Trwa ładowanie...
d4czpsa
fragment
10-03-2012 17:14

Życie i los

d4czpsa
d4czpsa
Część pierwsza

1

Nad ziemią wisiała mgła. Na drutach wysokiego napięcia, biegnących wzdłuż szosy, pojawiały się odblaski samochodowych reflektorów.
Deszcz nie padał, ale o świcie ziemia była wilgotna, toteż kiedy zapalało się czerwone światło, na mokrym asfalcie pojawiała się niewyraźna czerwonawa plama. Tchnienie obozu czuło się od wielu kilometrów – to do niego zmierzały ciągle gęstniejące druty, szosy, tory. To była przestrzeń linii prostych, przestrzeń prostokątów i prostopadłościanów, tnących ziemię, jesienne niebo, mgłę.
Przeciągle, niezbyt głośno zawyły odległe syreny.
Szosa przywarła do torów kolejowych, więc kolumna samochodów wiozących cement w papierowych workach przez jakiś czas jechała prawie z tą samą szybkością co nieskończenie długi pociąg towarowy. Kierowcy w wojskowych płaszczach nie oglądali się na jadące obok nich wagony, na blade plamy ludzkich twarzy.
Z mgły wyłoniło się ogrodzenie obozu – rzędy drutów między betonowymi słupami. Baraki ciągnęły się, tworząc szerokie, równe ulice. Ich monotonia wyrażała nieludzkość tego olbrzymiego obozu.
Pośród milionów rosyjskich drewnianych chat na próżno szukalibyśmy dwóch identycznych. Wszystko, co żywe, jest niepowtarzalne. Nie do pomyślenia są dwaj dokładnie tacy sami ludzie, dwa takie same krzaki dzikiej róży... Życie zamiera tam, gdzie przemoc stara się zatrzeć jego niepowtarzalność i swoiste cechy.
Uważne i wzgardliwe oko siwego maszynisty śledziło migotanie betonowych słupków, wysokich masztów z obracającymi się reflektorami, betonowanych wież, gdzie na tle światła widać było strażnika przy obrotowym karabinie maszynowym. Maszynista mrugnął do pomocnika, parowóz zagwizdał ostrzegawczo. Mignęła jasno oświetlona budka, samochody czekające w kolejce przy pasiastym szlabanie, bycze, nalane krwią, oko sygnalizatora.
Z daleka dobiegł ich gwizdek składu jadącego z naprzeciwka. Maszynista powiedział do pomocnika:
– To Zucker, poznaję go po tym wariackim sygnale, wyładował transport i pędzi na pusto do Monachium.
Po chwili zadudnił pusty skład, minął się z pociągiem jadącym do obozu, rozdarte powietrze zatrzeszczało, zamrugały szare prześwity między wagonami, i nagle strzępy przestrzeni i światła jesiennego poranka znowu połączyły się w jedno miarowo sunące torowisko.
Pomocnik maszynisty wyjął lusterko z kieszeni i obejrzał swój usmolony policzek. Maszynista ruchem ręki poprosił o lusterko.
Pomocnik rzekł wzburzonym głosem:
– Ach, genosse Apfel, gdyby nie ta dezynfekcja wagonów, to mógłbym się założyć, że dalibyśmy radę wrócić przed obiadem, a nie o czwartej, i to jeszcze zmordowani. Tak jakbyśmy nie mogli zrobić dezynfekcji u nas na węźle.
Stary miał dość tego wiecznego gadania o dezynfekcji.
– Daj długi sygnał – polecił. – Mamy jechać nie na zapasowy, tylko prosto na główny plac rozładunkowy.

2

W niemieckim obozie Michaił Sidorowicz Mostowski po raz pierwszy od czasów II Kongresu Kominternu mógł na serio wykorzystać swoją znajomość języków obcych. Przed wojną, w Leningradzie, nieczęsto miał okazję rozmawiać z cudzoziemcami. Teraz przypomniały mu się lata emigracji w Londynie i w Szwajcarii; grupy rewolucjonistów rozmawiały tam, śpiewały i kłóciły się w wielu europejskich językach.
Sąsiad z pryczy, włoski ksiądz Gardi, powiedział Mostowskiemu, że w obozie siedzą ludzie pięćdziesięciu sześciu narodowości.
Los, kolor skóry, ubranie, tupot nóg, nieśmiertelna zupa z brukwi i sztucznego saga, które Rosjanie nazywali „rybim okiem” – wszystko to było jednakowe dla dziesiątków tysięcy mieszkańców baraków obozowych.
Dla kierownictwa obozu ludzie różnili się numerami i barwą trójkątnej naszywki na kurtce: czerwony winkiel mieli polityczni, czarny – sabotażyści, zielony – mordercy i złodzieje.
Ludzie mówili różnymi językami i nie rozumieli się nawzajem, ale złączeni byli wspólną dolą. Znawcy fizyki molekularnej czy starożytnych rękopisów leżeli na pryczach obok włoskich chłopów i chorwackich pastuchów, nieumiejących się nawet podpisać. Ci, którzy dawniej mieli własnego kucharza i martwili kucharkę swoim kiepskim apetytem, oraz ci, którzy jedli solone dorsze, szli obok siebie do pracy, stukając drewnianymi podeszwami, i tęsknie popatrywali, czy nie nadchodzą kostträgerzy, czyli roznoszący jedzenie – „kostrygi”, jak ich nazywali mieszkający w blokach Rosjanie.
Podobieństwo losów ludzi z obozu rodziło się z różnic między nimi. Więzień mógł wspominać ogródek przy zakurzonej włoskiej drodze, ponury szum fal Morza Północnego albo pomarańczowy abażur w gabinecie sztabowym na peryferiach Bobrujska – ale każdy z nich bez wyjątku pielęgnował w duszy piękny obraz przeszłości.
Im ciężej żyło się człowiekowi, zanim trafił do obozu, tym zawzięciej kłamał. Kłamstwo to nie miało żadnego praktycznego celu, służyło sławieniu wolności – poza obozem człowiek nie może być nieszczęśliwy...
Obóz ten przed wojną zwał się obozem dla przestępców politycznych.
Powstał nowy typ więźniów politycznych, stworzony przez narodowy socjalizm – zbrodniarze, którzy nie popełnili żadnej zbrodni.
Wielu trafiło do obozu za krytyczne uwagi o reżimie hitlerowskim, wypowiedziane w rozmowach z przyjaciółmi, za dowcipy polityczne. Nie rozrzucali ulotek, nie należeli do podziemnych organizacji. Oskarżono ich, że mogliby to wszystko zrobić.
Zamykanie jeńców wojennych w obozie koncentracyjnym dla politycznych było także wynalazkiem nazizmu. Trafiali tu zestrzeleni nad Niemcami lotnicy angielscy i amerykańscy, ale i dowódcy czy komisarze Armii Czerwonej, którymi interesowało się gestapo. Żądano od nich zeznań, współpracy, konsultacji, podpisów pod najróżniejszymi deklaracjami.
Przebywali tu również sabotażyści – bumelanci, którzy próbowali samowolnie porzucić pracę w wojennych fabrykach i na budowach. Osadzenie w obozie koncentracyjnym za złą pracę było również innowacją narodowego socjalizmu.
Siedzieli tutaj ludzie z liliowymi winklami na kurtkach – niemieccy emigranci, którzy wyjechali z Niemiec po zwycięstwie Hitlera. To był też nazistowski pomysł – kto porzucił Niemcy, stawał się wrogiem politycznym, choćby nie wiadomo jak lojalnie zachowywał się za granicą.
Ludzie z zielonymi winklami – złodzieje, włamywacze – stanowili w obozie formację uprzywilejowaną; władze wykorzystywały ich przy nadzorowaniu politycznych.
Także w przewadze więźnia kryminalnego nad politycznym przejawiało się nowatorstwo narodowego socjalizmu.
W obozie znajdowali się ludzie o losie tak swoistym, że nie potrafiono znaleźć żadnej naszywki, by przydzielić ich do jakiejś kategorii. Ale i dla Hindusa, zaklinacza węży, i dla Persa, który przyjechał z Teheranu, żeby studiować malarstwo niemieckie, i dla Chińczyka, studenta fizyki, nazizm uznał za odpowiednie legowisko na pryczy, miskę zupy i dwanaście godzin pracy przy regulówce.
Dniem i nocą trwał ruch transportów do obozów zagłady, do obozów koncentracyjnych. Dookoła rozlegał się stukot kół, ryk parowozów, huk butów setek tysięcy więźniów, którzy, oznakowani pięciocyfrowymi numerami, szli do pracy. Obozy stały się miastami Nowej Europy. Rosły i rozszerzały się w zgodzie ze swoim rozplanowaniem, razem ze swoimi uliczkami i placami, szpitalami, ze swoimi pchlimi targami, krematoriami i stadionami.
Jakże naiwne i nawet dobrotliwie patriarchalne wydawały się dawne, przycupnięte na przedmieściach więzienia w porównaniu z tymi obozowymi miastami, w porównaniu z purpurowo-czarną, przyprawiającą o obłęd łuną nad piecami krematoriów.
Wydawałoby się, że do kierowania taką masą represjonowanych potrzebna jest olbrzymia, też niemal milionowa armia nadzorców, strażników. Tymczasem nic podobnego. Całymi tygodniami w barakach nie pokazywał się nikt w mundurze SS! Sami więźniowie wzięli na siebie sprawę ochrony policyjnej w miastach-obozach. Sami więźniowie pilnowali porządku w barakach, uważali, żeby do ich kotłów trafiały wyłącznie zgniłe i zmarznięte kartofle, oddzielając od nich te duże, dobre, które miały powędrować do magazynów z żywnością dla wojska.
Więźniowie byli lekarzami, bakteriologami w katorżniczych szpitalach i laboratoriach, stróżami zamiatającymi katorżnicze chodniki, inżynierami dbającymi o katorżnicze światło, katorżnicze ciepło, o katorżnicze części do katorżniczych maszyn.
Sroga i energiczna policja lagrowa – kapo noszący na lewym ramieniu szeroką żółtą opaskę, starsi obozu, blokowi, sztubowi – trzymała pod kontrolą wszystkie poziomy życia w obozie, od spraw ogólnych do prywatnych, tych, które załatwiano nocami na pryczach. Więźniowie dopuszczani byli do poufnych spraw obozowego państwa – pomagali nawet sporządzać listy ludzi przeznaczonych do likwidacji, przesłuchiwać podejrzanych w betonowych pudełkach – dunkelkammerach. Wydawało się, że gdyby zniknęła komendantura, to i tak sami więźniowie puszczaliby przez druty prąd wysokiego napięcia, żeby nikt nie uciekł, tylko nadal pracował.
Kapo i blokowi służyli komendantowi, ale wzdychali, a niekiedy nawet płakali po tych, których odprowadzali do krematoriów... Bez przesady jednak – rozdwojenie jaźni nie było całkowite, w końcu nie wpisywali swoich nazwisk na listy przeznaczonych do gazu. Michaiła Sidorowicza zaś przerażało zwłaszcza to, że narodowy socjalizm nie przychodził do obozu z monoklem w oku, po oficersku wyniosły, obcy ludowi. Narodowy socjalizm nie separował się od prostego ludu, żył z nim za pan brat: posługiwał się jego humorem, umiał lud rozśmieszyć, był plebejski i nie zadzierał nosa. Znał doskonale i język, i umysł, i duszę tych, których pozbawił wolności.

3

Mostowskiego, Agrippinę Pietrownę, lekarkę wojskową Lewinton i kierowcę Siemionowa Niemcy zatrzymali na peryferiach Stalingradu i wszystkich zawieźli do sztabu dywizji piechoty.
Po przesłuchaniu Agrippinę Pietrownę wypuszczono; tłumacz na polecenie pracownika żandarmerii polowej dał jej bochenek chleba z grochu i dwa czerwone banknoty – trzydziestki, Siemionowa zaś dołączono do kolumny jeńców zmierzających do stalagu w okolicach chutoru Wiertiaczyj. Mostowskiego i Sofię Osipownę Lewinton zawieziono do sztabu grupy armii.
Mostowski po raz ostatni widział tam Sofię Osipownę – bez furażerki, z oderwanymi dystynkcjami, stała na zakurzonym podwórzu; zachwyciła go posępnym, złowrogim wyrazem twarzy.
Po trzecim przesłuchaniu Mostowskiego popędzono piechotą na stację kolejową, gdzie odbywał się załadunek ziarna. Dziesięć wagonów wydzielono dla chłopców i dziewcząt, jadących na roboty do Niemiec – Mostowski słyszał krzyki kobiet, kiedy pociąg odjeżdżał. Sam siedział w wagonie trzeciej klasy, w małym przedziale służbowym. Eskortujący go żołnierz nie wyglądał na surowego, ale kiedy Mostowski pytał o coś, przybierał taki wyraz twarzy, jakby był głuchoniemy. Czuło się przy tym, że całą uwagę skupia wyłącznie na podopiecznym. Zupełnie jakby doświadczony pracownik zoo, transportujący koleją zwierzę, w milczeniu i stałym napięciu obserwował skrzynię, w której jest ono zamknięte. Kiedy pociąg jechał przez terytorium Generalnego Gubernatorstwa, w przedziale pojawił się nowy pasażer – polski biskup, siwy, wysoki, przystojny mężczyzna o pulchnych młodzieńczych ustach i tragicznym wzroku. Od razu zaczął opowiadać Mostowskiemu o represjach, jakim poddał Hitler polskie duchowieństwo. Mówił po rosyjsku z silnym akcentem.
Kiedy jednak Michaił Sidorowicz zaczął źle mówić o papieżu i katolicyzmie, umilkł i na pytania odpowiadał lakonicznie, po polsku. Po kilku godzinach wysadzono go w Poznaniu.
Jadący do obozu pociąg ominął Berlin... Teraz, w bloku specjalnym, przeznaczonym dla więźniów, którymi szczególnie interesowało się gestapo, Mostowskiemu wydawało się, że od tamtej pory minęły całe lata. Karmiono tu lepiej niż w pozostałej części obozu, ale więźniowie czuli się jak króliki doświadczalne w laboratorium. Dyżurny uchyli drzwi, wywoła – okazuje się, że to nasz przyjaciel chce na korzystnych warunkach wymienić tytoń na rację żywnościową, wywołany zatem, uśmiechając się z zadowoleniem, wraca na swoją pryczę. Równie dobrze jednak mogą wywołać innego; ten przerywa pogawędkę i podchodzi do drzwi, ale rozmówca nie doczeka się już końca opowieści. Dzień później kapo podejdzie do pryczy, każe dyżurnemu zabrać z niej łachy, a ktoś przypochlebnie spyta sztubowego nazwiskiem Kehse, czy może zająć zwolnioną pryczę. Nikogo już nie dziwiły rozmowy, dotyczące na przemian to selekcji i kremacji trupów, to obozowych drużyn piłkarskich: najlepsi są ci od regulówki, czyli Moorsoldaten, to silny rewir, kuchnia
dobrze gra w ataku, polskiej drużynie „Pracefiks” brakuje obrońców. Za coś zwyczajnego uważano dziesiątki czy nawet setki plotek o nowej broni, o kłótniach między przywódcami nazistowskimi. Plotki były nieodmiennie pomyślne i nieodmiennie fałszywe; ot, takie obozowe opium dla ludu.

d4czpsa

4

Nad ranem zaczął padać śnieg i nie topniał aż do południa. Rosjanie ucieszyli się i zarazem zasmucili. Rosja chuchnęła w ich stronę, rzuciła pod biedne zmęczone nogi matczyną chustę, pobieliła dachy baraków, tak że z daleka wyglądały swojsko jak chaty w rodzinnej wsi.
Ale radość błysnęła na chwilę, zmieszała się ze smutkiem i w nim utonęła. Do Mostowskiego podszedł dyżurny, hiszpański żołnierz Andrès, i powiedział łamaną francuszczyzną, że jego przyjaciel, pisarz, widział jakiś dokument, dotyczący starego Rosjanina, ale nie zdążył przeczytać, bo szef kancelarii zabrał papier.
„Ten papier zawiera decyzję o moich losach” – pomyślał Mostowski i ucieszył się, że jest taki spokojny.
– Ale to nic – szepnął Andrès. – Można się jeszcze dowiedzieć.
– Od komendanta obozu? – spytał Gardi, a jego ogromne oczy błysnęły czernią w półmroku. – Czy też od samego Liessa, przedstawiciela Głównego Urzędu Bezpieczeństwa Rzeszy?
Mostowskiego dziwił kontrast między dziennym a nocnym Gardim. W dzień kapłan rozmawiał o zupie, o nowo przybyłych, ustalał z sąsiadami zasady wymiany dziennej racji żywnościowej, wspominał ostre, przyprawione czosnkiem włoskie potrawy.
Czerwonoarmiści spotykający go na placu obozowym znali jego ulubione powiedzonko: „Tutti caputi”, sami z daleka wołali do niego: „Ojczulku Padre, tutti caputi!”, i uśmiechali się, jakby te słowa dawały nadzieję. Nazywali go „ojczulkiem Padre”, myśląc, że padle to imię.
Kiedyś, późnym wieczorem, zamknięci w bloku specjalnym radzieccy dowódcy i komisarze zaczęli żartować sobie z Gardiego, powątpiewając, czy rzeczywiście dotrzymywał celibatu.
Gardi bez uśmiechu słuchał różnorodnej mieszaniny słów – francuskich, niemieckich i rosyjskich.
Potem zaczął mówić, a Mostowski tłumaczył jego słowa:
– Rosyjscy rewolucjoniści dla idei szli na katorgę i na szubienicę. Dlaczego więc jego rozmówcy wątpią, że dla idei religijnej człowiek może wyrzec się kobiety? To przecież nieporównanie mniejsze wyrzeczenie niż ofiara z życia.
– E tam, nie gadajcie – rzucił komisarz brygadowy Osipow.
Nocą, kiedy więźniowie zasypiali, Gardi się zmieniał. Klękał i modlił się. Wydawało się, że w nieprzytomnych oczach duchownego, w ich aksamitnej i wypukłej czerni, może utonąć całe cierpienie katorżniczego miasta. Na jego brązowej szyi napinały się żyły, jak podczas pracy; na pociągłej, apatycznej twarzy pojawiał się wyraz ponurej, szczęśliwej zawziętości. Modlił się długo, więc Michaił Sidorowicz zasypiał przy akompaniamencie pośpiesznego szeptu Włocha. Mostowski budził się zazwyczaj po półtorej czy dwóch godzinach, a wtedy Gardi już spał. Spał niespokojnie, jakby łączył we śnie obie swoje natury, dzienną i nocną – chrapał, mlaskał smacznie, zgrzytał zębami, głośno mu się odbijało, i nagle przeciągle zaczynał recytować piękne słowa modlitwy, mówiące o miłosierdziu Boga i Madonny.
Nigdy nie ganił starego komunisty z Rosji za ateizm, często natomiast wypytywał go o Związek Radziecki.
Słuchając Mostowskiego, Włoch kiwał głową, jakby przytakując opowieściom o pozamykanych cerkwiach i klasztorach, o olbrzymich dobrach ziemskich, odebranych przez państwo Synodowi.
Swoimi czarnymi oczami spoglądał ze smutkiem na starego komunistę, aż Michaił Sidorowicz pytał ze złością:
– Vous me comprenez?
Gardi uśmiechał się swoim zwykłym, codziennym uśmiechem, tym samym, z którym mówił o ragoût i sosie pomidorowym.
– Je comprends tout ce que vous me dites, je ne comprends pas seulement, pourquoi vous dites cela?
Jeńcy rosyjscy z bloku specjalnego nie byli zwolnieni z robót, dlatego Mostowski widywał ich i rozmawiał z nimi tylko późnym wieczorem i w nocy. Nie chodzili do pracy tylko generał Gudź i komisarz brygadowy Osipow.
Częstym rozmówcą Mostowskiego był dziwny człowiek w nieokreślonym wieku – Ikonnikow-Morż. Spał na najgorszym miejscu w całym baraku – przy drzwiach wejściowych, gdzie nieustannie był narażony na przeciągi i gdzie przez pewien czas stał kibel, ogromne naczynie z dwoma uchami i brzęczącą pokrywą.
Rosyjscy więźniowie nazwali Ikonnikowa „starym spadochroniarzem”; uważali, że jest jurodiwyj, nawiedzony, i traktowali z pełną obrzydzenia litością. Odznaczał się niesamowitą wytrzymałością, jaka cechuje tylko szaleńców i idiotów. Nigdy się nie przeziębiał, chociaż kładąc się spać, nie zdejmował z siebie przemoczonej na jesiennym deszczu odzieży. Rzeczywiście, wydawało się, że takim dźwięcznym i jasnym głosem może mówić tylko wariat.
Ikonnikow-Morż poznał się z Mostowskim w sposób następujący – podszedł do niego i nie odzywając się słowem, wpatrywał się długo w jego twarz.
– Co towarzysz powie dobrego? – spytał Michaił Sidorowicz i uśmiechnął się, kiedy Ikonnikow, przeciągając słowa, powiedział:
– Co dobrego? A cóż to jest dobro?
Słowa te przeniosły Michaiła Sidorowicza w czasy dzieciństwa, kiedy starszy brat, przyjeżdżając do domu z seminarium, wiódł z ojcem spory na tematy teologiczne.
– To problem z ta-a-ką brodą – rzekł Mostowski. – Jeszcze buddyści i pierwsi chrześcijanie się nad nim zastanawiali. A i marksiści niemało namęczyli się nad jego rozwiązaniem.
– I co, rozwiązali? – spytał Ikonnikow z intonacją, która rozśmieszyła Mostowskiego.
– Armia Czerwona – odparł Mostowski – właśnie je rozwiązuje. A w pańskim tonie, proszę wybaczyć, słyszę jakąś świętoszkowatość, popią albo tołstojowską.
– A jakżeby mogło być inaczej? Przecież byłem tołstojowcem.
– A to dopiero! – zdziwił się Michaił Sidorowicz. Ten człowiek zaczął go intrygować. – Wie pan – powiedział Ikonnikow – jestem pewien, że prześladowania Cerkwi, wszczęte po rewolucji przez bolszewików, przysłużyły się idei chrześcijańskiej. Przecież przed rewolucją Cerkiew znajdowała się w pożałowania godnym stanie.
Michaił Sidorowicz rzekł dobrodusznie:
– Istny z pana dialektyk. Masz ci los, pod koniec życia musiałem ujrzeć cud ewangeliczny.
– Nie – rzekł posępnie Ikonnikow. – Przecież według was cel uświęca środki, a te wasze środki są bezlitosne. Niech się pan nie dopatruje żadnego cudu – nie jestem dialektykiem.
– No to – żachnął się Mostowski, nagle dziwnie zirytowany – czym w końcu mogę panu służyć?
Ikonnikow przypominał teraz wojskowego, który nagle usłyszał komendę: „Baczność!”; powiedział:
– Proszę się ze mnie nie wyśmiewać! – Jego pełen goryczy głos brzmiał wręcz tragicznie. – Nie przyszedłem do pana po to, żeby żartować. W zeszłym roku, piętnastego września, widziałem egzekucję dwudziestu tysięcy Żydów – kobiet, dzieci, starców. Tego dnia zrozumiałem, że Bóg nie mógł do czegoś takiego dopuścić, stało się więc dla mnie oczywiste, że Boga nie ma. W panującym dziś mroku dostrzegam waszą siłę, zmagającą się ze straszliwym złem...
– No cóż – odrzekł na to Michaił Sidorowicz. – W takim razie porozmawiajmy.
Ikonnikow pracował przy regulówce, w błotnistej części terenów przyobozowych, gdzie układano olbrzymie betonowe rury, żeby odprowadzać wody rzeki i brudnych strumieni, zamulające nizinę. Pracujących w tej okolicy nazywano Moorsoldaten; zazwyczaj trafiali tam ludzie, którzy czymś narazili się władzom obozowym.
Ikonnikow miał małe dłonie, szczupłe palce i dziecięce paznokcie. Wracał z pracy usmarowany gliną, mokry, podchodził do pryczy Mostowskiego i pytał:
– Mogę usiąść koło pana?
Siadał i uśmiechał się; nie patrząc na rozmówcę, przesuwał ręką po czole. Czoło miał jakieś dziwne – niezbyt wysokie, wypukłe, jasne; takie jasne, jakby istniało niezależnie, bez związku z brudnymi uszami, ciemnobrązową szyją, dłońmi o połamanych paznokciach.
Jeńcom radzieckim, ludziom o prostych życiorysach, wydawał się kimś mętnym i podejrzanym.
Od czasów Piotra Wielkiego wszyscy przodkowie Ikonnikowa byli kapłanami. Dopiero ostatnie pokolenie dokonało innego wyboru – zgodnie z życzeniem ojca, Ikonnikow i jego bracia otrzymali świeckie wykształcenie.
Ikonnikow studiował na petersburskiej uczelni technicznej, ale zainteresowała go doktryna Tołstoja, na krótko więc przed ukończeniem studiów porzucił je i udał się na północ, do guberni permskiej, gdzie został nauczycielem ludowym. Osiem lat przeżył na wsi, potem wrócił na południe, do Odessy, i zamustrował się na statek handlowy, był ślusarzem w maszynowni, odwiedził Indie, Japonię, mieszkał jakiś czas w Sydney. Po rewolucji wrócił do Rosji i wstąpił do komuny wiejskiej. Było to jego dawnym marzeniem; wierzył, że komunistyczna praca na roli doprowadzi do powstania Królestwa Bożego na ziemi.
W czasie przymusowej kolektywizacji zobaczył pociągi nabite rodzinami rozkułaczonych. Widział, jak wycieńczone dzieci padały na śnieg i już nie wstawały. Widział „zamknięte”, wymarłe wsie z zabitymi oknami i drzwiami. Widział aresztowaną chłopkę, obdartą kobietę o żylastej szyi i spracowanych ciemnych rękach, na którą konwojenci patrzyli z przerażeniem – oszalała z głodu, zjadła dwójkę swoich dzieci.
Nie porzucając komuny, zaczął wówczas głosić ewangelię, błagać Boga o ratunek dla ginących. Skończyło się tym, że go zamknięto, ale okazało się, że nieszczęścia lat trzydziestych pomieszały mu rozum. Po roku przymusowego leczenia w więziennym szpitalu psychiatrycznym wyszedł na wolność i zamieszkał na Białorusi u starszego brata, profesora biologii; dzięki jego protekcji dostał pracę w bibliotece technicznej. Ale tragiczne przejścia zostawiły trwały ślad w jego psychice.
Kiedy zaczęła się wojna i Niemcy zajęli Białoruś, Ikonnikow był świadkiem męczarni jeńców, egzekucji Żydów w miastach i miasteczkach. Znowu wpadł w rodzaj histerii, zaczął błagać znajomych i nieznajomych o ratunek dla Żydów; sam zresztą próbował ratować żydowskie dzieci i kobiety. Niebawem ktoś na niego doniósł, on zaś jakimś cudem uchronił się od szubienicy i trafił do obozu.
Obdarty i brudny „spadochroniarz” miał mętlik w głowie, wyznawał niedorzeczne i komiczne, ponadklasowe poglądy moralne.
– Tam gdzie panuje przemoc – wyjaśniał Ikonnikow Mostowskiemu – dzieją się nieszczęścia i leje się krew. Widziałem straszliwe cierpienia chłopstwa, a przecież kolektywizację zaprowadzono w imię powszechnego dobra. Ja w dobro nie wierzę, wierzę w dobroć.
– A zatem, zgodnie z pańską teorią, trzeba będzie ubolewać, kiedy w imię dobra powiesi się Hitlera i Himmlera. To już proszę sobie ubolewać beze mnie – odcinał się Michaił Sidorowicz.
– Niech pan zapyta Hitlera – nie ustępował Ikonnikow – a wyjaśni panu, że i ten obóz służy dobru.
Mostowski miał wrażenie, że jego spory z Ikonnikowem przypominają bezsensowne zmagania noża z meduzą.
– Świat nie wymyślił nic lepszego od maksymy wypowiedzianej w szóstym wieku przez chrześcijanina z Syrii: „Napiętnuj grzech, ale wybacz grzesznikowi”.
W baraku siedział jeszcze jeden stary Rosjanin. Nazywał się Czerniecow i miał tylko jedno oko. Strażnik rozbił mu drugie, sztuczne; czerwony oczodół okropnie wyglądał w bladej twarzy. Kiedy Czerniecow z kimś rozmawiał, zasłaniał dłonią ziejący otwór.
Był mieńszewikiem, który w 1921 roku uciekł z Rosji Radzieckiej. Dwadzieścia lat spędził w Paryżu, pracując w banku jako księgowy. Do obozu trafił za apele do pracowników bankowych, by sabotowali zarządzenia nowej niemieckiej administracji. Mostowski go unikał.
Najwyraźniej popularność Mostowskiego martwiła mieńszewika – i hiszpański żołnierz, i Norweg, właściciel sklepiku papierniczego, i belgijski adwokat lgnęli do starego bolszewika i wypytywali go o różne rzeczy.
Kiedyś na pryczy Mostowskiego usiadł przywódca jeńców radzieckich, major Jerszow. Przysunął się do niego, położył mu rękę na ramieniu i zaczął mówić szybko i z zapałem. Mostowski obejrzał się nagle – z odległej pryczy patrzył na nich Czerniecow. Michaił Sidorowicz pomyślał, że wyraz smutku w jedynym oku mieńszewika jest straszniejszy niż ziejąca czerwona dziura w miejscu drugiego.
„Tak, bratku, nie jest ci wesoło” – pomyślał Mostowski, ale nie poczuł złośliwej satysfakcji.
Do Jerszowa każdy miał jakiś interes, co oczywiście nie było sprawą przypadku. „Gdzie jest Jerszow?”, „Jersza nie widzieliście?”, „Towarzyszu Jerszow!”, „Majorze Jerszow!” „Jerszow powiedział...”, „Spytaj Jerszowa...” Przychodzili do majora ludzie z innych baraków, wokół jego pryczy zawsze panował ruch.
Michaił Sidorowicz mówił, że Jerszow posiada rząd dusz. Takimi władcami dusz byli i działacze lat sześćdziesiątych, i lat osiemdziesiątych dziewiętnastego wieku. A także narodnicy, przez pewien czas Michajłowski. Okazało się, że i w hitlerowskim obozie koncentracyjnym jest ktoś taki! Osamotnienie jednookiego wydawało się tutaj tragicznym symbolem.
Dziesiątki lat minęły od czasu, kiedy Michaił Sidorowicz po raz pierwszy siedział w carskim więzieniu; nawet wiek był wtedy inny – dziewiętnasty.
Wspominał, jak się obrażał, gdy niektórzy przywódcy partyjni nie bardzo wierzyli, by nadawał się do działalności praktycznej. Teraz czuł się silny, codziennie mógł się przekonać, jak ważne jest jego zdanie i dla generała Gudzia, i dla komisarza brygadowego Osipowa, i dla majora Kiriłłowa, który zawsze był przygnębiony.
Przed wojną pocieszał się, że dzięki oddaleniu od praktyki rzadziej stykał się z tym, co budzi jego niezgodę – i z przejawami jedynowładztwa Stalina w partii, i z krwawymi prześladowaniami opozycji, i z brakiem szacunku dla starej gwardii partyjnej. Głęboko przeżył egzekucję Bucharina, którego dobrze znał i bardzo lubił. Wiedział jednak, że gdyby przeciwstawił się partii w którejkolwiek z tych spraw, to chcąc nie chcąc, zaszkodziłby idei Lenina, której poświęcił życie. Niekiedy dręczyły go wątpliwości – może to słabość, tchórzostwo były przyczyną, że milczał i nie protestował przeciw temu, z czym się nie zgadzał? Przed wojną działo się przecież tyle okropnych rzeczy! Często wspominał zmarłego Łunaczarskiego – tak chciałby znów go zobaczyć! Jak łatwo rozmawiało mu się z Anatolijem Wasiljewiczem, jak szybko, w pół słowa się rozumieli!
Teraz, w tym straszliwym niemieckim obozie, czuł się pewny i silny. Dręczyła go tylko jedna sprawa. Nawet tutaj nie potrafił na powrót przywołać znanego z czasów młodości uczucia: swój wśród swoich, obcy wśród obcych.
Wcale nie chodziło o to, że oficer angielski spytał go kiedyś, czy w uprawianiu filozofii nie przeszkadza mu to, że w Rosji zabronione jest wypowiadanie poglądów antymarksistowskich.
– Niektórym to istotnie może przeszkadzać. Mnie, marksiście, nie przeszkadza – odpowiedział.
– Zapytałem właśnie dlatego, że jest pan starym marksistą – wytłumaczył Anglik.
I chociaż Mostowski się skrzywił, bo te słowa sprawiły mu jednak dużą przykrość, zdobył się na jakąś replikę.
Nie chodziło też o to, że tacy ludzie, skądinąd bardzo bliscy, jak Osipow, Gudź czy Jerszow, niekiedy go nużyli. Kłopot polegał na tym, że obcych stało się dlań wiele rzeczy w jego własnej duszy. Jeszcze w czasach pokoju zdarzało się, że z radością witał starego przyjaciela, a w trakcie spotkania ów przyjaciel stawał się mu obcy.
Ale co robić, kiedy to, co obce dniom dzisiejszym, żyło w nim samym, było częścią jego samego... Ze sobą przecież zerwać nie sposób, nie można przestać się spotykać z sobą samym.
W rozmowach z Ikonnikowem złościł się, bywał grubiański, wyzywał go od niezguł, ciap, mazgajów, oferm. Ale mimo tych szyderstw smucił się, kiedy go długo nie widział.
Na tym właśnie polegała główna zmiana, jaka w nim zaszła od czasów młodości, kiedy siedział w carskim więzieniu.
Kiedy był młody, wszystko w przyjaciołach i współwyznawcach było mu bliskie, wszystko w nich rozumiał. Każda myśl, każde spojrzenie wroga było odpychające, obce.
Teraz niespodziewanie w myślach obcych ludzi rozpoznawał to, co było mu drogie dziesiątki lat temu, a to, co obce, dziwnym trafem pojawiało się czasem w myślach przyjaciół.
„To chyba przez to, że zbyt długo żyję na świecie” – myślał Mostowski.

5

Amerykański pułkownik zajmował osobny boks baraku specjalnego. Wieczorami pozwalano mu swobodnie wychodzić z baraku, dostawał też specjalne obiady. Podobno w jego sprawie interweniował król Szwecji, którego prosił o to prezydent Roosevelt.
Pułkownik przyniósł kiedyś tabliczkę czekolady choremu rosyjskiemu majorowi Nikonowowi. W baraku specjalnym najbardziej interesowali go właśnie jeńcy rosyjscy. Próbował rozmawiać z Rosjanami o ich taktyce i przyczynach niepowodzeń pierwszego roku wojny.
Często zaczynał rozmowę z Jerszowem, patrząc zaś w mądre, poważne i zarazem roześmiane oczy majora, zapominał, że nie mówi on po angielsku.
Wydawało mu się niepojęte, że człowiek o tak inteligentnej twarzy może go nie rozumieć, zwłaszcza że przecież chodzi o rzeczy, które mocno obchodzą ich obu.
– Czyżby pan ani w ząb nie rozumiał? – pytał ze smutkiem.
Jerszow odpowiadał mu po rosyjsku:
– Nasz szanowny sierżant znał wszystkie języki poza obcymi.
Ale mimo to rosyjscy więźniowie porozumiewali się z ludźmi dziesiątek różnojęzycznych nacji. Posługując się mową złożoną z uśmiechów, spojrzeń, poklepywania po plecach oraz kilku czy nawet kilkunastu zniekształconych rosyjskich, niemieckich, angielskich i francuskich słów, rozmawiali o koleżeństwie, współczuciu, pomocy, o miłości do domu, żon, dzieci.
Kamerad, gut, Brot, Suppe, Kinder, Zigarette, Arbeit i jeszcze jakiś tuzin słów niemieckich, powstałych w łagrach: Blockälteste, Kapo, Vernichtungslager, Appellplatz, Wachraum, Flugfeld, Lagerschutz – wystarczyło, żeby wyrazić to, co jest szczególnie ważne w prostym i zarazem skomplikowanym życiu obozowym.
Były i słowa rosyjskie – riebiata, tabaczok, towariszcz – których używali więźniowie różnych narodowości. A rosyjskie słowo dochodiaga, określające człowieka w stanie bliskim śmierci, stało się wspólne dla wszystkich, zjednoczyło pięćdziesiąt sześć obozowych narodowości.
Z zapasem kilku, może kilkunastu słów wielki naród niemiecki wdarł się do miast i wsi, zamieszkanych przez wielki naród rosyjski; miliony wiejskich bab, starców, dzieci rosyjskich i miliony niemieckich żołnierzy porozumiewało się słowami matka, pan, ruki wwierch, kurka, jajka, kaput. Z tego porozumienia jednak nie wynikało nic dobrego. Do tego, czego dokonywał w Rosji, wielkiemu narodowi niemieckiemu te słowa jednak wystarczały.
Tak samo nic dobrego nie wynikało z tego, że Czerniecow zagadywał radzieckich jeńców wojennych o różne rzeczy; a przecież językiem władał znakomicie, przez dwadzieścia lat emigracji nie zapomniał rosyjskiego. Nie mógł zrozumieć radzieckich jeńców, oni zaś go unikali.
Nie umieli się również porozumieć między sobą radzieccy jeńcy – jedni byli gotowi umrzeć, byle nie zdradzić, inni zamierzali wstąpić do wojsk Własowa. Im dłużej jedni i drudzy rozmawiali i spierali się, tym gorzej się rozumieli. A potem już tylko milczeli, pełni wzajemnej pogardy i nienawiści.
W tym bełkocie niemych i w perorach ślepych, w tej ciżbie nieszczęśników których połączyły strach, nadzieja i cierpienie, w niezrozumieniu, nienawiści ludzi mówiących tym samym językiem znalazła najdobitniejszy wyraz jedna z tragedii dwudziestego wieku.

6

W dniu, kiedy zaczął sypać śnieg, wieczorne rozmowy jeńców rosyjskich przenikał szczególny smutek.
Nawet pułkownik Złatokrylec i komisarz brygadowy Osipow, zawsze energiczni, pełni wewnętrznej siły, stali się ponurzy i nierozmowni. Smutek ogarnął wszystkich.
Major artylerii Kiriłłow siedział przygarbiony na pryczy Mostowskiego i ledwie dostrzegalnie kiwał głową. Wydawało się, że nie tylko ciemne oczy, ale całe jego olbrzymie ciało przepełnione jest smutkiem.
Podobny wyraz oczu mają nieuleczalnie chorzy – patrząc w takie oczy, nawet najbliżsi, pełni współczucia ludzie, myślą sobie: Bodajbyś już umarł.
Wszędobylski Kotikow o żółtej twarzy, wskazując Kiriłłowa, szeptem powiedział do komisarza:
– Albo się powiesi, albo pójdzie do własowców.
Mostowski, rozcierając porośnięte siwą szczeciną policzki, spróbował dodać im otuchy:
– Słuchajcie mnie, kozaczkowie. Czyżbyście nie rozumieli? Każdy dzień istnienia państwa stworzonego przez Lenina jest coraz trudniejszy do zniesienia dla faszyzmu. Faszyzm nie ma wyboru – musi albo nas pożreć, zniszczyć, albo sam zginąć. Przecież nienawiść faszystów do nas świadczy o słuszności idei leninowskiej. To jeszcze jeden, niebagatelny dowód. Zrozumcie, że im większa nienawiść faszystów do nas, tym większa powinna być pewność, że nasza sprawa jest słuszna. I damy im radę.
Gwałtownie odwrócił się do Kiriłłowa i dodał:
– No, co z wami? Pamiętacie, jak to było u Gorkiego? Kiedy chodził po więziennym dziedzińcu, jakiś Gruzin krzyczał: „Co ty chodysz taka kura, ty chody głowa do góry!”
Wszyscy się roześmiali.
– Tak jest, chodźcie z podniesioną głową – powiedział Mostowski. – Pomyślcie tylko: olbrzymie, potężne państwo radzieckie broni idei komunizmu! Niech no Hitler spróbuje pokonać i państwo, i ideę. Stalingrad trzyma się, broni. Przed wojną myśleliśmy czasem: Czy nie jesteśmy zbyt surowi, nie za mocno przykręciliśmy śrubę? Ale teraz faktycznie nawet ślepy widzi, że cel uświęca środki.
– Tak, śrubę przykręcili u nas mocno. Dobrze to ujęliście – zauważył Jerszow.
– Za mało przykręcili – rzekł generał Gudź. – Gdyby przykręcili mocniej, to Niemcy nie doszliby do Wołgi.
– Nie nam uczyć Stalina – rzekł Osipow.
– Właśnie – przytaknął Mostowski. – A jeśli nawet przyjdzie zginąć w kazamatach albo w podziemnych kopalniach, nic już na to nie poradzimy. Nie trzeba teraz o tym myśleć.
– A o czym? – spytał głośno Jerszow.
Siedzący obejrzeli się, potem spojrzeli po sobie i nic nie powiedzieli.
– Ej, Kiriłłow, Kiriłłow – odezwał się nagle Jerszow. – Słusznie nasz ojciec mówi: powinniśmy się cieszyć, że faszyści nas nienawidzą. My ich, a oni nas. Rozumiesz? Pomyśl tylko – trafić do swoich, do łagru, swój do swego. To jest prawdziwe nieszczęście! A tutaj co! Silni z nas ludzie; jeszcze damy Niemcom bobu.

d4czpsa
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d4czpsa

Pobieranie, zwielokrotnianie, przechowywanie lub jakiekolwiek inne wykorzystywanie treści dostępnych w niniejszym serwisie - bez względu na ich charakter i sposób wyrażenia (w szczególności lecz nie wyłącznie: słowne, słowno-muzyczne, muzyczne, audiowizualne, audialne, tekstowe, graficzne i zawarte w nich dane i informacje, bazy danych i zawarte w nich dane) oraz formę (np. literackie, publicystyczne, naukowe, kartograficzne, programy komputerowe, plastyczne, fotograficzne) wymaga uprzedniej i jednoznacznej zgody Wirtualna Polska Media Spółka Akcyjna z siedzibą w Warszawie, będącej właścicielem niniejszego serwisu, bez względu na sposób ich eksploracji i wykorzystaną metodę (manualną lub zautomatyzowaną technikę, w tym z użyciem programów uczenia maszynowego lub sztucznej inteligencji). Powyższe zastrzeżenie nie dotyczy wykorzystywania jedynie w celu ułatwienia ich wyszukiwania przez wyszukiwarki internetowe oraz korzystania w ramach stosunków umownych lub dozwolonego użytku określonego przez właściwe przepisy prawa.Szczegółowa treść dotycząca niniejszego zastrzeżenia znajduje siętutaj