciwko samym sobie. A w konsekwencji: musielibyśmy się przyznać, że jesteśmy „przegrywami”. W świetle całej tej propagandy osobistego sukcesu, nie mieści się nam to zupełnie w głowach.
Wróćmy do „jetlag”, tytułowego syndromu: czym pokolenie trzydziestolatków się zmęczyło? Inaczej rzecz ujmując: dokąd lecieli?
Przede wszystkim zmęczył ich lot w stronę wspomnianego osobistego sukcesu. Podstawowy problem dzisiejszych trzydziestolatków to brak czasu na to, żeby się zatrzymać i zastanowić nad tym, co się wokół nich dzieje. W książce opisuję nie tyle pokolenie, co jakąś paraklasę, grupę społeczną. Ludzi pracujących w biurach i obciążonych kredytami. Media lubią robić z nich lemingów, ja mówię o nich „biurowa klasa średnia”. To osoby w gruncie rzeczy dość konserwatywne. Ich największym marzeniem jest prowadzenie tak zwanego „normalnego życia”, bycie mieszczaninem. Mieszczaństwo jest natomiast u nas praktycznie niemożliwe, bo jesteśmy zwyczajnie za biedni. W rezultacie oni wszyscy czują się przepracowani i zmęczeni. Utwierdza ich to natomiast w przekonaniu, że wszystko, co mają, osiągnęli własną pracą. Taki korposzczurek uważa potem, że ci, którzy nie osiągnęli podobnego sukcesu, to zwyczajni lenie.
Mówimy tu o pokoleniu, które właściwie od urodzenia jest bombardowane mitem Zachodu i lepszego życia.
Dokładnie, lata dziewięćdziesiąte to okres szoku kulturowego. Zachód funkcjonował wcześniej jedynie pod postacią naklejek przysyłanych przez „dear sirs” i puszczanych raz na jakiś czas w telewizji amerykańskich filmów. Jeżeli nie mieliśmy w rodzinie marynarza czy dyplomaty, to tak naprawdę nie wiedzieliśmy o Zachodzie kompletnie nic. Aż tu nagle, w latach dziewięćdziesiątych, wszystko eksplodowało, mieliśmy do nadrobienia czterdzieści lat: masa muzyki do przesłuchania, masa filmów do zobaczenia.
To wszechobecne nęcenie Zachodem w pewnym sensie tworzyło poczucie nierzeczywistości oraz tego, że życie jest gdzie indziej. A ten Zachód to był przecież jakiś fantazmat, wyobrażenie.
Weźmy choćby przykład amerykański. Gdy zaczęło się mówić o naszym potencjalnym wejściu do Unii Europejskiej, pojawili się eurosceptycy. Pamiętam, że Rafał Ziemkiewicz pojechał w podróż do Stanów Zjednoczonych i zaczął po powrocie opowiadać jakieś kompletne bzdury o amerykańskiej wolności, pomijając zupełnie to, jak niejednolite, również pod względem prawnym, są Stany Zjednoczone. W „Jetlag” też poruszam te wątki: USA, o jakim marzyliśmy, nie istnieje. Kiedy myślę o Nowym Jorku, łapię się na tym, że myślę tak naprawdę o mieście nieistniejącym. Ten prawdziwy Nowy Jork zupełnie mnie nie interesuje. Interesuje mnie natomiast miasto jak z Woody’ego Allena, miejsce akcji moich ulubionych sitcomów itd. Zresztą nie tylko u nas tak to działa: Stany mają swoje wyobrażenie na temat Japonii, i odwrotnie. Jak wynika często z japońskich komiksów, Ameryka to ich zdaniem raj dla ludzi, którzy kochają broń i tym podobne. Ciekawe, co myślą o Polsce? Niewykluczone, że nic, co jest dość bolesne.
Skoro już jesteśmy przy komiksach: pokolenie, o którym mówimy, jest w pewnym sensie zrobione z popkultury?
Zdecydowanie, sam mówię bez przerwy jej językiem. I nie chodzi o nerdostwo i przerzucanie się cytatami. To wszystko zalega po prostu w umyśle, sięganie po te wszystkie aluzje i odwołania jest zupełnie naturalne. Podobnie jest z piosenkami: jeżeli chcemy coś wyrazić, to najłatwiej zrobić to za ich pomocą. Piosenka zawsze będzie pod tym względem mocniejsza od literatury. Pomyślałem zresztą niedawno, że pisarze to niespełnieni rockmani. Zresztą mamy choćby rapującą Dorotę Masłowską czy Sylwię Chutnik, która chwyciła ostatnio za bas.
Na swoim blogu sugerowałeś natomiast, że zanika aktualnie konstruktywne myślenie i pisanie o popkulturze - odniosłeś się wówczas do wpisu autorstwa Marcina Zwierzchowskiego . Jako pozytywny przykład podałeś nieodżałowanego Kałużyńskiego, który w, dajmy na to, „Batmanie” z 1989 roku widział pewien znak czasów i odpowiedź na rozmaite współczesne problemy.
Przypominam sobie, że gdy w 1998 poszedłem razem z kolegą na „Armageddon”, jedyne, co mogliśmy zrobić po seansie, to przeczytać tekst Szczerby z „Gazety Wyborczej” i ewentualnie się z nim nie zgodzić. Tyle. Teraz mamy teoretycznie ogromne możliwości: na temat każdego filmu pojawia się w sieci masa komentarzy, omawiamy dane premiery jeszcze przed ich pojawieniem się w kinach. Smutne jest jednak to, że zwykle nie mamy na ich temat nic ciekawego do powiedzenia, poruszamy się cały czas w poetyce memów. Inna sprawa, że nikt w szkole nas nie uczy, jak rozmawiać o filmach. Na tym polega moja krytyka tego wpisu, który niejako sugeruje, że o „głupich” filmach nie da się rozmawiać w mądry sposób. Ja czegoś takiego nie uznaję. Już wielu wcześniej pokazało, że możemy te rzekomo niemądre produkcje wykorzystywać w rozmaitych celach, np. Žižek w „Perwersyjnym przewodniku po ideologiach”
(img|606136|center)
A może jest tak, że popkultury, która w dwudziestym wieku załatała wobec zaniku metafizyki jakąś lukę, potrzebujemy już jedynie w celach czysto użytkowych i konsumpcyjnych?
To ciekawy punkt widzenia, z drugiej strony jednak: jeśli pomyślimy o fandomach Marvel Comics i DC oraz o nienawiści pomiędzy tymi grupami, łatwo stwierdzimy, że wchodzą tu w grę uczucia niemal religijne. To jest fascynujące: dlaczego kłócimy się o dwie potężne korporacje?
Można to nazwać uczuciami religijnymi, choć w tym wypadku górę biorą moim zdaniem uczucia plemienne. Czyli geekostwo, z którego nic nie wynika.
Bycie geekiem ostatnio bardzo staniało. Zaliczyłem już sporo fandomów, m.in. mangowy, i zawsze wyglądało to następująco: wielki zryw i pasja, analizowanie godzinami poszczególnych klatek z anime, ale gdy rzecz stawała się coraz bardziej popularna i szła w „lud”, jakoś traciło to na wartości. Zresztą, w gruncie rzeczy zawsze chodziło o to, aby poznać osobę o podobnych zainteresowaniach i stworzyć z nią parę.
Jak w oazach.
Dokładnie tak! Oazy niczym się nie różnią od innych fandomów. Albo takie środowisko „Frondy”: zawsze mnie bawiło, że dzieciaki młodsze ode mnie żyją starymi sporami i kłócą się np. o stan wojenny. Wtedy zrozumiałem, że oni wszyscy mają mentalność otaku. Ja byłem otaku „Sailor Moon”, oni są otaku stanu wojennego. Chodzi też pewnie o sprawy tożsamościowe, o bycie częścią pewnej grupy, zdefiniowanie się.
Tożsamość, a właściwie jej brak, odgrywa w „Jetlagu” sporą rolę. Zaczynasz swoją powieść od „to nie jest moja historia, to jest twoja historia” - odcinasz się od doświadczeń, o których piszesz, czy je wypierasz?
Zdecydowanie się odcinam. Zwracam się do swojego bohatera w drugiej osobie, żeby kompletnie ukryć go przed czytelnikiem i zaznaczyć dystans. Gdy zacząłem pisać tę książkę, zderzyłem się ze ścianą własnego ego. Uznałem w pewnym momencie, że pisanie o sobie jest niewłaściwe, że nie jestem na tyle interesującą osobą, aby czytelnik musiał się o mnie tego wszystkiego dowiadywać. Drugi powód jest następujący: „Jetlag” to współczesna proza, ale zarazem książka o współczesnej prozie. Często zarzuca się tym nowym powieściom, że korzystają z pustych, niekompletnych bohaterów. Moim założeniem było pozbawienie mojego bohatera wszystkich cech. Zostawiłem trochę popkultury - wiadomo, czego słucha i co ogląda, poza tym jednak nie wiemy o nim kompletnie nic. Właściwie nie możemy być nawet pewni jego płci.
Nie boisz się etykietki „powieść pokoleniowa”? W pewnym sensie nie ma dla pisarza nic gorszego.
Takie głosy się pojawiały i stało się tak niejako z mojej winy - w blurbie użyłem określenia „pokolenie biurowej klasy średniej”, ale to oczywiście nie jest żadne pokolenie, raczej, jak wspomniałem wcześniej, pewne środowisko. Nie wiem, czy napisanie porządnej powieści pokoleniowej jest w ogóle możliwe. To właściwie wytrych, po który lubią sięgać krytycy. Nie wstydzę się natomiast nazwania „Jetlagu” powieścią kultową - istnieje pewna grupa osób, dla której moja książka ma właśnie taki status. Nieduża, ale jednak.
Swoją drogą: dość długo zbierałeś się do napisania powieści. Miałeś już wcześniej spore doświadczenie jako dziennikarz i naczelny w magazynach „Kawaii” i „Anime”. No i nie zapominajmy o blogu.
Po raz pierwszy zabrałem się do tego w 2007 roku. Wróciłem niedawno do tego, co wtedy powstało: było to bardzo egoistyczne pisanie. Musiałem dorosnąć. Załóżmy, że jako pisarz jestem osobą wolnodojrzewającą. Poza tym: pisanie to spory wysiłek, maraton. Napisać opowiadanie lub notkę na blogu jest bardzo łatwo. Musiałem się nauczyć regularnego pisania. Tu akurat bardzo pomogło mi prowadzenie bloga. Zrobiłem kiedyś sobie takie ćwiczenia: znalazłem książkę „100 pomysłów na bloga” i przez sto dni tworzyłem notki, wykorzystując każdy z pomysłów. Zdałem sobie wtedy sprawę, że ta pisarska regularność jest możliwa. Sam „Jetlag” powstał bardzo szybko - w pewnym sensie trwało to siedem lat, ale mam tu na myśli zbieranie doświadczeń i ogólnie pojęte życie, a nie pisanie jako takie. Wracając do bloga: nigdy nie będę pisarzem-blogerem w rodzaju Kominka - o, przepraszam: Jasona Hunta. Nie zaprasza się mnie na imprezy branżowe, a gdy w telewizji będą chcieli pokazać blogera, to raczej do mnie nie zadzwonią. Niemniej od
początku miałem swoją stałą publiczność - niedużą, ale wysokiej jakości. Dzięki temu miałem okazję wychować sobie czytelnika. Posługuję się dość specyficznym językiem, który udało mi się wypracować właśnie za pomocą bloga i osoby, które go odwiedzały, doskonale ten język czują.
A co z pisarstwem facebookowym? Literatura czy „literatura”?
To zależy. Na przykład za prawdziwą literaturę uważam facebookową twórczość Łukasza Najdera, jednego z najpopularniejszych przedstawicieli gatunku. Trochę dlatego, że wiem, jak te notki powstają: po napisaniu podlegają redakcji. Być może wykonuje ją sam Łukasz, to akurat nie jest ważne. Dla mnie dzieło ma sens wtedy, jeżeli w jego powstawaniu bierze udział ktoś, kto zna się na rzeczy, sprawdzi tekst i odpowiednio go zredaguje. Nigdy nie interesował mnie self-publishing i zaspokajanie jakichś grafomańskich potrzeb. Potrzebuję pieczątki profesjonalisty: „to jest dobrze zrobione”. Facebook sam w sobie jest wynaturzeniem, bo dzieje się za szybko. Notka na blogu ma tę zaletę, że zajmuje zupełnie inne miejsce w czasoprzestrzeni: łatwo jest wrócić do tekstu napisanego kilkanaście miesięcy wcześniej, co zapewnia mu większą żywotność. W wypadku Facebooka wiele tekstów zupełnie ginie, przepada. Aktualnie używam go, bo najzwyczajniej w świecie muszę - pisarz powinien być obecny w mediach społecznościowych. Od momentu
wydania książki wszystkie twoje działania muszą być podporządkowane promocji. Wojciech Orliński, autor „Internet. Czas się bać” , nienawidzi Facebooka, ale korzysta z niego, aby „sprzedawać książki” - wszystkie flejmy, w których bierze udział, służą podbijaniu EdgeRanka, aby dotrzeć do jak największej liczby czytelników.
Popromujmy więc: zbliża się premiera twojej drugiej książki pod tytułem „God Hates Poland”.
Ksiażka pojawi się już za kilka dni i będzie tam można spotkać niektóre postaci znane z „Jetlag”. Nie można jednak traktować jej jako „Jetlag 2”, to zupełnie inna powieść. Podoba mi się to, co powiedział autor „Rocky Horror Picture Show” zapytany swego czasu o „Shock Treatment”: to nie sequel, ani prequel, to „equal”, coś, co dzieje się w podobnym czasie i w podobnym uniwersum. Natomiast jeżeli ktoś zapyta mnie, o czym jest „God Hates Poland”, to odpowiem: jest to książka o Bogu, nienawiści i Polsce.
Mateusz Witkowski/ksiazki.wp.pl
(img|606134|center)
* Przeczytaj także: "Trzydzieska to nowa osiemnastka" Tomasz Pstrągowski o "Jetlag" *