Pisząc recenzję książki Życie i los Grossmana czuję się mocno skrępowany. Po pierwsze dlatego, że choć powieść nie ma jeszcze pięćdziesięciu lat, jest dziełem klasycznym, i żaden szanujący się podręcznik literatury współczesnej nie może sobie pozwolić, aby o niej nie wspomnieć. Zdumiewające jest to, że nie znalazł się dotąd odważny, który po upadku komunizmu, a więc w ciągu ostatnich dwudziestu lat, wydałby to wielkie dzieło, znane Polakom dotąd tylko we fragmentach. Paradoksalnie trzy lata temu wyszła u nas książka Anthony’ego Beevora o Grossmanie, nieco na sucho, bez możliwości zapoznania się z Życiem i losem. Tak więc przychodzi mi pisać o książce legendarnej, mitycznej, z którą wściekle walczył cały blok radziecki i wszystkie jego służby, i która ukazała się na Zachodzie tylko dlatego, że została tam przemycona w maszynopisie, dwadzieścia lat po śmierci autora. Po drugie mam poczucie nieproporcjalności: Grossman przez dziesięć lat, pod koniec będąc już ciężko chory, pisał tę wielką powieść, wielką
także rozmiarem (polskie wydanie ma blisko dziewięćset stron), zaś ja muszę w krótkim tekście zawrzeć recenzencką ocenę, gdy Życie i los takowym ocenom się zwyczajnie wymyka. Rosjanie w ogóle mają szczęście do doskonałej epiki, powieść Grossmana można postawić na tej samej półce co Wojnę i pokój Tołstoja, a bardziej nawet Doktora Żywago Pasternaka.
Nie jest przypadkiem, że ramy czasowe powieści wyznacza bitwa o Stalingrad, a więc czas dla Związku Radzieckiego przełomowy. Grossman wolno i precyzyjnie maluje setki małych obrazków z życia społecznego: jest Sztrum, fizyk jądrowy pracujący na tyłach, jest jego matka, która będąc żydowskim lekarzem znalazła się po niewłaściwej linii frontu, co skazało ją na śmierć, jest Mostowski, jeniec-oficer, który zmuszony jest do dialogów z Niemcami i obrony systemu, który na gruncie moralnym przecież był nie do obrony. Nieudobnow, stary funkcjonariusz systemu, niechętnie stawiający sobie pytania, za to chętnie wykonujący rozkazy, czy nieszczęsny Krymow, który znalazł się na politycznym aucie za „lewicowe odchylenie”. Setki mniej lub bardziej ważnych postaci przewija się przez karty powieści, i choć Sztrum i jego rodzina są tu najczęstszymi gośćmi, wokół nich skupia się fabuła, to jednak najważniejszym bohaterem jest człowiek radziecki, społeczeństwo uchwycone w momencie kluczowego momentu dziejów, od którego zależeć
będzie jego przetrwanie. Pozornie każdy robi swoje: Sztrum pracuje nad rozwijaniem swojej dziedziny nauki, Gietmanow dowodzi wojskiem, a Katia Wiengrow usiłuje nawiązać łączność z samotnego domu „sześć przez jeden”. Wiedzą, że tylko tak można zwyciężyć. Grossman fenomenalnie oddaje atmosferę czasu, w którym pozornie wszystko jest na swoim miejscu, ale tak wiele zależy od pozornie mało istotnych czynników, a nawet od przypadku. Ludzie robią to, co potrafią, co sprawia im przyjemność. Szokujące? A przecież dla tych, którzy pamiętają system radziecki, niewyobrażalne. Można odnieść wrażenie, że nie mamy do czynienia z system potwornie opresyjnym – w państwach demokratycznych na czas wojny wiele wolności zostaje zamrożonych z konieczności. Bylibyśmy w stanie uwierzyć w ten obraz świata, gdyby nie jeden element, który w trakcie lektury daje się coraz bardziej we znaki: terror. Myślę, że właśnie to spowodowało tak zaciekłą reakcję popleczników względnie przecież liberalnego Chruszczowa – Grossman przemycił obcą
komunistycznym kacykom ideę, że obywatele ZSRR zostawieni sami sobie, bez enkawudowskiej pałki, dają sobie lepiej radę, potrafią pokonać nawet pierwszą potęgę militarną świata. Symboliczny jest tu wątek osaczonego przez Niemców domu w Stalingradzie „sześć przez jeden”: mała społeczność pozbawiona nadzoru z zewnątrz, bez oficera politycznego, świetnie sobie radzi. Jednak im państwo stawało się silniejsze, im w Stalingradzie szło lepiej, tym większą moc uzyskiwał upiór wszechwładzy, dotąd zdolny tylko do drobnych upokorzeń administracyjnych (horrendalna scena, gdy Żenia prosi o mieszkanie mogłaby ilustrować tępotę i złą wolę urzędników pod każdą szerokością geograficzną) poczynał sobie odważniej, i przypominał, że człowiek radziecki jest prosty, a bat to tradycyjne narzędzie sprawowania władzy w Związku Radzieckim.
Powieść Grossmana to bez dwóch zdań wspaniałe arcydzieło. Czuć, że autor parał się przez całe życie dziennikarstwem, mniej interesują go psychologizacje, bardziej procesy społeczne i machina historii, postaci pełnią tu rolę służebną. Zdumiało mnie w tej książce wiele: byłem przyzwyczajony do nieco innego obrazu wojny ojczyźnianej, we współczesnych pracach przedstawianej jego bezmyślnej rzezi na bardzo długim froncie, moderowanej przez oddziały NKWD, strzelające w plecy atakującym batalionom krasnoarmiejców. Zapomina się często o tyłach – potwornych cierpieniach ludności cywilnej, pozbawionej często podstawowych produktów życiowych, uciekających przed bezlitosnymi żołdakami Hitlera, a jednak starających się o swój mały wkład w zwycięstwo. Grossman nikogo nie oszukuje – tak, w Moskwie inteligencja wciąż spierała się o Lermontowa, mimo że żony nie mogły kupić nigdzie rajstop. Donosicielstwo miało się dobrze, nikt nie mógł być pewien dnia ani godziny, a jednak życie intelektualne i naukowe kwitło. Zaplecze
frontowe ciężko pracowało, głównie na potrzeby wojska, było wielu zdrajców, ale nie mniej bohaterów. Ciężka ręka partii ani na moment nie traciła kontroli, choć w tych czasach nie karciła tak chętnie, jak na przykład w czasach czystek 1937 roku. Grossman, sam żydowskiego pochodzenia, bardzo mocno akcentuje antysemityzm obecny po obu stronach totalitarnego frontu, choć oczywiście ten komunistyczny nie jest ani przez moment tak groźny, jak nazistowski. Stara się go zracjonalizować, daje dojść do głosu takim postaciom jak Eichmann, by wreszcie skonstatować, że różnica między komunistycznym wrogiem ludu a Żydem dla hitlerowca, jest niezauważalna. Wniosek, jak na owe czasy, szokujący – jeszcze dziś w wielu środowiskach nieakceptowany. Życie i los to kawał jak najlepszej literatury, i to takiej, która wywarła i wywiera mocny wpływ na rzeczywistość, grzechem dla każdego miłośnika książek byłoby jej nie znać.