Trwa ładowanie...
16-01-2015 13:40

"Fascynuje mnie znikanie bez śladu"

17 lipca 1988 roku Sandra Valentine - młoda Amerykanka, odnosząca sukcesy businesswoman - postanowiła zwiedzić świat. Przez kolejne osiem miesięcy zobaczyła Nową Zelandię, Australię, Japonię, Hong Kong, Chiny, Singapur, Tajlandię, Nepal i Indie. W marcu 1989 roku trafiła na Sri Lankę. 28 marca słuch o niej zaginął. Do dziś nie wiadomo nic pewnego. Jakby Sandra Valentine po prostu zniknęła. Tajemnica jej zaginięcia zafascynowała Joannę Bator, zdobywczynię nagrody Nike za "Ciemno, prawie noc". Jednak "Wyspa łza" to książka nie tylko o Valentine. To także opowieść samej autorce i jej mrocznej bliźniaczce, o Wałbrzychu, pisaniu i kobiecości.

"Fascynuje mnie znikanie bez śladu"Źródło: Wydawnictwo Znak
d19ira3
d19ira3

17 lipca 1988 roku Sandra Valentine - młoda Amerykanka, odnosząca sukcesy businesswoman - postanowiła zwiedzić świat. Przez kolejne osiem miesięcy zobaczyła Nową Zelandię, Australię, Japonię, Hong Kong, Chiny, Singapur, Tajlandię, Nepal i Indie. W marcu 1989 roku trafiła na Sri Lankę. 28 marca słuch o niej zaginął. Do dziś nie wiadomo nic pewnego. Jakby Sandra Valentine po prostu zniknęła. Tajemnica jej zaginięcia zafascynowała Joannę Bator, zdobywczynię nagrody Nike za "Ciemno, prawie noc" . Jednak "Wyspa łza" to książka nie tylko o Valentine. To także opowieść samej o autorce i jej mrocznej bliźniaczce, o Wałbrzychu, pisaniu i kobiecości.

Ewa Jankowska: „Wyspa łza” ... Tytuł brzmi smutno. Czy rzeczywiście wyspa okazała się tak smutna?

Joanna Bator: „Wyspa łza” jest jak całe moje życie. Melancholijna i pełna tęsknoty jednego dnia, radosna i zmysłowa drugiego. Pojechałam tam w okresie, w którym chciałam trochę uciec i się schować. Nie szło mi pisanie powieści, źle się czułam. A nie znoszę bezczynności i użalania się nad sobą. Muszę mieć dużo do roboty, żeby się dobrze czuć.

To wina Nike?

Po Nike na pewno zwiększyła się presja. Jak ma się wydawcę, to bez względu na to, jak miłym i słodkim człowiekiem by był, jest to jednak osoba, która za twoimi plecami wywija batem i dźga paluchem w plecy. Chce nowej książki! Jednocześnie pojawia się lęk, że kolejna książka po prostu nie przyjdzie. Podpisałam kontrakt na powieść, ale nie podpisywałam kontraktu z żadną siłą sprawczą, która zapewniłaby mi ciągłe natchnienie.

d19ira3

(img|538792|center)

Z mroczną bliźniaczką?

(śmiech) Moja bliźniaczka nigdy nie obiecywała mi, że będzie mi przynosić kolejne pomysły. Jest chimeryczna i nieprzewidywalna jak ja. Widziałam niejedną karierę, która świetnie się rozwijała i nagle się urwała. Jest presja, jest lęk. Ale jest i radość z tego, że ma się tak cudowną pracę. Pisanie książek, oprócz tego, że czasem jest męką, jest po prostu wielkim przywilejem, darem, o który trzeba dbać. Między innymi w taki sposób, żeby nie ulegać niczyjej presji.

Co się stało, że w końcu udało się przełamać impas?

Tego się nigdy do końca nie wie. Przychodzi po prostu moment, w którym czuje się, że już pora zacząć pisać. W głowie pojawiają się obrazy i od razu płyną zdania. Wszystkie moje książki zaczynały się tak samo. Przychodziły mi do głowy jakieś słowa, które potem mnie prześladowały. „Piaskowa góra”, „coś srebrnego dzieje się w chmur dali”, później „ciemno, prawie noc”, a w końcu przyszły mi do głowy słowa „znikła bez śladu”.

Chciała Pani się schować, stąd te słowa krążące wciąż w myślach?

Tak. Problem w tym, że za tymi słowami nie szła żadna historia. Próbowałam czymś się zająć. Wpisywałam więc w wyszukiwarkę „znikła bez śladu” i czytałam historie kobiet, którym coś takiego się przydarzyło. Są miliony takich historii – jedne są fascynujące, inne mroczne i straszne, są te z cudownym zakończeniem i te z koszmarnym. Są w końcu te bez zakończenia. Ale tylko jedna przyciągnęła całą moją uwagę i zafascynowała w tajemniczy sposób. Była to historia Sandry Valentine, która w 1989 roku przepadła bez śladu na Sri Lance. W tej historii nie ma tak naprawdę nic wyjątkowego. Atrakcyjna i niezależna młoda kobieta z Nowego Jorku robi karierę, zarabia mnóstwo pieniędzy, ale czuje, że to wszystko jakoś nie jest do końca to, że nie jest tak naprawdę szczęśliwa. Rusza więc w podróż dookoła świata, by odnaleźć sens. Trafia na Sri Lankę i tutaj ślad po niej znika.

d19ira3

Identyfikowała się Pani z Sandrą?

Od zawsze fascynuje mnie znikanie bez śladu. Filmy z tym motywem, powieści. Zniknięcia w realnym życiu. Jest w tym coś przerażającego i kuszącego. Po 35. roku życia człowiek zaczyna sobie powoli zdawać sprawę, że ma tylko tę jedną historię i że jest ona w rzeczywistości bardzo krótka. A jest tyle różnych możliwości, tyle innych żyć, które można byłoby przeżyć. Gdyby się z tego, które się ma, znikło bez śladu.

Dlaczego właśnie po 35. roku życia?

Dla mnie to granica prawdziwej dorosłości. Wtedy już się wie, że pewne wybory są ostateczne. Ma się świadomość, że były możliwe inne drogi, ale po prostu się ich nie wybrało. Że nie można mieć wszystkiego i nie warto próbować, bo w tym wieku odróżnia się już odwagę od pustej brawury. Jak się ma osiemnaście lat, chce się wszystkiego i myśli, że można to dostać. Jak się ma dwadzieścia pięć przeczuwa się już, że nie można mieć wszystkiego, ale ciągle się próbuje. Po trzydziestce przychodzi poczucie, że trzeba dbać o to, co się ma. Te porzucone po drodze opcje budzą nostalgię. Ja jestem na przykład niedoszłą imigrantką. Mogłam zostać w Stanach Zjednoczonych i pracować jako dziennikarka albo w Japonii, gdzie po stypendium proponowano mi stałą pracę na uczelni. Jestem niedoszłą sportsmenką. Zmarnowałam warunki na świetną sprinterkę. Przez parę lat po doktoracie zajmowałam się nauką i to też porzuciłam. Kilka innych losów mogło być moim udziałem. Zostałam w końcu pisarką i to jest moja droga.

W dalszym ciągu pani biega.

Pewnie! Uwielbiam to. Będę w najbliższych latach dużo czasu spędzać w Szwajcarii, więc ostatnio doszły do tego biegówki. Taką moją „girl crush” zawsze była Justyna Kowalczyk. Nie znamy się, ale zawsze wydawała mi się fajną kobietą – twardą i delikatną zarazem. Obrywa i podnosi się. Szarżuje i nie ma dla siebie litości. Być może mogłam zrobić karierę sportową. Ale nie ciągnęło mnie to wtedy, kiedy powinno. Fantazja znikania bez śladu daje możliwość przeżycia w wyobraźni tych innych losów.

Kusiło Panią, żeby nie wrócić ze Sri Lanki?

Oczywiście. Tamta rzeczywistość robiła bardzo dziwne rzeczy z moją głową. Na początku książki pojawia się jednooki czarownik z krukiem. Spojrzał swoim strasznym, martwym okiem i zaczarował świat. Od spotkania z nim już nic nie było takie same. Moje wspomnienia i fantazje zmieszały się z losami Sandry Valentine i Anny Karr, bohaterki mojej powieści, o której dużo tam myślałam. W „Wyspie łzie” są krótkie opowieści na temat możliwych losów Sandry Valentine i to wszystko mogło się wydarzyć. Sandra stała się na wyspie moim alter ego, moją mroczną bliźniaczką. Przewodniczką, której śladami poszłam. Smutne jest to, że właściwie nikt jej już nie pamięta i nie szuka. Jej ojciec - główny motor poszukiwań - zmarł kilka lat temu. Minęło ponad 20 lat odkąd zaginęła. W międzyczasie na Sri Lance toczyła się jedna z najbardziej krwawych wojen wewnętrznych, którą jednak Zachód w ogóle się nie interesował. Potem w 2004 roku przyszło tsunami, które zmiotło cale wybrzeże wyspy. Podczas podróży natrafiłam zaledwie na dwie osoby,
które kojarzyły, że jakaś Amerykanka przepadła tu bez wieści. Myślę, że swoją dziwną opowieścią upamiętniłam jakoś tę młodą kobietę, która ruszyła tropem swoich marzeń i przepadła.

d19ira3

Pani jednak zdecydowała się wrócić, a nie przepaść bez wieści. Wydawca dźgał paluchem w plecy ?

Jakbym naprawdę chciała zniknąć, to pewnie bym się tym nie przejmowała. Byłam tam sto lat po Witkacym i on też przed wyjazdem na Sri Lankę obiecał wydawcy, że napisze relację z tropikalnej podróży. Pisarze zawsze coś obiecują, a potem najchętniej by znikli. Gdy Witkacy dotarł na Cejlon, to okazało się, że wszystkie pomysły, jakie miał, kompletnie nie pasowały do tropikalnej rzeczywistości. Wszystko trzeba było zacząć od nowa. Ja też tak zrobiłam - postanowiłam zdać się na to, co się tam będzie działo.

Mimo to, w książce jest dokładnie to, co obiecała Pani wydawcy. Że będzie to opowieść o Pani - o pisaniu, o podróżach, o miłości. O Joannie Bator - kobiecie.

Już przed wyjazdem czułam oczywiście, dokąd mnie prowadzi Sandra Valentine. Ale miałam nadzieję, że ta podróż dostarczy mi więcej inspiracji w sensie zewnętrznym. Potrzebuję ekscytacji, adrenaliny, taka moja natura. Po tym, jak pojawił się czarownik i dziewczynki anioły w Negombo, nastąpiło jednak zamknięcie zewnętrznej rzeczywistości. Nic się nie działo. Był tropikalny gąszcz, upał i tylko jakieś szczeliny w tej obcej rzeczywistości. Zaglądałam w nie i wciągały mnie w przeszłość, do czasów mojego dzieciństwa, do wydarzeń z mojej biografii. Zaryzykowałam.

Znów powraca Pani do Wałbrzycha.

Śmieję się właśnie, że na Sri Lankę pojechałam po to, żeby w końcu z Wałbrzycha wyjechać.

d19ira3

Udało się?

Myślę, że tak. W nowej powieści moja bohaterka znów ucieka z Warszawy, ale tym razem na szczęście zatrzymuje się w Ząbkowicach Śląskich, czyli przed Wałbrzychem. (śmiech) Ale Borys Lankosz robi film na podstawie „Ciemno, prawie noc” i pewnie trzeba będzie pojechać do Wałbrzycha. Znowu!

Nie da się uciec.

Nie da, choć myślę, że w powieści już do Wałbrzycha nie wrócę. Ale nigdy nie mów "nigdy".

W „Wyspie łzie” Joanny Bator z Wałbrzycha jest jednak dość sporo.

To prawda. Właściwie po raz pierwszy jest w mojej książce tak dużo rzeczywistej biografii. Pojawiają się postaci, które realnie istniały lub nadal istnieją. Babcie, ciocie, dziadkowie. Pojawiają się postaci z mojego życia już dorosłego ukryte pod pseudonimami.

d19ira3

Dobrze pani z tym, że się tak odkrywa?

Świadomy swojego warsztatu dojrzały twórca odkrywa się na tyle, na ile chce i w ten sposób prowadzi jakąś grę z czytelnikiem czy widzem. Każda twórczość to przecież grzebanie we własnych bebechach. Przyznaję się do każdego dnia swojego życia, a w „Wyspie…” nie opisuję go jednak od narodzin do dziś. To tylko kilka wątków. Na autobiografię czy nawet wywiad rzekę nie czuję się jeszcze wystarczająco zasłużona i stara.

Dużo pisze Pani o sobie jako kobiecie, która prowadzi dość niekonwencjonalny tryb życia. Otwarcie wyraża Pani pogląd, że nigdy nie uległa presji schematu bycia „normalną” kobietą. Czy łatwo było wypracować sobie swój własny schemat?

Jestem raczej nienormatywna niż nienormalna. (śmiech) Kobiecie z mojego pokolenia, czyli pokolenia transformacji, bardzo trudno było utkać sobie życie odbiegające od patriarchalnej normy. Byłam wychowywana i przygotowywana do jak najbardziej tradycyjnej roli kobiecej: gospodyni domowej, matki, osoby raczej delikatnej, podporządkowanej i stacjonarnej niż silnej i nomadycznej. Idealnie, gdyby w ogóle nie musiała pracować, tylko wydawać wspaniałe kolacje i występować w roli kulturalnej i miłej ozdoby domu z ogrodem. Wykształcenie tak, ale nie kariera, jakiej wymaga się od mężczyzny. Tak postrzegała kobiece szczęście moja mama i świetnie ją rozumiem, bo bardzo ciężko pracowała - nauczycielka na dwóch etatach plus etat domowy, który w całości należał do niej. Wypracowanie jakiejś nowej formy życia nie było łatwe, bo każda kobieta czuje presję, żeby sprostać temu ideałowi kobiecości, który dominuje, który ma wszyty w głowę w procesie socjalizacji.

d19ira3

Wciąż czuje Pani tę presję?

Teraz zupełnie nie. Okres walki o swoje to były dla mnie lata między 19 a 30 rokiem życia. Potem już się tylko mościłam i umacniałam ściany własnej niszy. W moim przypadku okazało się, że kariera zawodowa i samorozwój jest satysfakcjonującym sposobem na życie. Nie mam poczucia winy. Znam wiele historii córek zniszczonych przez presję ze strony rodziny, a w moim przypadku ta presja nie była silna. W momencie, kiedy okazało się, że ta Asia jest jakaś inna, obsadzono mnie w roli pierworodnego syna, który zdobywa świat. W moim przypadku największa agresja symboliczna i hejt spotyka mnie ze strony innych kobiet. Ale dla równowagi - też wielkie zrozumienie i przyjaźń.

Samorozwój to również doświadczanie nowych rzeczy. Nie chciałaby pani nigdy zobaczyć, jak to jest być matką?

Jak bym chciała, to bym to zrobiła. Po prostu.

Może jeszcze pani zechce...

Czekam na moment, kiedy staruszkowie z mojej greckiej wyspy, przestaną mnie w końcu pytać, kiedy będę miała dziecko. Czekam i drżę. Bo jak przestaną, to będzie tylko oznaczało, że po prostu już nie wypada dociekać. (śmiech)

Dlaczego to niechcenie posiadania dzieci przez kobietę tak dziwi i irytuje?

Rozumiem chęć, żeby wiedzieć, dlaczego, rozumiem też irytację kobiet, które bardzo chciałyby mieć dzieci, a nie mogą. Im to sprawia przykrość po prostu. Rozumiem też mężczyzn, dla których kobieta, która nie chce mieć dzieci jest wyzwaniem - do tej pory nie chciała, ale ze mną to na pewno zechce! Ludzie często mają dzieci, bo tak wyszło, albo, bo tak się robi, a nie z jakiegoś wielkiego pragnienia bycia kochającym opiekunem małego człowieczka. Pawie żadna z bliskich mi kobiet, przyjaciółek, nie jest matką, oprócz starszej ode mnie o 20 lat poetki z dorosłym synem. Jak każda prawidłowo emocjonalnie rozwinięta osoba ludzka na widok małych stworzeń odczuwam czułość, chęć chronienia. Gdybym mimo ostrożności wpadła, albo znalazła pod drzwiami chińską sierotkę, to kto wie? W restauracjach jednak nie chcę oglądać pampersów i kup, a wózki na ścieżce rowerowej mnie wkurzają.

(img|538845|center)

A Krzysztof nie chce, nigdy nie sugerował?

Gdybyśmy je chcieli, to byśmy mieli.

Więc co tak bardzo trzyma was razem? Żyjecie w niekonwencjonalnym związku - Pani często w rozjazdach, tu na pół roku, tam na rok. Nie wiadomo nigdy, czy przypadkiem nie zniknie Pani na jakiejś wyspie. To nie daje poczucia bezpieczeństwa. I tak już ponad 20 lat...

To jest pewnie najciekawsze w tej relacji. Że trwa tak długo. W moim otoczeniu nie ma żadnego związku o takim stażu. Nie okłamujemy się, to jedna z tajemnic. Mój towarzysz życia jest bardzo dobrym i silnym człowiekiem, niezależnym i samoobsługowym. Nie jest to mężczyzna, któremu trzeba prać, gotować, bo sobie nie poradzi, albo znajdzie inną. Tak jak ja potrafię zmienić koło, tak on potrafi ugotować obiad. Najwyraźniej ekscytacja, jakiej dostarczam jest dla mojego towarzysza życia cenniejsza niż uprane majtki w bieliźniarce. Może spotkamy się ponownie w innym życiu i będziemy mieć sześcioro dzieci dla odmiany.

To brzmi bardzo dojrzale. Aż trudno uwierzyć, że tak było od samego początku. Miała Pani zaledwie 23 lata.

Poznaliśmy się jak miałam 20. Zdarzają się takie miłości. Rzadko, ale się zdarzają.

To miłość Pani życia?

Tak, zdecydowanie. Setki dworców, lotnisk, portów. Pożegnania, powitania.

Bolesne pożegnania?

Ale z perspektywą, że przecież zaraz znów się zobaczymy. Ważna jest też więź intelektualna. To że pisze się na cztery ręce felieton, to że mój towarzysz życia jest pierwszym czytelnikiem moich książek oraz pierwszym ich redaktorem. Jest człowiekiem, który zawsze wie, gdzie powinien być przecinek, czego ja nigdy nie jestem do końca pewna. Które „nie” piszemy razem, a które osobno.

Niedawno dzięki hojności pewnej instytucji miałam na zagranicznym kontrakcie zapewnioną pełnoetatową gosposię. Wtedy zrozumiałam naprawdę, o co chodzi w tych patriarchalnych związkach, w których mężczyzna wraca po pracy, czy od kochanki i ma uprane, ugotowane i posprzątane. I gdyby ta gosposia była mężczyzną, to może na te trzy miesiące by mi to wystarczyło. Nie na dłużej.

W książce pojawia się jednak wzmianka o chęci, by osiąść gdzieś na stałe. W końcu. Podobno kupujecie dom w Milanówku?

Obiecałam, że ani słowa nie powiem na temat zakupu nieruchomości ani ich lokalizacji, bo za każdym razem jak to robię, to ktoś zaraz potem proponuje mi bardzo atrakcyjny wyjazd za granicę. Poważnie.

Krzysztof chce Panią jednak trochę zatrzymać.

Mówi tak, bo wie, że się miotam. Że z jednej strony ziemia, dom, a z drugiej jakaś kolejna wyjazdowa atrakcja na horyzoncie. Dlatego nic nie powiem. Nie będę kusić losu. Ani narażać na jeszcze większy hejt.

Ciągnie Panią do wyjazdów, do bycia samej, z drugiej strony Pani książki są przepełnione smutkiem i właśnie poczuciem osamotnienia. Nie chce Pani tej samotności, ale jednak ją wywołuje.

Ja jej potrzebuję. Jest plemię ludzi, którzy żyją pod czarnym słońcem. Potrzebujemy tego smutku, bo wiemy już, jak go oswoić.

Długo się oswaja smutek?

Jakieś 20 lat. (śmiech)

Czyli nieważne jaki mężczyzna, jaki dom w Milanówku, on zawsze będzie?

Zawsze. I ten zew podróży, że trzeba ruszyć w kierunku następnego morza, a każdy kolejny dom będzie coraz ładniejszym portem.

Kiedy udało się Pani oswoić ten smutek? Czy wraz z tym przyszła ulga?

Tak, bo w końcu wie się, kim się jest. U mnie to przyszło wraz z pisaniem. Jest rok 2007. Jestem w Japonii, zaczynam biegać i pisać „Piaskową górę”. I po raz pierwszy mam poczucie, że to jest moja forma życia. Wcześniej wiedziałam tyle, że mam po prostu sprawny umysł i cokolwiek będę robić, będę to robić jak najlepiej potrafię – porządnie i rzetelnie. Ale bez poczucia, że jest to sensem mojego życia.

Pisanie daje sens?

To dar, który otrzymałam - do tego tak nagle. Dar, o który trzeba dbać, który trzeba hołubić.

(img|538846|center)

Pisze Pani dla siebie czy dla innych? W czymś Pani to pisanie pomaga?

Pisanie jest egoistyczne. I w niczym nie pomaga. Na koniec jest poczucie melancholii, pustki raczej niż euforia. Po „Ciemno, prawie noc” było to najsilniejsze. Nie wolno myśleć o tym, czy to, co się pisze, komuś się spodoba. Wtedy wszystko się spaprze. Trzeba się poddać. Zaufać wewnętrznemu głosowi. Jest się wtedy w innej rzeczywistości. Jest się medium, przez które płynie opowieść – tak to czuję.

Jakie są Pani najdziwniejsze rytuały związane z pisaniem, oprócz miejsca - tajemniczej greckiej wyspy?

Też mam nie mówić, jaka to wyspa. (śmiech) Nie mam chyba wielu dziwactw. Lubię porządek. Porządek na stole do pracy. I wokół. I zawsze, zanim zacznę pisać, robię sobie zieloną herbatę. Cały dzbanek.

Jakąś konkretną?

Teraz to ważne, bo im dalej od Fukushimy, tym lepiej. Sprowadzam herbatę z ekologicznych plantacji Kagoshimy, która przylatuje do mnie w paczkach prosto z Japonii. Zawsze dołączone są do nich amatorskie, sympatyczne fotki z plantacji z pozdrowieniami dla stałej klientki.

Coś jeszcze?

Często, żeby opóźnić moment, w którym w końcu zacznę pisać, maluję sobie paznokcie u stóp. Mówię sobie - a, to jeszcze chwila, pomaluję sobie paznokcie i będą mi schły pod stołem.

To rytuały przed pierwszym słowem?

Tak. Jak już zacznę pisać, to przepadłam.

W książce podejmuje Pani również temat bezlitośnie biegnącego czasu.

W podróży czas płynie całkiem inaczej. Ma się złudne poczucie, że na czas podróży, staje on w miejscu. Wielu wędrownych artystów zauważyło, ze podróż jest ucieczką przed śmiercią. Potem się wraca i nagle okazuje się, że ludzie, którzy zostali są o wiele starsi i samej też się już jakoś inaczej wygląda w lustrze. Wielka szkoda, że to wszystko jest takie krótkie i jednorazowe!

Dlatego trzeba zniknąć i zacząć coś od nowa. I o tym będzie Pani kolejna książka.

Tak, „Rok królika”. Zaczęłam ją naprawdę pisać, jak tylko pojawiła się Sandra Valentine. Ale Sandra Valentine nie mogła wyjść mi z głowy, dlatego uznałam, że muszę przerwać pisanie powieści i wyruszyć na Sri Lankę. „Wyspa łza” jest w pewnym sensie zapowiedzią „Roku królika”. Pojawia się w niej Anna Karr - główna bohaterka "Roku królika". Powieść to mój prawdziwy żywioł.

(img|538848|center)

Czyli motyw zniknięcia się spełni?

Tak. Nawet podwójnie. Będzie podwójne zniknięcie i co najmniej jedna zbrodnia. Zawsze miałam pociąg do makabreski.

Co ta „Wyspa łza” z Panią zrobiła?

Myślę, że przywróciła mi harmonię po tym, jak mi się ona trochę zaburzyła po „Ciemno, prawie noc” . Rok 2013 był właśnie rokiem zaburzonej harmonii. Straciłam jakąś przyjaźń, ktoś zachorował, ktoś umarł. Pojawiły się jakieś toksyczne osoby, które od razu wyczuwają słabość i przysysają się jak wampiry, ale pojawiły się też potencjalne nowe przyjaźnie, które wtedy nie mogły się rozwinąć. Po napisaniu „Wyspy...” to się wszystko zaczęło naprawiać, prostować, odnawiać.

Bo na samej wyspie dzieje się w Pani bardzo dużo. To istna dżungla emocji.

W ogóle nie jestem letnia w emocjach i ekspresjach. Taka natura. A tam było naprawdę gęsto, zewnętrznie i wewnętrznie. Wszelkie kształty i formy były niczym secesja na grzybkach halucynogennych. Pogięte, powykręcane, pomieszane, zmysłowe, o dziwnych zapachach. Dla mnie z tej wyspy oprócz zapachu cynamonu, który tam dominuje, w pamięci na zawsze pozostanie zapach pękających owoców drzewa bochenkowego. To takie gigantyczne stwory kolczaste, które wyrastają w najdziwniejszych miejscach drzewa. Wygląda to jakby zwierzę wspięło się na pień, przykucnęło, złapało się pazurami i zastygło w bezruchu. Potem nagle, te wielkie, ważące nawet 50 kilo stwory spadają z hukiem, rozbryzgują się, wydzielając zapach samego życia, podszytego rozkładem, zapach będący mieszanką mokrej sierści, krwi i potu. Niezwykłe. I tak tam właśnie było.

Więc „do you like Sri Lanka”...?

(śmiech) „I like Sri Lanka very much. And I like spicy food, too".

Dziękujemy wydawnictwu Znak za udostępnienie zdjęć autorstwa Adama Golca

d19ira3
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d19ira3