Trwa ładowanie...
dzfm3f1
felieton
26-04-2010 13:04

Bez papieru

dzfm3f1
dzfm3f1

Wielce szanowny mój imiennik i sąsiad z łamów tego wirtuala, Jacek Dehnel, uznał za stosowne w pierwszym tu tekście ogłosić swoisty mission statement, w którym wyraźnie odżegnał się od ambicji krytycznoliterackich, przeciwstawiając im postawę “zwykłego czytelnika”. Istotnie jest to sprawa, nad którą warto chwilę pomyśleć, zanim się człowiek zabierze do internetowej publicystyki dokołaksiążkowej: po pierwsze, co właściwie uchodzi dziś w Polsce za krytykę literacką, i po drugie, czym wobec tego na jej tle wyróżniałaby się krytyka w sieci. Ujęcie sprawy przez Dehnela, z pozoru nobilitujące “prawdziwą krytykę”, na dłuższą metę prowadzi według mnie do jej wykluczenia, zahermetyzowania i unieważnienia: “ja przecież nie uprawiam krytyki, ja tylko pisuję recenzje”. Po prawdzie już znajdujemy się bardzo blisko tego stanu, krytyka literacka to wysokie kapłaństwo sztuki niegodne maluczkich, dla którego nie ma miejsca w tradycyjnej mediosferze.
Większość tekstów o książkach w prasie (wielkonakładowych dziennikach, tygodnikach, miesięcznikach) ma formę króciutkich notek, które pełnią przede wszystkim funkcję informacyjną: że ukazał się taki a taki tytuł, tego a tego autora, o takiej a takiej treści. Nierzadko są to notki anonimowe, a ich porównanie z materiałami promocyjnymi wydawnictw pozwala przypuszczać, iż zostały sporządzone bez lektury samej książki. Przeważa w nich ton entuzjastyczny i oceny pochlebne.
Następnie mamy coś, co utrwaliło się u nas jako wzorzec recenzji prasowej, trzy-cztery akapity skomponowane według prostego algorytmu:
- kim jest autor (co dotychczas napisał, tudzież z czego jest sławny skądinąd);
- o czym traktuje książka (streszczenie);
- z jakimi innymi książkami (filmami) się kojarzy;
- czy mi się podobała, czy nie.
I oczywiście o jakiejkolwiek rzetelnej robocie krytycznoliterackiej pomieszczonej w dwóch tysiącach znaków ze spacjami trzeba zapomnieć. Owe recenzje przeważnie wychodzą spod pióra dziennikarzy działów kultury, bardzo rzadko zawierają myśl odbiegającą od już utartego wzorca (pierwsze, co robi dziennikarz, to gugla informacje o zadanym temacie), ich rolą jest - pół na pół - informacja i doradztwo konsumenckie na podobieństwo notek filmowych. Stąd dodawane numeryczne skale wartościujące (gwiazdki itp.), przeważnie jedyna część “recenzji”, na jaką zwraca uwagę czytelnik/konsument.
Ponad powyższe dwie kategorie - które na moje oko w sumie zawierają 95% współczesnej pisaniny o literaturze - wybijają się większe teksty o książkach, które stały się “wydarzeniami”.
Zasadniczo istnieje pięć sposobów osiągnięcia takiego statusu:
- utrafienie we wznoszący się trend medialny (“pierwsza polska powieść antykonsumpcyjna”, “pierwsza polska powieść gejowska”, “powieść pokolenia JP2” etc.);
- adaptacja filmowa;
- wejście autora do kategorii celebrities, tzn. osób żyjących na ekranie telewizora (to najważniejsze), na łamach prasy kolorowej, kobiecej, w talk-shows i brukowcach;
- nagrody;
- skandal.

Powstają wówczas obszerne artykuły ozdabiane wielkimi zdjęciami, mówi się o książce w telewizji, prowadzi dyskusje na łamach itp. Widać jednak wyraźnie, że akurat literatura jest w tym wszystkim najmniej ważna, książka jest tu pretekstowym gadżetem. To bardzo korzystne z marketingowego punktu widzenia dla autora i wydawnictwa, ale z krytyką literacką jako taką nadal wiele wspólnego nie ma.
Ta została dość szczelnie zamknięta w wieżach z kości słoniowej, w “periodykach empikowych”, jak je nazywam, to znaczy niskonakładowych pismach kulturalnych, zazwyczaj wydawanych przez środowiska uniwersyteckie, których to pism nie kupuje nikt, kto nie musi - czyta się je na miejscu w Empiku. Raz na jakiś czas pojawi się taki obszerniejszy, głębszy tekst na łamach “Tygodnika Powszechnego” czy “Gazety Wyborczej”. I to tyle, jeśli chodzi o krytykę w ortodoksyjnym wydaniu. Jej wpływ na recepcję, zrozumienie i sprzedaż książki jest przyzerowy.
A nawet gdy znajdzie się wtem więcej miejsca na papierowych łamach dla rozważań o literaturze, rzadko przecież chodzi w nich po pierwsze o literaturę. Pouczająca była historia sporu “Wyborczej” z “Dziennikiem” o Annę In Olgi Tokarczuk. Piszemy o powieści - ale prawdopodobieństwo, iż takie właśnie jej odczytanie i wartościowanie redaktor ujrzy wartym opublikowania, stanowi funkcję linii programowej danego medium. Krytyka literacka, jeśli chce zaistnieć we współczesnej mediosferze, musi stosować się do rządzących nią reguł. Stąd np. tak częsta polaryzacja opinii ad absurdum: skoro już poświęcamy na tekst o książce dwie kolumny w dzienniku, to musi być to książka bardzo dobra (i wówczas dowodzimy dlaczego) lub bardzo zła (i wówczas dowodzimy dlaczego).
A przecież większość utworów wartych uwagi znajdujemy dziełami połamanymi: ten fragment, ten wątek, ta postać - wspaniałe, musisz to przeczytać, coś niebywałego; ale z drugiej strony - jak autor mógł taką głupotę palnąć! co za język niezgrabny! jak popsute zakończenie! Itp. Tak rozmawiamy o sztuce i podobnym niuansowaniem, rozkładaniem na pro i contra, ważeniem smaków i racji zwykła się zajmować profesjonalna krytyka. Tymczasem reguły atrakcyjności dziennikarskiej są dokładnie odwrotne: należy rzecz bezwarunkowo pochwalić lub totalnie zjechać. (W tym ich podobieństwo do reguł polityki). Im mniej wyraźny przekaz, tym słabsza szansa na przebicie się. Toteż stopniowo uchodzi poza pole widzenia “krytyki prasowej” cała kategoria literatury in statu nascendi, niemedialnych autorów niedojrzałych, niedoskonałych, poszukujących, ewoluujących; a także tych pisujących o sprawach odległych od bieżącej walki ideowej, subtelnych i abstrakcyjnych.
Inny problem to powierzchowność naszej krytyki, także tej akademickiej. Dominuje przekonanie, że ważniejsze od CO jest JAK i DLACZEGO. Krytycy skupiają się zatem na:
- języku, strukturach narracyjnych;
- tym, co autor/książka sobą reprezentuje (jaki trend, jaką mniejszość, jaki problem społeczny);
- hermeneutycznych związkach tekstu z innymi tekstami (bo wszystko już było i wszystko podobne jest do wszystkiego);
- kontekście medialnym: nie na tym, co ma do powiedzenia w tekście autor, ale co mają do powiedzenia inni wypowiadający się o nim/o książce;
- kontekście rynkowym, społecznym: rytualne pytanie o “fenomen popularności” danego dzieła.
Najmniej ważna jest sama oryginalna myśl zawarta w utworze.

Oczywiście nie sposób dyskutować o czymś, co nie istnieje; to może być wyjaśnienie. Zachodzi tu wszakże niebezpieczne dodatnie sprzężenie zwrotne: docenianie przez krytykę spod znaku Berezy literatury skupionej wyłącznie na formie generuje nie tylko następne fale dzieł beztreściowych, ale i następne pokolenia recenzentów wychowanych do omawiania książek-wydmuszek. Nawet gdyby się wtem objawił przed nimi nowy Dostojewski, potrafiliby napisać tylko o nienowatorskim języku, męcząco linearnej fabule, tysiącu podobieństw i zapożyczeń z dawniejszych pisarzy oraz o sposobie, w jaki ekscesy z życia prywatnego autora odbijają się w jego prozie.
Polemizować twórczo z danym światopoglądem można tylko na gruncie innego światopoglądu, myśl musi zderzyć się z myślą. Nic dziwnego, że na gwiazdy krytyki literackiej tak prędko awansowali Kazimiera Szczuka i Sławomir Sierakowski: feminizm, marksizm - jest to jakaś filozofia. Nie muszę się z nią zgadzać, ale przynajmniej wiem, z czym się nie zgadzam, wiem, według jakich kryteriów recenzent odnosi się do TREŚCI książki. O filmie pisze w Polsce w ten sposób Krzysztof Kłopotowski, chyba dojrzalszy w swym światopoglądzie (bo w dużej mierze wypracowanym już z przemyślenia cudzych filozofii). Na podobnie “twardym gruncie” stoją teksty krytyków radykalnie prawicowych, chrześcijańskich, do niedawna obecne głównie w blogosferze.
Otóż właśnie - z jakimi przewagami i ułomnościami prezentuje się na odmalowanym wyżej tle sieciowa publicystyka literacka?
Po pierwsze, brak tu ograniczeń objętościowych, kartka wirtualna jest nieskończenie duża; to ważne, widzimy, co gorset zdawkowej formy zrobił z krytyką na papierze.
Po drugie, publikatory internetowe są znacznie słabiej sprofilowane ideologicznie, często służą po prostu za witrynę, w której autor prezentuje swoje poglądy, biorąc za nie całkowitą odpowiedzialność - co jest nie do pomyślenia w mediach tradycyjnych. (Vide sukces politycznego Salonu24). Nie ma presji wykluczającej teksty nie sformatowane pod “przeciętnego czytelnika”. Nie ma także sita preselekcyjnego: pisze, kto chce.
Niemniej także tu istnieją - po trzecie - swoiste obyczaje, mody upośledzające krytykę literacką. Specyficznym skrzywieniem mającym swoje źródło właśnie w sieci jest antyspoileryzm, czyli skrupulatne pilnowanie, aby żaden tekst o książce (filmie, grze itp.) nie zawierał spoilerów (“psujów”), tzn. nie zdradzał kluczowych elementów fabuły, nie opisywał zakończenia, nie odnosił się bezpośrednio do tego, co najważniejsze w treści. Jest to oczywiście kolejny skutek traktowania krytyki literackiej jako formy “porady dla konsumenta”: po co mam kupować kryminał, skoro już wiem, kto zabił? Bardzo ładnie sprzęga się ów obyczaj z ideologią krytyków “Berezowych”. Czy patrzymy na książkę jako na emanację kultury wysokiej, czy jako na produkt kultury masowej - rezultat ten sam: wara recenzentowi od poważnej dyskusji z treścią!
Po czwarte, tekst w sieci nadal ma tylko taką wagę (wpływ), jaki zasięg nadało mu medium. Jasiu Pietrucha może sobie wywieszać na swojej stronie sążniste eseje i traktaty, nikt wszakże nie słyszał o stronie Jasia Pietruchy - będzie się mówiło, że “publikował w Internecie”, ale Internet jest tu odpowiednikiem papieru (rodzaj nośnika), a nie “Rzeczypospolitej” czy “Newsweeka” (konkretne medium). Taką soczewką skupiającą uwagę masowego odbiorcy są dopiero portale w rodzaju WP, Onetu, Interii czy portal “GW” - albo Salonu24. Specyfika sieci polega natomiast na tym, iż potencjalnie każdy Jasiu może tu mozolną pracą i talentem - na zasadzie plotki i spontanicznego linkowania - nadać swojemu wirtualnemu notatnikowi moc podobnej soczewki. W polskiej blogosferze wyrosły tak już dziesiątki ciekawych stron poświęconych sztuce.
Czy serwisy kulturalne w rodzaju tego Wirtualnej Polski osiągną w ciągu - powiedzmy - najbliższych pięciu lat status pozwalający zagwarantować publikowanym w nich tekstom o literaturze impet medialny porównywalny z impetem recenzji z papierowych wydań dzienników i tygodników opinii? Są przesłanki przemawiające za taką możliwością, są przesłanki przeciw. Wspomniany Salon24 Bogny i Igora Janke udowodnił, że jest to wykonalne w publicystyce politycznej. Warunkiem sukcesu był udział wyrazistych osobowości, przejrzyste, równe reguły i otwarcie się na dojrzałych internautów, tj. wyjście spod dyktatury anonimowych chamów, którzy prędko zniechęcają do uczestnictwa w większości forów niemoderowanych. Niektóre komentarze pod felietonami Jacka Dehnela pokazują, na czym polega problem - kto chciałby się dosiąść do stolika, przy którym gardłują podobne indywidua? Trzeba znaleźć sposób na odwrócenie tej negatywnej selekcji.
Z drugiej strony, swoje działy felietonów otwierały już i Onet, i Interia; tam, jak mi się zdaje, teksty dość skutecznie giną w kolorowym chaosie medium-hipermarketu. Wiele zależy od tego, czy sami zarządcy serwisów chcą mieć po prostu kolejny dział odfajkowany, żeby pokazać, iż nie zostali w tyle za konkurencją, czy też rzeczywiście idzie o pewną nową jakość w dyskusji o kulturze. Cóż, przekonamy się.

dzfm3f1
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
dzfm3f1