Mój ojciec biegał do dziedzica, przekupywał żandarmów, robił co mógł. Dziedzic przekonywał żandarmów, że ojciec jest na folwarku niezbędny, i jeśli naprawdę zależy im, ażeby w terminie dostarczono te wszystkie kontyngenty, jakich się domagają, to powinni mu ojca na folwarku zostawić tak długo, jak długo to będzie możliwe. Więc ojciec pracował, prowadził mleczarnię i pomagał w rachunkach jak przedtem, tylko że nie dziedzic płacił ojcu, lecz ojciec dziedzicowi. Udawało się to przez rok.
Dziedzic pomagał zresztą ojcu do samego końca. Wreszcie, kiedy nie było już innej rady, ojciec załadował na pożyczoną od dziedzica furę całą resztę tobołów - resztę, bo najważniejsze rzeczy zostawił u dziedzica i u innych ludzi - i pojechaliśmy do miasteczka, w którym mieszkała rodzina mamy i do którego przesiedlono już również dziadka z sąsiedniej wsi wraz z rodziną, i gdzie zamieszkaliśmy w jednej izbie w należącej do dziadka kamienicy. I ojciec, i dziadek wychodzili codziennie na szosę tłuc kamienie. Ale nie było wcale źle, dopóki Niemcy nie zaczęli wysyłać ludzi do obozu koło Węgrowa. A zaczęło się od cukru i mąki.
Miasteczko dostawało pewną ilość cukru i mąki, a zadaniem prezesa i Rady było rozdzielanie tego cukru i mąki na kartki. Ale cukru i mąki było za mało i nie mogło wystarczyć dla wszystkich, nawet jeśli mieli kartki. Więc kto przyszedł pierwszy, ten dostał, a kto się spóźnił, odchodził z kartką... Dopiero po jakimś czasie okazało się, że kto miał w gotówce "pokrycie" na odpowiednią ilość kartek, ten przychodził na czas, a kto nie miał pieniędzy, ten przychodził i przychodził, i zawsze przychodził... za późno.
Ojciec pieniądze miał, więc wszystko było w porządku, dopóki w porozumieniu z Radą nie przehandlowano w Mińsku Mazowieckim połowy cukru, a potem połowie ludności określonej jako "mniej potrzebująca" nie przydzielono kartek. A wśród tych ludzi znaleźliśmy się i my. Wtedy ojciec poszedł do Nusena, który był prezesem, żeby wyjaśnić sprawę.
Zauważył przy tym w kredensie Nusena za szkłem cały plik nie wydanych kartek.
- Dlaczego nie dałeś mi kartek? - zapytał ojciec.
- Bo nie ma - odpowiedział Nusen.
- Czego nie ma, kartek?...
- Nie ma cukru. Dali tylko połowę...
- A kartki dali?... - ojciec przysunął się do kredensu.
- Jakie kartki? - zdziwił się Nusen.
- A te!... - powiedział ojciec, sięgając po plik kartek za szkłem. Nusen rzucił się, żeby te kartki ojcu odebrać, ale ojciec wybiegł na ulicę. Nusen pobiegł za nim. Ojciec wbiegł na posterunek, którego komendantem był Laskowski, i podał te kartki Laskowskiemu. Nusen musiał wtedy dać ojcu nasze kartki i postarać się, ażebyśmy otrzymali za nie mąkę i cukier, a Laskowski powiedział do ojca, że dobrze zrobił. Ale kiedy Niemcy zażądali od Nusena wysłania dodatkowego kontyngentu mężczyzn do obozu koło Węgrowa, Nusen wpisał ojca na listę.
Podczas gdy ojciec przebywał w obozie, gdzie kopał przydrożne rowy, myśmy zachorowali na tyfus. Kiedy ojciec się o tym dowiedział, zaczął szukać sposobu, żeby uciec z obozu. Pewnego razu Niemiec, który ich pilnował, zwrócił uwagę, że ojciec w jednym miejscu kopie głęboko, jak należy, a w innym, którego tak nie widać, płytko albo zupełnie nie.
- Komm hier! - zawołał na ojca. A kiedy ojciec podszedł, Niemiec uderzył go szpicrutą zakończoną żelaznym jajkiem.
- To tak się kopie?! - zawołał.
Ojciec wrócił na miejsce i kopał tak głęboko, jak tylko mógł, dopóki ten Niemiec patrzył, a kiedy Niemiec się oddalił i na jego miejsce przyszedł granatowy policjant, ojciec się chwycił za brzuch i powiedział, że brzuch go rozbolał ze strachu, jak go ten Niemiec uderzył, i że musi iść w krzaki. A krzaki ciągnęły się aż do samego lasu, więc jak ojciec poszedł, to już nie wrócił, tylko został w lesie, a na drugi dzień przyszedł do nas do domu.
Ojciec wynajął u chłopa furmankę, położył na nią mamę i mnie, a małego Bućka zostawił u dziadka, i powiózł nas do szpitala. Ale ojciec nie zawiózł nas do szpitala do Mińska, gdzie chorych wykańczali, kazali im po prostu leżeć, aż umrą. Zawiózł nas do prawdziwego szpitala, do Węgrowa. Nie siedział na furze, gdy nas wiózł, tylko szedł obok i pomagał koniowi. A w tym czasie sam już był chory, więc jak dojechaliśmy do Węgrowa, to położono go razem z nami.
Kiedy mama i ja wyzdrowieliśmy, ojciec był jeszcze chory, więc wróciliśmy ze szpitala sami.