Trwa ładowanie...
fragment
15-04-2010 09:59

Życie trudne, lecz nie nudne. Ze wspomnień Polaka w XX wieku

Życie trudne, lecz nie nudne. Ze wspomnień Polaka w XX wiekuŹródło: "__wlasne
d4hi6zq
d4hi6zq

Wiosną 1940 roku zamieszkaliśmy na Żoliborzu, w spółdzielni mieszkaniowej „Zgoda”, przy ulicy Słowackiego, w domu, który wtedy miał numer 5b, a później 35/43, naprzeciwko nowoczesnego budynku straży pożarnej. Wchodziło się do naszego domu od strony małej uliczki Harcerskiej, na tyłach zaczynały się ogródki działkowe. W dzisiejszej Warszawie cały ten teren pochłonięty został przez wylot ulicy Stołecznej na Słowackiego.

W lutym 1940 roku ukończyłem osiemnaście lat, co wzmogło zagrożenie przymusem pracy, egzekwowanym przez niemiecki Arbeitsamt. Za radą mego Ojca, który – o czym dowiedziałem się dopiero wtedy – współpracował przed wojną społecznie z Polskim Czerwonym Krzyżem, i przy jego pomocy znalazłem pracę w placówce opiekuńczej PCK na Żoliborzu. Nasza przychodnia mieściła się przy ulicy Hozjusza, obok kościoła Świętego Stanisława Kostki. W kilkupokojowym mieszkaniu przyjmowały chorych: lekarka doktor Ochnicz-Czerniewska i pielęgniarka, siostra Maria (nazwiska jej nie pamiętam), a ja byłem siłą pomocniczą – administratorem, kancelistą i gońcem w jednej osobie. Otrzymywałem za to chyba około 130 złotych pensji miesięcznej (równowartość około trzech kilogramów masła), ale praca była społecznie słuszna i zapewniała legitymację pracownika PCK, co zdawało się stanowić pewne zabezpieczenie.

19 września 1940 roku we wczesnych godzinach rannych (ja jeszcze wtedy spałem, moja matka jeszcze była w domu przed wyjściem do pracy) posesja została otoczona przez SS i policję pod kierunkiem oficerów SD, czyli była to typowa akcja policji różnego typu pod nadzorem policji politycznej. I od strony ogródków działkowych, i od ulicy Słowackiego w kierunku placu Wilsona stali uzbrojeni Niemcy i chodzili od mieszkania do mieszkania. W naszym domu było około siedemdziesięciu mieszkań. Do naszego mieszkania weszli w hełmach i do mnie – aufstehen! – wstawać, mitkommen! – wychodzić, dokumenty. Matka skłoniła mnie tylko do wzięcia jesionki, chociaż było bardzo ciepło. Wyszedłem na podwórze, gdzie stali mężczyźni z wielu mieszkań, było ich dwudziestu kilku, może trzydziestu. Myślę, że brali wtedy od jakiegoś siedemnastego, osiemnastego roku życia do mniej więcej sześćdziesiątego. Na podwórzu zwolnili tylko kilku pracowników instytucji miejskich, między innymi z elektrowni. Z żadnych innych biur i urzędów nie
zwalniali. Poprowadzili nas grupami pieszo do placu Wilsona. Widzieliśmy, jak z różnych innych domów na ulicy Słowackiego doprowadzają też takie grupki. Na placu Wilsona już były setki ludzi. Tam już stały „budy”, liczne, puste, i było dość dużo Niemców, w tym kilkunastu oficerów. Ustawiali kolejki, sprawdzali dokumenty i trzeba było ładować się do środka. Traktowanie było zdecydowane, szorstkie, popychanie, ale w zasadzie nie bili, chyba że ktoś się opierał. Ludzie próbowali coś tłumaczyć po niemiecku, ale to niewiele pomagało. Ja nic nie tłumaczyłem, a moja legitymacja PCK nie działała, ale jeszcze zwolniono trochę osób. No i znalazłem się w „budzie”. „Budy” jechały przez Warszawę w godzinach rannych, między 6 a 7, gdy jeszcze niewielu ludzi wychodziło do pracy. Przechodnie wyraźnie przestraszeni patrzyli na te „budy”, niektórzy odwracali głowy. Zawieziono nas na ulicę Podchorążych do koszar SS-Reiterregiment, mieszczących się w dawnych polskich koszarach szwoleżerów. W wielkiej hali stały stoliki i jakieś
Niemki pod kontrolą funkcjonariusza w mundurze pisały na maszynach karty personalne. Ustawiono nas w przypadkowe kolejki, każdy pokazywał swoje papiery i zadawano mu bardzo krótkie pytania personalne. Pokazałem legitymację Czerwonego Krzyża i jeszcze powiedziałem po niemiecku (czego zwykle nie robiłem): angestellt im Polnischen Roten Kreuz (zatrudniony w Polskim Czerwonym Krzyżu); na to on spojrzał i prawdopodobnie dlatego, że na tych legitymacjach jeszcze nie było tak zwanej wrony, czy „gapy” (niemieckiej pieczątki urzędowej), podyktował do kartoteki „bezrobotny”. Żadnej dyskusji być nie mogło. Wprowadzono nas do ujeżdżalni, gdzie na ziemi leżały trociny i trochę wysuszonych końskich odchodów, i kazano nam się wszystkim na tym położyć. Niektórzy mieli jakieś teczki, tobołki, plecaczki, nikt tego nie rewidował ani nie sprawdzał. W liczbie, myślę, ponad tysiąca ludzi znaleźliśmy się w tej jednej hali. Byli to mężczyźni brani głównie z Żoliborza, kolonii Staszica, kolonii Lubeckiego i Ochoty, bliskiego
Mokotowa, z dzielnic inteligenckich.

Z domu, w którym ja mieszkałem, wzięto nas czternastu; był wśród nas docent SGGW Wiktor Bronikowski, który zresztą w Oświęcimiu zmarł, nauczyciel rysunków Wielhorski, było też dwóch Włodarczyków – Karol i Ludwik, którzy pracowali w czasie wojny jako robotnicy i mieli odpowiednie papiery. Obaj z rodzin robotniczych, Ludwik zdaje się przed wojną rozpoczął studia na Politechnice. Nie byli ze sobą spokrewnieni.

d4hi6zq

Do obozu oświęcimskiego trafiliśmy po dwudniowym pobycie w tym maneżu, co w świetle późniejszych doświadczeń było całkiem znośne, choć niesłychanie upokarzające. Był to brutalny popis siły, mający na celu złamanie nas. 21 września przed świtem zostaliśmy wywiezieni z bocznicy kolejowej, która znajdowała się mniej więcej w tym miejscu, gdzie po wojnie przejściowo był Dworzec Główny (przy Towarowej), załadowani po kilkadziesiąt osób do wagonu towarowego i jechaliśmy przez cały dzień, z postojami. Ten warszawski etap zapisał się w mej pamięci w ten sposób, że raz czy dwa razy dziennie wyprowadzano nas do wykopanych w ziemi dołów, gdzie publicznie i zbiorowo mogliśmy załatwić potrzeby naturalne. Stawiano nam kubły z wodą do picia i do nich trzeba było pełzać przejściem, z obu stron którego rzucano nam bochenki chleba. Myślę zresztą, że w ciągu tych kilkudziesięciu godzin nikt nie miał szczególnego apetytu. Wielu ludzi miało ze sobą jakieś jedzenie, bo jak wspomniałem, nie robiono żadnych rewizji. Nie było
żadnych przesłuchań, natomiast kilka razy dziennie przychodziły jakieś komisje, wywoływały poszczególnych ludzi i zwalniały ich na podstawie reklamacji czy starań instytucji lub firm niemieckich albo też Niemcom podległych.

Gdzieś dopiero w 1946 roku dowiedziałem się od Stefana Korbońskiego, że był tam też wtedy i został zwolniony dzięki udanej interwencji swego polskiego pracodawcy.

Czy to była akcja jednorazowa, czy cykl akcji?

Nie, ta akcja była jednorazowa. Po przyjeździe do Oświęcimia okazało się, że ofiary podobnej akcji, tylko nie domowej, lecz ulicznej, z 12 sierpnia, wywiezione z Warszawy 14 sierpnia, znajdują się tam już piąty tydzień. Te dwa transporty warszawskie, z sierpnia i września 1940 roku, zamknęły w zasadzie praktykę wywożenia do Oświęcimia ludzi złapanych przypadkowo. Wcześniejsze i późniejsze transporty składały się wyłącznie z ludzi przywożonych z więzień i aresztów Gestapo czy Kripo, natomiast te dwa były najwyraźniej dopełnieniem realizacji, jak się potem okazało, rozpoczętej wiosną w Generalnym Gubernatorstwie akcji A–B (Ausserordentliche Befriedungsaktion), „nadzwyczajnej akcji pacyfikacyjnej”, która – na zlecenie samego Himmlera – miała przynieść w efekcie zamknięcie dwudziestu tysięcy ludzi w obozach koncentracyjnych, likwidację fizyczną – egzekucję kilku tysięcy ludzi. To była ta sama akcja, której jednym z okrutniejszych elementów stały się Palmiry i inne miejsca straceń nie tylko wokół Warszawy, ale
i pod Krakowem, Częstochową itd., a innym elementem były branki i masowe prewencyjne, terrorystyczne wywożenie do Oświęcimia ludzi stanowiących według oceny administracji hitlerowskiej potencjalne zagrożenie dla Rzeszy.

d4hi6zq

Z jednego z najwcześniejszych opracowań polskich o Oświęcimiu, które ukazało się w numerze 1 „Biuletynu Głównej Komisji Badania Zbrodni Niemieckich” w 1946 roku, wynotowałem parę danych o obozie właśnie w tym czasie. Tam jest napisane, że pierwsi więźniowie, trzydziestu przestępców niemieckich, zostali sprowadzeni na początku czerwca 1940 roku, natomiast pierwszy polski transport 14 czerwca.

Tak, tam były transporty od 14 czerwca z Tarnowa, potem z Wiśnicza i z Krakowa i to były (od numeru 31) najniższe numery polskie. Te osoby jednak bez wyjątku były przewiezione z więzień, i to z więzień Gestapo, w których ich przetrzymywano przedtem, niekiedy tygodniami czy miesiącami. Oba transporty warszawskie natomiast były zupełnym novum i pozostały wyjątkiem, bo wysłano do obozu parę tysięcy ludzi, przeciwko którym nie prowadzono żadnego śledztwa, którzy nie byli przesłuchiwani, nie składali żadnych zeznań i w większości nie znajdowali się uprzednio w żadnych kartotekach gestapowskich obejmujących aktyw inteligencki. Już w sierpniu 1940 roku do grupy więźniów złapanych na ulicach w Warszawie dołączono ponad pięciuset więźniów Pawiaka, w tym czterdziestu siedmiu adwokatów warszawskich aresztowanych w lipcu 1940 roku, których jeszcze częściowo w obozie spotkałem. Nasz transport był zorganizowany na prawie identycznej zasadzie; odmiana polegała na tym, że nie łapano ludzi na ulicach, tylko po prostu
wywleczono w określonych dzielnicach „jak idzie”, z mieszkań. Transport ten liczył ponad tysiąc sto osób z branki i kilkuset więźniów z Pawiaka (otrzymał w obozie numery od 3821 do 5526) dołączonych na bocznicy kolejowej, co myśmy słyszeli, a nie widzieli.

Ale jechał Pan oczywiście w wagonie bydlęcym?

d4hi6zq

Tak, wszystkie wagony były bydlęce. Nas ładowali do wagonów w przybliżeniu według alfabetu, nie mogę tego powiedzieć na pewno, ale w przybliżeniu w takim wagonie było pięćdziesiąt, sześćdziesiąt osób. Było bardzo ciasno, leżeć nie można było, można było bardzo ciasno siedzieć z podkurczonymi nogami albo stać.

Czy były jakieś przypadki zgonu w czasie podróży?

Były w innych wagonach przypadki zgonu, jak potem słyszałem od kolegów, w naszym wagonie takiego przypadku nie było, mimo że jechało kilku niemłodych już panów, na przykład inżynier Adamski, pan Bauererc, pan Czaplicki, urzędnik Ministerstwa Skarbu.

d4hi6zq

Czy po drodze transport zatrzymywał się dla załatwienia potrzeb naturalnych?

Nie, można je było załatwiać tylko w sposób upokarzający, pod siebie albo w kącie wagonu.

A picie jakieś, jedzenie?

Jedzenia nie dawano, a raz, nie wiem gdzie, na jakiejś stacyjce otwarto drzwi i dano kubeł z wodą, którą trzeba było pić rękami, chyba że ktoś miał jakieś naczynie, bo naczyń nie dali. Ten pociąg jechał bardzo powoli i stawał wielokrotnie; z Warszawy ruszył przed świtem i wlókł się do późnego wieczora.

d4hi6zq

Czy w tych sytuacjach traktowanie przez eskortę było nadal ostre i obelżywe?

Było ostre, ale muszę powiedzieć, że myśmy do tego już byli swoiście przygotowani przez próbę złamania nas upokarzającymi metodami odżywiania i zaspokajania potrzeb fizjologicznych w koszarach na Podchorążych. Oprócz tego postawiono tam u wejścia do maneżu stolik, przy którym siedział podoficer SD z lekkim karabinem maszynowym na statywie i co pewien czas strzelał dla zabawy nad naszymi głowami, strzelał tak, żeby przypomnieć, że mamy leżeć, a nie siedzieć, więc element sterroryzowania działał już przed załadowaniem do wagonów. Do wagonów ładowano nas po ciemku z ciężarówek podstawionych tyłem pod otwarty wagon, tak że samo wejście z ciężarówki do wagonu to był jeden krok, nie było żadnej możliwości ucieczki, nawet dla tych dzielnych, do których ja się nigdy nie zaliczałem. Samochód miał uzbrojoną eskortę, między plandeką samochodu a wagonem była tylko szpara, ale nawet nie było czasu, żeby przez nią spojrzeć, szarpanie i popychanie – los, los, schnell – tak że zanim się ludzie zorientowali, już byli
zamykani. Potem słyszeliśmy doczepianie innych wagonów. To byli – jak się potem okazało – więźniowie z Pawiaka.

W Oświęcimiu odbywało się to podobnie, a mianowicie wyładowanie było niesłychanie brutalne, mające na celu zaszokowanie. To była norma: otwierano drzwi, oślepiano reflektorami, biegały psy szkolone do atakowania ludzi, bito, szarpano, kopano, zmuszano do szybkiego tempa, do biegu, nawet ludzi starszych. Jeśli się przewracali, maltretowano ich.

d4hi6zq

Myśmy już w wagonie zastanawiali się, dokąd jedziemy, i to może jest najciekawsze, i dowodzi jak Oświęcim był początkowo mało znany. To przecież była inteligencja i właściwie wśród kilkudziesięciu osób w naszym wagonie nikt nie wiedział o Oświęcimiu. Można to oczywiście wytłumaczyć: obóz istniał dopiero od połowy czerwca, wiadomości tak szybko nie przenikały w tamtych warunkach.

Gdyśmy dłuższy czas stali w Poraju na stacji granicznej w pobliżu Częstochowy w kierunku Katowic, to ludzie, którzy przez jakieś szpary w wagonie coś zdołali dojrzeć, a znali tę część Polski, uważali – i to się wśród nas rozeszło – że najpewniej jedziemy na Śląsk do pracy przymusowej w przemyśle. No bo jeżeli przez Poraj, to na Śląsk. A to była wtedy granica Generalnego Gubernatorstwa i Rzeszy. A ponieważ jechaliśmy potem niezbyt długo, więc uznaliśmy, że jesteśmy na terenach polskiego Śląska. Wobec tego, kiedy wagony już się zatrzymały, zanim nas jeszcze zaczęto wyładowywać, zapanowało raczej uczucie ulgi, że jeszcze jesteśmy na terenie Polski, aczkolwiek okupowanej i pod nadzorem, że tu będziemy zmuszeni do pracy w jakimś przemyśle – może nawet zbrojeniowym.

No więc znaleźliśmy się w obozie późnym wieczorem i w tej atmosferze brutalności biegliśmy szeroką drogą oświetloną oślepiającymi nas reflektorami, dość wilgotną, bo teren oświęcimski był zawsze mikroklimatycznie deszczowy i gleba tam była gliniasta...

Jeszcze w nocy zostaliśmy (na placu apelowym) podzieleni na grupy mniej więcej po trzysta osób, które zostały skierowane do różnych bloków istniejącego już obozu. Obóz ten był mniejszy niż dziś znany nam Auschwitz I, gdzie znajduje się muzeum. Istniało tylko dwadzieścia numerowanych bloków, wśród których były bloki administracyjne i inne, w ogóle nie zamieszkane przez więźniów. Ja znalazłem się tej nocy w bloku X. (Dziewięć budynków piętrowych dobudowano dopiero później, w 1941 roku).

Od rana 22 września nastąpiło szereg czynności porządkowych, połączonych zresztą zawsze z szykanami. Było na przykład golenie włosów na całym ciele, nadto ciągłe liczenie, ustawianie, musztrowanie. Potem zaczęto wybierać ludzi według jakichś kryteriów zawodowych, następnie na placu apelowym – według wieku. Urodzonych w roku 1922 – dotyczyło to również i mnie – i młodszych, bo byli też i młodsi, skierowano teraz do bloku V, nazywanego blokiem młodocianych. Ten budynek stał się od tej pory miejscem mojego pobytu. Pierwszy dzień był dla nas pod każdym względem bardzo trudny, również i dlatego, że wdrażanie dyscypliny obozowej polegało na zastraszaniu przez przykłady. W czasie apelu wywołano jakiegoś – podobno – nauczyciela, mówiono, że nazywał się Dobrowolski (nigdy tego nie zdołałem ustalić; przyjechał w tym samym transporcie co my). Nie wiem, czy stał na apelu nierówno, a może rozmawiał, przyczyna nie była jasna – wyciągnięto go z szeregu i katowano na oczach stojących na baczność około pięciu tysięcy ludzi.
Właściwie nie wiem, czy go zatłuczono na śmierć, bo był już bezwładny i krwawił ustami, deptano po nim, bito go pałkami – to było straszne doświadczenie: albo zabito, albo niesłychanie ciężko pobito człowieka, a szkoła strachu doprowadziła do tego, że kilka tysięcy mężczyzn na to patrzyło i nikt nic nie powiedział, nikt nie wydał z siebie jęku, nikt nic nie zrobił, nie próbował go ratować. Choć oczywiście to było beznadziejne, wobec uzbrojonych SS-manów. Mówiłem i pisałem nieraz po latach, także do Niemców, o tych metodach, które niezależnie, kto i wobec kogo je stosuje, są wyrazem odczłowieczenia i dążeniem do odczłowieczenia innych.

W bloku młodocianych był blokowy pochodzący z Polski południowej – Józef Baltaziński. Zastępcą blokowego, nazywanym urzędowo Vertreter, był Jurek Żarnowiecki z Zakopanego, a pisarzem bloku młodocianych był Janek Brumer. Zasadą tej struktury było, że wszystkie funkcje więźniów pochodziły z nominacji SS, której reprezentantem wobec bloku był Blockführer, mundurowy SS-man, przeważnie podoficer. Natomiast przy pracy, w ramach grup roboczych (Kommando) rządzili kapo posługujący się Vorarbeiterami. Wszystko to byli więźniowie.

Wiemy, że sztubowymi (starszymi izb) mogli być Polacy, a czy bywali blokowi Polacy?

W Oświęcimiu było kilku blokowych Polaków, czasami volksdeutschów, czasami Polaków ze Śląska o niezbyt sprecyzowanej świadomości narodowej. Co gorsza, bywali tacy, którzy dostali się do obozu za swoją polskość, a w obozie zachowywali się wcale nie lepiej od rdzennych Niemców.

W Oświęcimiu nie było raczej blokowych o znanych nazwiskach, co zdarzało się w niektórych innych obozach hitlerowskich. Byli to, z nielicznymi wyjątkami, niemieccy przestępcy kryminalni, niekiedy recydywiści, którzy mieli za sobą długie lata odbytych wyroków. Czerwony trójkąt wśród blokowych był rzadkością.

Czy wnet po transporcie, którym Pan przyjechał, przybyły do obozu dalsze transporty z Warszawy?

Ja miałem numer 4427. Nasz transport zamykał się numerami powyżej pięciu i pół tysiąca. Bezpośrednio po nim – w ostatnim kwartale 1940 roku – przywożono dalszych więźniów politycznych z Lublina i Radomia. Tak że na koniec roku kalendarzowego 1940 numery zbliżały się do 7900. Ale dopiero w początkach 1941 roku przybyły dalsze duże grupy więźniów z Pawiaka.

Podobno w 1940 roku krematorium oświęcimskie spalało już trzysta zwłok dziennie. Czy był to skutek ogólnego wyniszczającego śmiertelnie trybu postępowania z więźniami, czy też egzekucji masowych?

Wie Pan, ja muszę zakwestionować ścisłość tych danych. W 1940 roku, w końcu września, jako pierwszą moją pracę w obozie wykonywałem „upiększanie” krematorium od zewnątrz. W określonym miejscu wyrąbywałem darń, taczkami woziłem ją i obkładałem nią pagórek skrywający krematorium. Spędzałem tam całe godziny i widziałem przychodzące do krematorium transporty. W zasadzie wtedy do krematorium w Oświęcimiu I przynoszono – nie przywożono – trupy w skrzyniach raz dziennie, przy większej umieralności więcej niż raz dziennie. Wiem o jednym jedynym dniu, kiedy umarło ponad sto osób, w czasie tego słynnego apelu 28 października 1940 roku, który uzyskał odpowiednik literacki w opowiadaniu Jerzego Andrzejewskiego Apel. Ja na tym apelu stałem. Wtedy na placu apelowym, w wyniku wielogodzinnej stójki, padło sto kilkadziesiąt osób, niektórzy jeszcze tego samego dnia z wycieńczenia umierali w budynkach albo na drodze. Te ciała rzeczywiście następnego dnia palono. Ruszty piecowe nie mogły pomieścić naraz więcej – ja to
widziałem – niż nawet bardzo wychudzonych dwu, trzech zmarłych więźniów.

Otóż, Auschwitz I nie był jeszcze w 1940 roku dostosowany do masowego niszczenia ludzi metodami przemysłowymi. Wraz z budową Birkenau (Brzezinki) i uruchomieniem komór gazowych w procesie zagłady Żydów doszło i do tego, jak wiadomo, ale ponad dwa lata później.

Pytał Pan o egzekucje w Auschwitz. Pierwsza, o której wiem, dotyczyła kilkudziesięciu mężczyzn z Górnego Śląska. Odbywała się w drugiej połowie listopada 1940 roku, ale myśmy byli skłonni to wiązać z decyzją Gestapo „z okazji” naszego święta 11 Listopada. Zapamiętałem natomiast dokładnie egzekucję z 14 marca 1941 roku, o której opowiedziałem w wiele lat po wojnie profesorowi Urbańczykowi z UJ; przytoczył potem moją krótką relację w kolejnym wydaniu swojej książki Uniwersytet za kolczastym drutem. A było to tak: w marcu 1941 roku, już po półrocznym pobycie w obozie, znajdowałem się w izbie chorych. Zetknąłem się tam z dość niezwykłym współwięźniem – profesorem Uniwersytetu Jagiellońskiego Adamem Heydlem, prawnikiem, a także historykiem sztuki i kultury. Profesor Heydel był człowiekiem o bardzo rozległych zainteresowaniach, między innymi autorem fundamentalnej wtedy monografii o Jacku Malczewskim.

Aresztowany w grupie profesorów i docentów Uniwersytetu Jagiellońskiego 6 listopada 1939 roku został w początku 1940 roku – tak jak niektórzy inni – zwolniony z obozu koncentracyjnego w Sachsenhausen. Wyjechał na pewien czas do majątku swego brata Wojciecha, w Radomskiem. Do tego majątku przyszło w styczniu 1941 roku Gestapo po brata, który był poszukiwany z powodów politycznych, wsypy czy podejrzeń. Wraz z nim zabrany został profesor Adam Heydel. W rozumieniu niemieckim, ktoś, kto dostał się drugi raz do obozu koncentracyjnego, niezależnie od tego, w jakich okolicznościach, był recydywistą. Heydel znalazł się w jakimś bardzo złym bloku, gdzie był bloko-wy sadysta, który bił i katował więźniów. Osłabiony fizycznie, zachorował na dyfteryt, ale zaczął już z choroby wychodzić, już ustępowała temperatura, był przytomny, ale leżał jeszcze w łóżku, gdy go poznałem. Przebywałem wtedy w sąsiednim pomieszczeniu szpitalnym. Był to dla mnie niesłychanie interesujący człowiek, pierwszy w ogóle intelektualista, z jakim
się w obozie bliżej zetknąłem. Poza tym znałem jego nazwisko – jego zaś mile poruszyło, w tych warunkach, gdy mu powiedziałem, że czytałem przed wojną jego książeczkę Myśli o kulturze. Siadywałem na jego łóżku, na pryczy drewnianej z siennikiem, wiele godzin dziennie i albo go słuchałem, albo sam coś opowiadałem, o coś pytałem. Uderzyło mnie, że interesował się Norwidem i recytował z pamięci całe strofy. Był między nami taki normalny, ludzki stosunek. 14 marca 1941 roku rozległy się typowe przy wchodzeniu do budynku ryki SS-manów, wobec tego zwiałem z jego łóżka, odskoczyłem za drewniane przepierzenie do „mojej” celi szpitalnej i już więcej nic nie widziałem, tylko słyszałem, kiedy weszli funkcyjni z bloku, więźniowie z SS-manami, wywołali jego nazwisko, kazali mu wstawać, nie pozwolili się ubrać, a był to bardzo zimny marzec. Jestem krótkowidzem i miałem wtedy na miejsce moich stłuczonych okularów jakieś o wiele za słabe; po jakimś zmarłym oczywiście, o które ktoś z litości w szpitalu mi się wystarał. Nie
mogę więc powiedzieć, że go rozpoznałem, wyglądając ukradkiem z okna, ale mówili mi inni, którzy podpatrywali, że szedł w bieliźnie, boso, z rękami związanymi z tyłu drutem. Potem odbyła się egzekucja około dwudziestu osób. Jego brat nie został rozstrzelany, ale – dziwnym zrządzeniem losu – zmarł tego samego dnia w szpitalu obozowym.

Dlaczego ludzie umierali „naturalną” śmiercią? Z powodu katastrofalnego poziomu wyżywienia, braku higieny, niesłychanie brutalnego traktowania. Właściwie często była to kwestia przypadku: jeśli ktoś dostał w twarz, to mógł się cieszyć, bo jeżeli mu odbito nerki czy złamano kość, to wyleczenie się z tego było bardzo trudne. Po prostu stan wycieńczenia był taki, że ludzie umierali. Ówczesny szpital obozowy nie dysponował właściwie lekami. Lekarze polscy – więźniowie, którzy pracowali w tym szpitalu – byli lepsi i gorsi, jak to ludzie, ale byli wśród nich bardzo głęboko ideowi więźniowie polityczni, którzy starali się współwięźniom wszechstronnie pomagać...

No dobrze, ale jak można się było dostać do szpitala, w jaki sposób?

To była właściwie też kwestia szczęścia, bo do szpitala kwalifikowała się znaczna większość więźniów znajdujących się w obozie, a dostawało się parę procent. Co rano można było ustawiać się w kolejce pod szpitalem i czekać na przyjęcie. Dopóki lekarz nie rozpatrzył sprawy, nie musiało się iść do pracy, ale przybiegali tam co jakiś czas, co kilkanaście minut, jacyś kapo i tłukli pałkami, kopali tych więźniów, podejrzewając, że są symulantami. Do budynku wpuszczano po kilku, najwyżej kilkunastu. Jeśli przyszło stu czy dwustu, to musieli czekać, narażając się na to, że nie przeżyją oczekiwania. Właściwie ludzie bali się zgłaszać do szpitala, aczkolwiek wtedy jeszcze nie było uśmiercania zastrzykami chorych. Pierwsza akcja takiego uśmiercania, z którą ja się pośrednio zetknąłem, odbyła się w Auschwitz I w maju 1941 roku i jak wiem od później zwolnionych kolegów, ze szpitala wyselekcjonowano niektórych chorych, zdrowszych ode mnie, na uśmiercenie zastrzykami. Zapamiętałem to na całe życie, zważywszy, że
przebywałem w tym budynku ledwie miesiąc wcześniej.

A zwolnień żadnych nie było?

Owszem, były nawet dość duże zwolnienia, które objęły około stu pięćdziesięciu osób w październiku 1940 roku. W tej grupie byli między innymi z osób powszechnie w Polsce znanych Eryk Lipiński i Bohdan Korzeniewski. Oni zresztą też byli autorami pierwszych poważnych informacji o tym, co się dzieje w Oświęcimiu, jakie dotarły do centrów konspiracji w Warszawie. Z osób osobiście mi wtedy znanych zwolniono Tadeusza Sołtana, mojego rówieśnika z Żoliborza. Zwolniono też niektórych adwokatów z grupy aresztowanych w Warszawie w lipcu 1940 roku, ponadto trochę osób ze Śląska.

Pierwsza zima obozowa 1940/1941 roku była ciężka i bardzo wielu więźniów jej nie przeżyło. Trzeba wziąć pod uwagę, że w obozie wyczerpywał się przywieziony zapas kalorii, energii, a zatem i odporności po pierwszej próbie klimatycznej albo po przekroczeniu progu zmęczenia. Bieżące zasilenie kaloryczne było znikome, nie wystarczające do życia, nie było wtedy jeszcze żadnych paczek.

Jednorazowo pozwolono, w wyniku usilnych starań księdza arcybiskupa Adama Sapiehy z Krakowa, aby wszyscy więźniowie otrzymali po jednej jednokilogramowej paczce na Boże Narodzenie 1940 roku, co przeprowadzał Polski Czerwony Krzyż.

Pytał Pan poprzednio, jak przyjmowano do szpitala. Zacząłem o tym mówić, ale przede wszystkim, gdy o mnie idzie, muszę zwrócić uwagę, że byłem skrajnie wyczerpany pracą, wykonywaną szczególnie w drugiej połowie listopada i w początku grudnia 1940 roku w bardzo złych warunkach pogodowych, w stałych deszczach. Brodziliśmy w błocie. Nie dostaliśmy płaszczy, rękawic, zdarły się nam jeszcze domowe skarpety. Dali nam raz jedną parę skarpet, których nie było ani czym, ani jak reperować, w związku z tym chodziliśmy półboso, w niedopasowanych drewniakach, kaleczących nogi, które wyciągać trzeba było za każdym krokiem ze szlamu i błota.

Ale gdzie Pan pracował?

Ja pracowałem różnie: w listopadzie – grudniu 1940 roku albo przy kopcowaniu ziemniaków, albo – w niektórych dniach – przy walcu drogowym. Wszystko wykonywało się w obozie biegiem, a więc wyładowywanie ziemniaków do koszy z wagonów kolejowych na bocznicy i po szlamie i błocie z tymi koszami do dołów, do których się ziemniaki wrzucało. Jeszcze szczęście, że w niektóre dni byłem wyznaczony do zakopywania dołów, a nie do noszenia ziemniaków. Powrotną drogę do obozu i wymarsz z obozu urozmaicali nam SS-mani poleceniem niesienia pięciu cegieł. Nieśliśmy więc pięć cegieł, to jest około piętnastu kilo, pod lewą ręką, na przestrzeni dwóch, trzech kilometrów, w szeregu. Trzeba było maszerować z tymi cegłami i śpiewać, pod prawą ręką nie można było ich nieść, bo trzeba było ją mieć gotową do sprawnego zdejmowania czapki (Mützen ab!) przed każdym napotkanym SS-manem. Napięcie lęku i wysiłku, żeby nie podpaść i nie narazić się na konsekwencje, było bardzo znaczne. Miałem dość dotkliwe odmrożenia. Pal betonowy z
ogrodzeniem, który niosłem z sześcioma czy ośmioma ludźmi, upadł i przygniótł mi stopę, ale tak szczęśliwie, że uszkodził mi tylko jeden palec, a nie zmiażdżył stopy. Byłem bardzo wycieńczony, osłabiony, pokaleczony, obolały, owrzodzony (miałem na ciele ponad trzydzieści czyraków) i w tym stanie koledzy mnie namówili: pójdź do izby chorych, może cię przyjmą. I tak już byłem w grupie słabszych, u których tolerowano siedzenie na placu apelowym albo na sąsiednich placach: naszym zadaniem było siedzieć iks godzin i oczyszczać stare cegły, tak żeby je przywrócić do stanu używalności. Nie była to praca sama w sobie ciężka, ale jeżeli była wykonywana gołymi rękami, drugą cegłą, kamieniem albo kawałkiem metalu, na zimnie w kucki przez siedem, osiem godzin, to było bardzo ciężko.

Koledzy się zorientowali, że jestem na pograniczu utraty przytomności, i dwóch pomogło mi podejść pod tę izbę chorych. Jakoś się tam dostałem, sam nie wiem jak, może nie było tak wielu ludzi tego dnia czy szybciej to szło. Lekarz, Polak, spojrzał i pyta, co mi jest; ja mówię, że nie wiem, słaby jestem; on na to – wszyscy są słabi. – Mam jakieś wrzody. – Pokaż. – Spojrzał, pokiwał głową. Był jeszcze drugi przy tym, nazywał się doktor Edward Nowak. Niestety obozu nie przeżył, zaraził się chyba tyfusem na Majdanku, gdzie był potem przewieziony, i zmarł. Mówię o tym dlatego, że właściwie jemu zawdzięczam życie. Powiedział do mnie: – A ty kim jesteś? – No tak jakby studentem, ale jeszcze niezupełnie. – Co to znaczy, ile masz lat? – Osiemnaście. – Skąd jesteś? – Z Warszawy. – A twoi rodzice? – Urzędnicy. – I on zwrócił się do tego naczelnego lekarza: Wiesz, weźmy go. – Zaprowadzono mnie do izby i położono na łóżku koło nieprzytomnego człowieka, na takim wąskim metalowym łóżku z siennikiem. Wtedy właściwie
straciłem przytomność i w ogóle nie wiem, co się ze mną działo. Zaopiekowali się mną dwaj ludzie: Witold Kazimierczak, o kilka lat starszy ode mnie, który przyjechał także w transporcie wrześniowym (numer 4071), i Stanisław Tyliński, który już nie żyje, pracownik WSM z Żoliborza, PPS-owiec (numer 4896), dobry człowiek, życzliwy, miał wtedy chyba pod czterdziestkę. Doszedłem do przytomności w przeddzień Wigilii, po jedenastu dniach. Najprawdopodobniej, żeby uniknąć jakichś konsekwencji, musieli mnie na jakiś kibel tam usadzać, musieli mnie trochę karmić, bo przecież bym nie wyżył. Znam to wszystko z opowiadań tylko, nie mam tego w świadomości.

Przeżyłem Wigilię i potem nastąpiła gwałtowna regeneracja. Warunki jednak były lepsze: nie bito, było jakieś ogrzewanie, leżałem, dostawałem taką porcję jedzenia jak pracujący, a jeszcze i sanitariusze polscy jakieś pół miski zupy przynieśli albo dali mi płaską łyżkę margaryny. Zacząłem dość szybko dochodzić do siebie. W okresie Bożego Narodzenia i Nowego Roku 1941 mówiłem wiersze zapamiętane ze szkoły, to bardzo było pożądane przez tych w większości prostych ludzi. Później trafili tam inni: nauczyciele, trafił też do tej izby Bolesław Lewicki, polonista z Uniwersytetu Jana Kazimierza we Lwowie, złapany przy przekraczaniu granicy przy próbie ucieczki na Węgry do wojska – przez więzienia znalazł się w Oświęcimiu, po wojnie był profesorem Uniwersytetu Łódzkiego. Znalazł się tu też doktor Krupiński, prawnik ze Lwowa. Recytowałem więc z pamięci kawałki Pana Tadeusza, wiersze Słowackiego, Kochanowskiego. I to mi zjednało sympatię. Zacząłem też pomagać w pisaniu listów, bo z Oświęcimia można było, jak wiadomo,
pisać listy wyłącznie w języku niemieckim, na formularzu. Każdemu zależało, żeby to był jego charakter pisma, własny podpis, wobec tego pisało się na kartce, takie kartki były dawane do pisania listów i ludzie to przepisywali litera w literę. Takie proste listy pisałem. To też wzbudzało życzliwość. Nie wiem dlaczego, bo moja sytuacja nie była lepsza od sytuacji wielu innych ludzi, ale budził się we mnie jakiś optymizm. Tak mnie to cieszyło, że żyję, kiedy oprzytomniałem, i że jestem wśród ludzi życzliwych, którzy są dla mnie dobrzy. Niektórzy byli obojętni, zajęci sobą, ale nigdy nie spotkałem się z nastawieniem wrogim ze strony współwięźniów Polaków.

Ja też byłem dla ludzi życzliwy. Znałem wtedy na pamięć także wiele wierszy Jurandota, tekstów kabaretowych, które im recytowałem. W świadomości tych ludzi pozostało, że byłem jakoś pogodny i obdarzony humorem, co po latach jeszcze wspominali niektórzy moi ówcześni koledzy, którym udało się przeżyć wojnę.

d4hi6zq
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d4hi6zq