PTASI DONŻUAN
Gołębie to moje ulubione ptaki. Nie tylko dlatego, że są bardzo ładne. Przede wszystkim łączą się w dość trwałe pary. Nie jest to znowu czymś wyjątkowym. Wiele innych gatunków to robi, ale niewiele tak zgodnie dzieli się obowiązkami rodzicielskimi. Samiec gołębia jest nadzwyczajnym ojcem. Podobnie jak samica, wytwarza w swoim wolu tak zwane ptasie mleczko (nie mylić z wedlowskim), którym karmi pisklęta. A jaki ojciec karmi dzieci własnym mlekiem? Poza tym gołębie „znają się na zegarku”. Codziennie o siedemnastej samiec zmienia się z samicą wysiadującą jajka. Za to do siedemnastej ma wolne. Co robić z nadmiarem wolnego czasu?
W młodości mój ojciec był zapalonym gołębiarzem. Mieszkał na Saskiej Kępie i miał wielu konkurentów, bowiem Praga była kiedyś warszawskim centrum gołę-biarstwa. Hodowcy ścigali się, kto uzyska najpiękniejsze okazy ptaków. Ojciec miał czarnego gołąbka, którego uratował z opresji. Niewielki, nawet nie wymiarowy, w typie — jak to wtedy nazywano — krakuska. Nie był to pożądany przez hodowców typ. Krakusek znalazł sobie partnerkę spośród gołębic ojca i sam stał się ojcem. Dziwnym trafem jednak inni gołębiarze zaczęli odnajdywać w swoich gołębnikach małe krakuski. Skąd się tam brały? Ano z nadmiaru wolnego czasu. Gdy pani krakusko-wa wysiadywała jajka, on latał po okolicy i wynajdował chętne do romansu gołębice. Spadał z nieba jak czarny anioł i w tempie błyskawicy zostawiał po sobie genetyczny ślad. Nic nie pomogły zastawiane nań zasadzki. Był za bystry, aby dać się złapać. Wszyscy gołębiarze drżeli przed wizytą ptasiego donżuana — ale tylko do siedemnastej. Potem donżuan stawał się jak inne gołębie —
inkubatorem. Zaraz po wykluciu się piskląt krakusek zapominał o skokach w bok i troszczył się z iście gołębią czułością o swoje dzieci. Nadmiar wolnego czasu jest domeną wieku dorastania, a potem już tylko linii męskiej naszego gatunku. Oczywiście są zwierzęta, które pozornie nic nie robią, ale w ich przypadku jest to życiowa konieczność. Na przykład leniwiec — niby nic nie robi, a jednak robi — trawi.
Wanda była niezwykłym typem kobiety, Napoleonem w kobiecym wydaniu. Maleńka, drobnej budowy, o ślicznej, trójkątnej, lekko kociej twarzy, a w środku tytan. Nie miała lekkiego życia. Straciła ukochaną mamę, gdy była jeszcze nastolatką. Ojciec nie umiał sprostać rodzicielstwu. Szybko ożenił się z kobietą, która nie przepadała za Wandą. Dziewczyna zaczęła więc szukać miłości gdzie indziej. Pierwsze studenckie małżeństwo trwało rok. Potem był kolega z pracy. Typ wiecznie niezadowolonego lowelasa. Z nim miała córkę. Później znudzony lebiega. I z tego związku urodziła się córka. Wszyscy mężowie Wandy żerowali na jej niezwykłej zaradności, pracowitości i, co tu dużo mówić, wyrozumiałości.
Nie zatrzymywała ich, gdy odchodzili. Pracowała, dbała o dzieci i czekała na tę prawdziwą miłość. Aż nadszedł ten jeden jedyny, a z nim wielkie uczucie. Spotkali się przypadkiem, w kolejce do biura paszportowego. Stało się. Zakochali się bez pamięci. Jak dwa gołębie. Tomek nawet przypominał krakuska. Pochodził z Krakowa, ale pod względem wzrostu i karnacji był jak typowy drobny Włoch. Piękny ślub. Piękne szczęście. Zapragnęli mieć dom. Kupili kawałek ziemi i zaczęli budować. Dom rósł. On doglądał budowy, a ona, lekarka, pracowała w szpitalu. Brała dyżur za dyżurem, aby sprostać potrzebom domu. Tomek rzucił pracę na czas budowy. Nie miał intratnego zajęcia, a doglądanie budowy domu było nieocenione. Dom stanął. Wymagał tylko urządzenia wnętrz. Postanowili, że tym zajmie się Tomek. Kiedy wszystko było gotowe, wydali wspaniałe przyjęcie. I ja tam byłam, miód i wino piłam.
Potem doszli do wniosku, że powrót Tomka do pracy nie ma sensu. Trzeba zająć się domowym ogniskiem i dziećmi. Choć już prawie dorosłe, to jednak wymagały rodzicielskiej ręki. I tak te dwa gołąbki gruchały sobie w swoim zacisznym gniazdku od siedemnastej, kiedy to gołębica wracała z gabinetu, a pisklęta ze szkoły. Do siedemnastej Tomek miał wolne. Co zrobić z nadmiarem wolnego czasu?
Jest mała różnica między krakuskiem z ojcowego gołębnika a tym o imieniu Tomek. Ten pierwszy sam znajdował partnerki, ten drugi czekał w „gołębniku”, aż one same przylecą. I nie był to typ koguta ani tokującego podróżniczka. Siedział cichutko w swoim gniazdku i zaledwie — nie odmawiał. Komu? Koleżankom z pracy, tylko nie swoim, ale Wandy. Żal im było jej męża, bo co „miał się biedak nudzić do siedemnastej?”. Nie nudził się. Historia gołębia krakuska skończyła się dobrze. Dożył swoich dni przy boku gołębicy, czasem tylko robiąc skok w bok. Historia krakuska człowieka w zasadzie też skończyła się dobrze. Choć jego skłonność do niemarnowania czasu wyszła na jaw, Wanda wybaczyła wiarołomnemu i zadbała o niego: już nigdy się nie nudził.
SKŁONNOŚĆ DO WIELU DAM
Większość kuraków — pawie, bażanty, cietrzewie, głuszce, kury domowe i wiele innych — to w linii męskiej próżniaki pełne pychy. Wystarczy spojrzeć na tokującego głuszca. Jest tak zajęty prezentowaniem siebie, że zapomina o bożym świecie. Nawet głuchnie na chwilę — stąd jego imię. No, trochę przesadziłam, bo toki kuraków to piękne widowisko, a przy tym każdy wie, jak dzielnie kogut broni swojego podwórka. W zasadzie to broni nie podwórka, ale prawa do prokreacji. Broni haremu kur. Na tym kończy się męska powinność koguta. Choć zdarzają się i takie osobniki, które dbają o swoje wybranki i kiedy znajdą coś do jedzenia, wołają: „Chodźcie, kochane! Znalazłem pysznego robaczka!”. Nie ma jednak co ukrywać, że częściej bywa odwrotnie. Kiedy kogut znajdzie smakowity kąsek, boi się, że nie zdąży niezauważony zjeść wszystkiego, odchodzi na bezpieczną odległość i woła do siebie kury. Gdy pędzą, zachęcone wołaniem pana i władcy, on wraca na poprzednią pozycję i zanim one się zorientują, że je oszukał, zjada smakołyki.
Roberta poznałam jesienią. Starszy ode mnie o kilka lat, wyższy o kilkanaście centymetrów, elegancki, przystojny. Spodobał mi się, co nie uszło jego uwagi. Mężczyzna nigdy nie zapomina wrażenia, jakie zrobił na kobiecie. Na pierwszej randce przedstawił mnie swojemu samochodowi. Jeździliśmy elegancką limuzyną, bijąc rekordy prędkości. Wyraźnie był zachwycony moim podziwem dla jego umiejętności jako kierowcy. Na drugiej randce opowiedział mi, jakie prezenty robił swoim byłym żonom. Większość tematów naszych rozmów dotyczyła sukcesów Roberta w bardzo różnych dziedzinach życia. Na początku bawiło mnie to, tym bardziej że należał do tych hojnych. Dostawałam piękne kwiaty i karmiona byłam smakołykami. Nie da się ukryć, że koguty potrafią zawrócić w głowie. Ich toki są wyjątkowo atrakcyjne i nadspodziewanie skuteczne. Koguty są bardzo, ale to bardzo poligamiczne, choć chętnie deklarują swoją wyłączność każdej kwoce z osobna. Na jakiś czas dałam się więc „zatokować”. Nawet przyjemnie jest wierzyć, że ten taniec jest
specjalnie dla mnie.
Wyjechaliśmy na narty i wtedy moje pierwsze niewinne wątpliwości nabrały ostrzejszych barw. Zupełnie jak jaskrawy koguci ogon. Stok narciarski stał się jego „podwórkiem”. Prężył pierś, rzucał uwodzicielskie spojrzenia i szusował z zawrotną szybkością. Zawsze, ale to zawsze kończył zjazd popisowym skrętem u stóp coraz to innej młodej użytkowniczki stoku. Mnie obserwował, lustrując tylko, czy aby nie kręci się obok jakiś inny kogut. Nic nie poradzę, że nie jestem kurą i taniec godowy przestał mi się podobać. Nie przepadam też za kogutami w ludzkim wydaniu, choć te prawdziwe naprawdę lubię. W naszej kulturze monogamia jest wpisana w dogmaty nie tylko wiary. Sami sobie narzuciliśmy taki styl życia i potwierdziliśmy go przepisami prawa. W sprawach rozwodowych wystarczy sam dowód na niewierność małżonka, by zakończyć związek. Dawniej tylko kobiety zobowiązane były do wierności. Mężczyźni bez skrępowania obnosili się z innymi związkami, nie wyrzekając się dzieci z nieprawego łoża. Czasem sami przymykali oko na
cudzołożne stosunki własnych żon.
W pewnych europejskich kręgach mawiało się, że jak szaleć, to dopiero po ślubie. Wcześniej to nierozważne, bo w końcu stawką jest dobre imię i szansa na intratne małżeństwo. Dziś zmieniło się tyle, że trudniej o wielkie dwory i zawiłe intrygi miłosne. Ale ludzie jak zdradzali, tak zdradzają, tyle że po cichu. Ludzka obłuda jest powalająca… ale czy tylko ludzka? W tym przypadku kogut jest w porządku. Nie ukrywa swoich skłonności do wielu dam jednocześnie, a one wręcz mu na to pozwalają.
Inaczej jest z ptakami, które żyją w monogamicznych związkach, a nie jest ich wcale garstka. Kiedyś wierzono, że wszystkie ptaki są sobie wierne aż do grobowej deski. Stawiano je za wzór małżeńskiego oddania i stałości. Razem budują gniazdo, razem dbają o pisklęta. Wielkim przełomem w takim myśleniu był rozwój genetyki. Możliwość stwierdzenia ojcostwa na podstawie DNA pozwoliła na niezwykłe odkrycie — nawet ci ptasi ojcowie, którzy właściwie nie odstępowali swoich małżonek, rzadko odchowywali tylko własne pisklęta. Wyjątek stanowiły ptasie pary, które mając bardzo rozległe terytoria, sporadycznie trafiały na osobnika płci odmiennej tego samego gatunku. Chociaż i u nich zdarzały się genetyczne wpadki. Co ciekawe, nawet bacznemu obserwatorowi trudno przyłapać ptaki na zdradzie. Samica musi być bardzo sprytna, bo wie, że jeśli małżonek nakryje ją na flirtowaniu z sąsiadem, to potem ciężko będzie go zagonić do pracy przy dzieciach. Brzmi znajomo?
Trochę zaskoczę Czytelników. Niedawno w USA podczas rutynowych szczepień dzieci robiono w celach statystycznych badania DNA dziecka i rodziców. Wyniki tak zaskoczyły badaczy, że nie zdecydowano się na ich ujawnienie. Wiadomo tylko, że bardzo przypominały te dotyczące ptaków.
GEN CZYNGIS-CHANA
Ten śliczny ptaszek — podróżniczek — z niebiesko-ru-dym śliniaczkiem należy do rzędu wróblowatych i rodziny drozdowatych. W Polsce jest ich niewiele. Z zamorskich wojaży wracają na początku kwietnia. Samce od razu zaczynają śpiewać, aby zdobyć względy dorodnej samicy. Potem śpiewają rzadziej, zajęte pilnowaniem małżonki i gniazda. W pewnej dolinie w okolicach Oslo zaobserwowano niezwykłego samca podróżniczka. Do rewiru lęgowego przyleciał jako pierwszy. Od razu zaczął śpiewać. Inne samce znajdowały sobie partnerki i strzegły ich jak oka w głowie, a on śpiewał. Nie pilnował swojej małżonki, tylko śpiewał i śpiewał. Po sezonie lęgowym wykonano badania DNA i okazało się, że ów śpiewak był ojcem wszystkich piskląt w swoim gnieździe i prawie wszystkich w całej dolinie. Jak to możliwe? Podróżniczek śpiewał, bo informował w ten sposób samice, gdzie jest. Inne samce strzegły swoich pań, ale nie ustrzegły. Jak mawiał dr Andrzej Kruszewicz: „Jeszcze raz można się było przekonać, że samiec wobec woli samicy jest
zwyczajnie bezradny”. No i co, panowie koguty?
Spośród znanych mi ludzkich wydań podróżniczków Czyngis-chan pobił wszystkich na głowę. Mówi się nawet o genie Czyngis-chana. Właśnie jego gen można spotkać wśród milionów, ba, może nawet miliardów ludzi na terenach okupowanych przez tego wielkiego władcę.
Ciekawe, że właśnie wtedy zdarzyło się, wypisz wymaluj, to samo, co wiele lat potem pod Oslo.
Cofnijmy się do trzynastego wieku, kiedy Marco Polo był gościem mongolskiego władcy. Mongołów uważano wtedy w Europie za barbarzyńców i dzikusów. Znano jedno z ich plemion, Tatarów, a ich najazdu obawiano się bardziej niż piekła. Jakże zaskoczony był włoski podróżnik, gdy poznał stosunki panujące w państwie Czyngis-chana. W swoich relacjach zadaje kłam opinii europejskiej. Chwali porządek i wiele godnych naśladowania cech mongolskich obywateli. Najbardziej zaskoczyło go jednak zachowanie kobiet. W dawnej Mongolii normą było wielożeństwo. Mężczyzna mógł mieć właściwie tyle żon, ile dusza zapragnie. Warunek był jeden — musi go być na nie stać. Każdą żonę należało „wykupić” z domu rodzinnego, a potem zapewnić jej oddzielną jurtę i godny byt. Marco Polo z zachwytem odnotowuje godność i skromność, z jaką zachowują się Mongołki. Jest pełen podziwu dla ich wierności i oddania mężowi. Podkreśla, że choć w Europie prawa religijne i świeckie zobowiązują małżonków do stałości w związku, to Europejkom daleko do
mongolskich zasad. Czyngis-chan miał bardzo wiele żon i dzieci, ale nawet gdyby było ich sto, to czy jego gen rozprzestrzeniłby się tak szybko po całym świecie? Musiał być zatem ojcem większości dzieci w swoim otoczeniu. Tokował tak jak podróżniczek spod Oslo.
Takich „podróżniczków” jest znacznie więcej. Niejedna dolina pełna jest przyrodnich braci i sióstr.
Miałam kiedyś znajomego, pół Hiszpana, pół Polaka. Był informatykiem. Śliczna żona, dwóch dorodnych synów, dobra praca — ot, przykładna rodzina. Jan był zawsze duszą towarzystwa. Uwielbiał i umiał tokować. Niezwykle dowcipny, inteligentny, przystojny, do tego miał gest, lubił gości i doskonale gotował. Po prostu skarb, nie mężczyzna. Tak właśnie musiała go oceniać większość kobiet. Jan prowadził bujne życie towarzyskie. Często wyjeżdżał na różne spotkania czy kongresy związane ze swoim zawodem. Łatwo nawiązywał znajomości i otaczało go mnóstwo przyjaciół. Tokował w bardzo wielu „dolinach”. Nie pilnował swojej żony. Dbał tylko o to, by słyszano jego „śpiew” z dużych odległości. Pierwsze pisklęta pojawiły się kilka kamienic od jego domu. Później zaczęło ich przybywać w dalszych okolicach.
Dzisiaj myślę, że nie wszystkie się ujawniły, jednak te, o których wiedział, hojnie obdarowywał swoim nazwiskiem. I niczym więcej. Nie mam pojęcia, co się teraz dzieje z Janem. Nie wiem, czy ma następną żonę, ale doszły mnie słuchy, że już szesnaścioro piskląt nosi jego nazwisko.
WULKAN NAMIĘTNOŚCI
Jaguary, tajemnicze jak zjawy, skrywają swoje sekrety w ostępach lasów Ameryki Południowej. Tamtejsi Indianie snują o nich nieprawdopodobne opowieści. Czy jaguary rzeczywiście noszą w sobie ludzkie dusze? Tego akurat nie wiem, ale wiem na pewno, że w każdym z nas choć raz w życiu budzi się dusza jaguara.
Jaguary mają dość niezwykłe zwyczaje godowe. Z natury są samotnikami. Kiedy jednak zapragną umówić się na randkę, zapominają o unikaniu towarzystwa. Spotkanie dwojga złotookich kotów przypomina wybuch wulkanu. Najpierw krążą wokół siebie jak dwa cętkowane meteory. Napięcie narasta. Kiedy nie mają jeszcze odwagi złączyć się w miłosnym uścisku, a krew w ich żyłach zaczyna się gotować, wyładowują nadmiar emocji agresją skierowaną na każdego, kto wejdzie im w drogę. Zabijają nie po to, aby jeść. Wygląda to raczej, jakby zabijały inne zwierzęta, aby nie zabić siebie nawzajem. Jaguar po lwie i tygrysie jest największym kotem na naszej planecie. Mimo że mniejszy od lwa, ma potężniejsze szczęki i uzębienie groźniejsze niż król zwierząt. W amazońskiej dżungli jaguar jest królem.
Ludzie przed randką wprawdzie nie zabijają sąsiadów, ale i pośród nas bywają jaguary, może tylko w spokojniejszym wydaniu.
Było to bardzo dawno, i nie pamiętam nawet, jak miał na imię kolega, z którym się umówiłam. Przyjmijmy, że Marek. To dziwne, ale do tej pory pamiętam, że byłam ubrana w niebieską sukienkę na ramiączkach. Gorący letni wieczór. Miał przyjechać po mnie o dziewiętnastej. Wyszłam przed dom, bo w mieszkaniu było duszno. Lekki wietrzyk studził żar dnia zamkniętego pośród betonowych bloków. Usiadłam na ławce i nawet nie zauważyłam, że Marek zaparkował samochód w ciasnym zaułku. Zrobił to tak niezdarnie, że ledwo przecisnął się przez uchylone drzwi auta. A że wyciągał z niego jeszcze wielki bukiet kwiatów, wyglądało to dość komicznie. Niepotrzebnie zaczęłam się śmiać. Był wystarczająco zdenerwowany, aby nie trawić mojego poczucia humoru. Twarz pokryła mu się czerwonymi plamami. Krew weszła w stan wrzenia. Ale nic to. Był dzielny i „nie zabił nikogo”.
Przywitaliśmy się gwałtownie, ale nie serdecznie. Złapał mnie za rękę i ciągnął do samochodu, jakby chciał natychmiast opuścić miejsce swojej porażki w parkowaniu. Na szczęście od strony pasażera można było usiąść swobodnie. Otworzył mi drzwi, ale nie dał się namówić na wejście na swój fotel od mojej strony. Szybko przecisnął się przez miniprzestrzeń i włączył silnik. Pech nas chyba prześladował. Tuż za nami ustawił się inny samochód, tak że do wyjechania zostało miejsce dla dziecinnego wózka, a nie dla nas. Marek uznał, że to idealna sytuacja, aby pokazać prawdziwe umiejętności manewrowe — takie prawie miłosne manewry. Zaczął wykręcać piruety i zaklopsował się jeszcze bardziej. Nie śmiałam się. Siedziałam cichutko, a on wrzał. Czerwone plamy zdążyły nabrać odcienia śliwki. Nagle docisnął pedał gazu i walnął z impetem w betonowy murek. Chyba na chwilę mu się poprawiło, bo zbladł i odetchnął z ulgą. Nawet nie wysiadł, żeby sprawdzić, jak bardzo uszkodził auto. Pierwszy raz spojrzał na mnie miłośnie i szepnął:
„Przepraszam”. Powiedziałam tylko „OK”, w końcu to nie mój samochód.
Jaguary i jaguarzyce nie są najlepszymi partnerami życiowymi dla innych gatunków. Okazało się, że jestem zdecydowanie innym gatunkiem, dlatego była to nasza ostatnia randka. Może dzięki temu jak dotąd żyję.
Samce jaguarów, tak jak większość kotów, mają też zwyczaj kaleczenia partnerki podczas intymnych spotkań. To wzmaga atrakcyjność pożycia i powoduje u kotki owulację.
Tę historię opowiedziała mi moja przyjaciółka: kiedy była jeszcze dzieckiem, często chodziła po mleko do znajomej mleczarki. Zauważyła, że bywa ona mocno pokiereszowana. A to oko podbite, a to twarz podrapana. Domyślała się, że to wynik „rodzinnych kłopotów”. Któregoś dnia podsłuchała rozmowę swojej mamy z mleczar-ką. „Jak pani może pozwolić, aby mąż panią bił? — oburzała się mama mojej przyjaciółki. — Musi pani się z nim rozwieść!” „Ale ja tę cholerę tak kocham!” — skwitowała mleczarka i nie rozwiodła się. Widać była jaguarzycą.
JAK MOŻNA STRACIĆ GŁOWĘ
Prawie każdy zna zwyczaje godowe modliszek. Są one dość drastyczne. U niektórych gatunków modliszek samiec pada ofiarą swojej wybranki. Warunkiem skuteczności zbliżenia miłosnego jest — uwaga: straszne! — utrata głowy kochanka. No dobrze, my też mówimy „stracił dla niej głowę”, ale to zupełnie inna strata. Zakochana modliszka odgryza głowę partnerowi w momencie, gdy ten pozostawia jej swój materiał genetyczny. I dzięki temu partner uzyskuje większą „sprawność seksualną”. Na koniec samica ze spokojem zjada to, co pozostało po niedawno zaślubionym małżonku. Na szczęście ludzkie modliszki nie uciekają się do tak drastycznych metod, ale też potrafią narazić swoich kochanków na straty. Jest wiele kobiet modliszek. Mężczyzna stanowi obiekt ich zainteresowania, dopóki go nie zdobędą. Kiedy mogą mu już „odgryźć głowę”, to znaczy kiedy oddał im już wszystko, całego siebie, nagle tracą zainteresowanie i wyruszają na nowe polowanie. W większości przypadków modliszkowate nawet nie zdają sobie z tego sprawy. Twierdzą, że
nie wyszło, bo to „on” był niedobry, za głupi, za skąpy itd. Poza małymi wyjątkami „on” był taki sam na początku i na końcu znajomości. Może tylko z tą różnicą, że na końcu „nie miał już głowy” i tym samym przestał być atrakcyjny.
Pewna znajoma, typ sportowca, opowiadała mi, że ma słabość do narciarzy. Sama bardzo piękna, wzbudzała zainteresowanie mężczyzn. Kiedy przypięła narty i szusowała z gracją, wielu panów podejmowało jej trop. Poniekąd ją rozumiem. Też dobrze jeździłam na nartach i wiem, że stok narciarski to miejsce bardzo romantyczne. Znajoma „zakochiwała” się w narciarzu głównie z powodu jego umiejętności. Imponował jej nieustraszony pogromca górskich stoków z ogorzałą twarzą. Potem schronisko. Długie rozmowy przy winie w blaszanym kubku. W dzień slalomy w zimowych promieniach słońca, wieczorem supermacho rozcierał jej zmęczone stopy. Zakochany po uszy w ślicznej narciareczce, przebąkiwał coś o przyszłości. Ona zaś widziała przyszłość prostą jak nartostrada: mkną razem, aż się kurzy.
Po urlopie umówili się na spotkanie już bez nart. Szła z wypiekami na twarzy. Lecz w małej kawiarence siedział nie narciarz macho, tylko zwykły urzędnik w szarym płaszczu, i co gorsza… bez głowy. I nawet nie było o czym gadać, bo jak tu rozmawiać z jeźdźcem bez głowy?
SŁODKI MISIACZEK
Słodki z wyglądu misiaczek koala wcale „misiaczkiem” nie jest. To gbur i cham w misiaczkowym wydaniu. Jego zwyczaje godowe zaprzeczają uroczej z pozoru powierzchowności. Siedzi sobie taki na eukaliptusie jak jakiś aniołek. Wygląda, jakby był oazą spokoju. Skubie listki, przeżuwa z niewzruszonym wyrazem twarzy. Nigdzie się nie spieszy. Nagle spostrzega na sąsiednim drzewie atrakcyjną misiową. Najpierw śledzi ją wzrokiem, jakby mówił „kocham Cię, najmilsza”. Gdy zauważy, że jest chętna do zawarcia bliższej znajomości, że jej serce zabiło właśnie dla niego, wychodzi z misia prawdziwy chamuś spod budki z piwem. Najpierw śpiewa miłosną pieśń przypominającą ochrypły gulgot wydobywający się z przepitego gardła, po czym podąża za wybranką. Nęka ją niewybrednymi pieszczotami w stylu: tu ją gryź, tam podrap, a do tego wszystkiego ten odrażający oddech. Ona broni się jak może, a on nie ustępuje, dopóki nie rozwścieczy jej do cna. To dla niego znak, aby przystąpić do dzieła. Ich miłość przypomina gwałt. Tym bardziej że
po wszystkim kochanek po prostu skopuje oblubienicę z drzewa. Biedny miś — tak naprawdę nie ma wyjścia, bo inaczej zostałby pogryziony. Objawem rui u samic koala jest bowiem niczym nieskrępowana agresja.
Magda była pediatrą. Razem z przyjaciółką wyjechały na kontrakt do Zjednoczonych Emiratów Arabskich.
Praca w szpitalu od rana do pierwszej, potem przerwa do czwartej i znów szpital do wieczora. W przerwie jeździły na pobliską plażę. W krajach muzułmańskich tylko piątek jest dniem wolnym od pracy, więc mogły się rozkoszować „własnym” brzegiem przecudnie ciepłego i czystego morza. Z czasem dołączył do nich następny amator kąpieli. Antoni był Luksemburczykiem na kontrakcie w dużej sieci supermarketów. Tak jak dziewczyny, lubił nurkować z maską i podglądać morską faunę. Zaprzyjaźnili się i pewnego dnia zaprosił obie na kolację z okazji pożegnania kolegi, który kończył pracę w Emiratach.
Magdę dosłownie zatkało. I to już na samym początku spotkania. Kolega Antoniego, Piotr, był nie tylko przystojny, ale dokładnie taki, jakiego sobie wymarzyła. Po kolacji wszyscy odwieźli Piotra na lotnisko. Mijały dni, a Magda nie mogła zapomnieć spokojnej twarzy mężczyzny, którego znała tylko kilka godzin. Po tygodniu do gabinetu Magdy wpadła pielęgniarka: „Telefon do pani doktor! U nas w recepcji!”. „Któż to może być?” Głos w słuchawce! Tak, to Piotr! Wcale nie dzwonił z Luksemburga! Odnowił kontrakt. Dla niej. Nie wiedziała, czy skakać pod sufit, czy płakać ze szczęścia. Piotr czekał pod szpitalem. Jeździli po pustyni. Rozmawiali. Rozkoszowali się morzem i piękną plażą, a ona zakochiwała się z każdym dniem bardziej. Wreszcie oświadczył się i został przyjęty. Od tamtej pory zaczął trochę gulgotać jak śpiewający miś koala. Szczęśliwie oddech miał świeży. Kładła to na karb zmęczenia nerwową pracą i starała się być miła. Im była milsza, tym on był gorszy. Z byle powodu robił awanturę. Płakała, ale kochała.
Nie znała zwyczajów godowych koali. Ustalili, że zwiążą się na całe życie, i tego dnia koala przystąpił do godów w pełnym wydaniu. Powiedział: „Jutro jedziemy tu i tam”. Nie zdążyła dokończyć zdania, bo po „Jutro nie…” poczuła pieczenie na policzku. Nie była misiową furiatką i nie oddała. Spakowała manatki i tak skończyła się romantyczna przygoda nad Zatoką Perską. Nie wolno zapominać, że pozory mylą częściej, niż można przypuszczać. Wystarczy spojrzeć na misia koalę.
NA PLECACH MAŁŻONKI
Bardzo lubię ropuchy. Co prawda ich manewry miłosne nie są wyszukane, ale wbrew powszechnie panującej opinii uważam ropuchy za piękne stworzenia. Mają w sobie coś z zadumanej zaczarowanej księżniczki, a może księcia… W dzieciństwie całowałam każdą znalezioną ropuchę, nawet żabę, i nic. Może to i lepiej? W dzisiejszych czasach trudno byłoby im się odnaleźć.
Ropuchy szare rozpoczynają gody zaraz po pierwszych ciepłych deszczach w końcu marca. Wędrują do tych zbiorników, w których przyszły na świat. To dziwne, że pamięć tych miejsc jest niezniszczalna. Ropuchy znajdują drogę poszatkowaną autostradami, na których często, za często, tracą życie. Zdarza się, że gdy docierają na miejsce, okazuje się, że staw zniknął, a na jego miejscu ktoś wybudował dom. Ciężkie jest życie ropuchy dwudziestego pierwszego wieku.
Na szczęście podczas owego marszu weselnego ropuchy nie myślą o zagrożeniach. Przeważnie mniejsze i liczniejsze od samic, samce starają się znaleźć partnerkę, zanim jeszcze dotrą do stawu. Bynajmniej nie po to, aby ułatwić damie wędrówkę. Po pierwsze, konkurencja jest ostra, po drugie, owi dżentelmeni korzystają ze swoich wybranek jak ze środka transportu. Wdrapują się jej na plecy, łapią żelaznym uściskiem tuż za przednimi łapkami i jadą bezpiecznie aż do celu podróży. Ci panowie, którym nie udało się złapać partnerki w czasie wędrówki, próbują zrobić to już w stawie. Są bardzo niecierpliwi i zupełnie niewybredni. Zdarza się, że w gorączce poszukiwań czepiają się kurczowo starego kalosza lub dręczą miłosnym uściskiem pysk kompletnie zdezorientowanego karpia. Czy pośród nas zdarzają się czasem panowie ropuchy? Ma się rozumieć! I to wcale nierzadko, tylko bardzo niechętnie się do tego przyznają. Znałam wielu, którzy „jechali” na plecach małżonki nie tylko „do stawu”, ale przez całe życie. Najlepszym
przykładem jest skądinąd wielki i bardzo przeze mnie szanowany fizyk — Albert Einstein. O ile pamiętam, miał kilka partnerek życiowych. „Korzystał” z nich nie tylko tak, jak korzystać z żon przystało. Jedna z jego pań była bardzo zdolnym naukowcem i podobno ona jest autorką dużej części dzieł, pod którymi widnieje nazwisko męża. Oj, było tych wielkich tego świata, co wypłynęli na szerokie wody „stawu” na grzbietach swoich partnerek!
Waldek był kolegą mojego męża. Uważał się za konesera kobiecych wdzięków. Miał powodzenie u kobiet i to pewnie troszkę przewróciło mu w głowie. Fakt, że jego dziewczyny były zazwyczaj „jak z obrazka”. Nie należał do monogamistów i często zmieniał obiekty uczuć. Wzorem panów ropuchów wyruszał na łowy zaraz po ciepłych deszczach. Tyle że były to deszcze sezonu urlopowego. „Stawem” była Jurata albo Chałupy. Czasem udawało mu się „uczepić” jakiejś atrakcyjnej ropuszki już na trasie do celu podróży. Czasem polował w „stawie” i raz, jedyny raz przyczepił się do… kalosza. Przyjaźniliśmy się i bywało, że zwierzał mi się z kolejnych podbojów. Może nie tyle podbojów, ile kłopotów z nich wynikających. Byłam jedyną osobą w jego otoczeniu, której krytykę znosił z wielką godnością, a wszelkie rady przyjmował jak wybawienie.
Telefon zadzwonił przed szóstą rano. W słuchawce usłyszałam rozhisteryzowany głos Waldka. „Duśka, chyba rozum mi odjęło! Poradź, co robić! Tylko pary z gęby… — krzyczał. — Jestem w hotelu. Wczoraj byłem na mocno zakrapianej imprezie, a dziś budzę się obok… O Boże! Ona śpi na moim ubraniu. Nawet uciec nie mogę, bo to mój pokój. Co mam zrobić? Przecież wszyscy wczoraj musieli nas widzieć. Chyba oślepłem, a na dodatek nic nie pamiętam. Ona jest goła. O Boże!!!” — jęczał w słuchawkę.
Byłam tym razem złośliwa i palnęłam: „No to teraz będziesz musiał się ożenić”. Nie pogniewał się na długo — na długo zrezygnował z wypraw nad „staw”.
DOMINACJA W DAMSKIM WYDANIU
Hiena bardzo długo cieszyła się złą sławą. Do dziś mawia się „hieny cmentarne” o złodziejach okradających groby, a po prostu „hienami” nazywa się ludzi pazernych, ograbiających innych z ostatniej koszuli. Natura obdarzyła hienę zarówno wyglądem, jak i zwyczajami uznanymi przez większość ludzi za brzydkie i złe.
A ja jak zwykle jestem innego zdania niż większość. Hiena cętkowana mimo swojej dziwnej sylwetki i przeraźliwie diabolicznego chichotu budzi moją sympatię. Żyje w grupach rodzinnych, w których panuje matriarchat. Decydentkami są cętkowane panie, a szczególnie dama alfa i jej córki. Panowie, mniejsi od swoich partnerek, żyją w ich cieniu. Tak naprawdę ich rola sprowadza się tylko do prokreacji. Najdziwniejsze jest to, że samice na pierwszy, a nawet drugi rzut oka przypominają samce. Kiedy dawno temu naukowcy zaczęli rozpracowywać zwyczaje tych tajemniczych zwierząt, byli zadziwieni „brakiem samic”. Odkryli niezwykłe zjawisko. Zewnętrzne narządy płciowe samic do złudzenia przypominają te, którymi winni dysponować panowie. Nie powiem, żeby to ułatwiało hienom życie — zarówno miłosne zbliżenie, jak i poród nastręczają trochę kłopotów. Mimo tego ród hieni nie ginie i pod rządami twardej, acz damskiej łapy radzi sobie całkiem nieźle. To samica wybiera sobie partnera i choć darzy go pewną dozą sympatii, nie
pozwala, żeby mu się przewróciło w głowie. Szkoda, że nasze protoplastki, zamiast bać się nocnych chichotów, nie przyjrzały się lepiej zwyczajom hien cętkowanych… no, może niektóre się jednak przyjrzały.
Nie zapomnę, jak pewnego razu podczas spotkania towarzyskiego, kiedy snuliśmy opowieści o życiu, jedna znajoma powiedziała: „Wzięłam sobie faceta i zamieszkaliśmy w Austrii”.
Julita nie była typem hieny, przynajmniej nie z wyglądu. Drobniutka, bardzo kobieca. Tylko jedna rzecz nie pasowała do reszty. Dłonie. Zupełnie jakby nie jej własne, tylko doczepione męskie graby. Zwróciło to moją uwagę dokładnie w momencie, gdy wypowiedziała słowa o „wzięciu faceta”. A więc jednak hiena!
W spotkaniu uczestniczył jej ówczesny partner. Siedział cichutko i odzywał się tylko półsłówkami. Julita mówiła za niego. Co robi i co będzie robił. Snuła ich wspólne na pozór plany, w których Staś miał z góry wytyczoną ścieżkę postępowania. Chyba nie był to typowy hieni partner, bo bąkał pod nosem, że i tak nic sam zrobić nie może, bo „Jula nie pozwala”. Gdy chciał pomalować płot, to zaraz wyrwała mu pędzel, żeby pokazać, jak się maluje. Gdy chciał nakarmić psa, to powiedziała, że dopiero za godzinę. Coś tam jeszcze przebąkiwał, ale wielka dłoń spoczęła na jego ramieniu, więc przestał. Samce hieny cętkowanej nie mają lekko. Wbrew powszechnej opinii, w ludzkim świecie jest ich spore stadko. Ale bywają wśród samców i tacy, którzy chwalą sobie dominację pań. Bo hieny potrafią być czasem czułe i opiekuńcze.
Tę historię znam tylko z opowiadań przyjaciółki mojej babci, Rosjanki, pani Ali. Zaraz po drugiej wojnie światowej pani Ala zamieszkała wraz z rodzicami w starej kamienicy na Solcu. Wojna zabrała jej męża, Polaka, który zginął w Katyniu. Została więc „przy rodzicach”. Mama pani Ali była typem najczulszej hieny. Trzymała swojego męża żelazną dłonią w aksamitnej rękawiczce. On wiecznie uśmiechnięty, rumiany, z krótko przystrzyżoną (przez żonę) siwą bródką, w najmniejszym stopniu nie sprawiał wrażenia niezadowolonego. Z promiennym uśmiechem znosił rządy małżonki. Kiedy zachorował, obie panie dbały o niego z oddaniem. Sumiennie wyliczały zalecone przez doktora kropelki, a on mimo goryczy lekarstwa posłusznie je przyjmował.
Był już rekonwalescentem, kiedy żona uznała, że czas na pierwszy spacer. Aby nie nałykał się zimnego powietrza, zrobiła mężowi specjalny kaganiec — na drucianej konstrukcji upięła wełniany szal. Obie panie ubrały nieszczęśnika bardzo starannie, założyły kaganiec i wysłały na podwórko. Ponieważ mieszkali na parterze, mogły nim sterować z okna: „Lonieczka, nie tak szybko! Teraz idź w prawo! Oddychaj przez nos! Nie stój! Maszeruj w lewo!”. Lonieczka posłusznie wykonywał polecenia i kiedy upłynęło ściśle wyliczone dziesięć minut, pomaszerował do domu. Przyjmowanie leków miało potrwać jeszcze kilka dni. Jakoś dziwnie Lonieczka nie tylko pamiętał o godzinach połykania gorzkich kropelek, ale nawet robił to częściej, twierdząc, że mu bardzo pomagają. Żona wiedziona instynktem podejrzliwej hieny skosztowała kropli. O zgrozo! We flakonie była naleweczka na spirytusie! Jak widać, hienę też można wystrychnąć na dudka.
PODRYW NA ALTANKĘ
Ten niepozorny ptak jest bardzo sprawnym budowniczym i stylistą wnętrz. Samiec właściwie całe życie poświęca budowie konstrukcji przypominającej altanę. Stąd jego nazwa. Nie jest to bynajmniej gniazdko dla zakochanej pary. Altannik trudzi się tylko po to, żeby jakaś samiczka zachwycona jego dziełem ucięła sobie z nim romansik. Ale wcale nie w altance. Budowla zdobiona kamykami, kolorowymi kwiatami i innymi gadżetami służy tylko jako wabik. Żadna pani nawet nie próbuje wejść do środka, a o tknięciu kamyczka nawet nie marzy. Wolno jej tylko podziwiać, za co płaci „w naturze”. Znałam wśród ludzi kilku altanników. Narzekali na samotność, ale nie byli w stanie poświęcić swojej „altanki” dla żadnej kobiety. Jedna z wybranek altannika opowiadała mi, że nawet podczas miłosnych uniesień jedną ręką przytrzymywał ozdobną lampę przy łóżku, a potem wygładzał potarganą w wirze miłości kapę. Słyszałam również o takim, który co prawda nie mógł oprzeć się pokusie pokazania altanki większej liczbie osób, ale potem, a nawet w
trakcie, cierpiał katusze. Biegał za każdym z szufelką i zamiatał kurz, który spadł z butów. Podawał tylko napoje o neutralnym kolorze i nie proponował niczego, co mogłoby zostawić po sobie okruszki. Znajomi odwiedzali go jedynie ze względu na zabawę, jaką mieli podczas takiej wizyty.
Niestety, i mnie było dane wejść w bliższy kontakt z altannikiem. Kiedy poznałam pewnego przystojnego mężczyznę, nie miałam oczywiście pojęcia, że to ów typ. Zaczęłam się domyślać dopiero, gdy zauważyłam błysk w jego oczach. I to wcale nie na mój widok. Miałam w ogrodzie drewniany domek — altankę. Służył do przechowywania narzędzi ogrodniczych. Przystojnemu mężczyźnie rozbłysło oko, gdy go ujrzał. Dreptał wkoło, urzeczony zgrabnym kształtem domku. Zaproponował, że zrobi w środku porządek. Faktycznie, zbyt czysto tam nie było. Przystojny mężczyzna najpierw wyniósł wszystko ze środka. Potem wypucował ściany i podłogę. Moje narzędzia zostały na zewnątrz, a w środku zaczęło przybywać kolorowych kamyków. Półeczki, a na nich równiutko, jak żołnierze na defiladzie, barwne słoiczki po gumie do żucia. W każdym inne gwoździki i pineski. Zielone, czerwone i niebieskie druciki na gwoździkach, jak wielkanocne palemki, robiły piorunujące wrażenie. Przede wszystkim na altanniku. Czego tam nie było! A wszystko ułożone
równiutko i niechby komuś przyszło do głowy coś zmienić! Biada mu! Altannik strzegł swojej altanki jak lew. Można było tylko patrzeć i podziwiać, a on puchł z dumy. Po pewnym czasie doszedł do wniosku, że dobrze byłoby wstawić do altanki łóżko. Mógłby tam sobie mieszkać całe lato.
Do wstawienia łóżka jednak nie doszło, bo trzeba byłoby zburzyć misternie ułożone „kolorowe kamyki”.
Mnie w końcu znudziło ciągłe podziwianie. A przystojny mężczyzna? Znalazł sobie inną altankę. Jak to altannik. Ludzkie altanniki, tak samo jak te prawdziwe, z natury swojej nie są monogamiczne. Podrywają „na altankę” coraz to nowe samiczki. W rezultacie pozostają samotne albo zadręczają jakąś jedną altannikową, która uległa magii wystroju wnętrza.
NIEZALEŻNI KOCHANKOWIE
Zazwyczaj pająki wzbudzają strach i obrzydzenie. W naszym, kraju jest to niczym nie usprawiedliwione. Po pierwsze nie ma w Polsce takich pająków, które komukolwiek mogłyby zrobić krzywdę, a po drugie, pająki nie są ani brudne, ani obrzydliwe. Osiem owłosionych nóg to nic nadzwyczajnego. My mamy tylko dwie, ale też bardziej lub mniej owłosione, a bywa, że śmierdzące i z brudnymi paznokciami, co w przypadku pająków jest niespotykane. Miłość w pajęczym wykonaniu to prawdziwe wyzwanie. Pająki, które przędą sieci, siedzą samotnie w oczekiwaniu na ofiarę. Wszystko, co wpadnie w pajęczynę, jest potencjalnym „kotletem”. Ale nieobcy im zew miłości. Zdarza się, że pani pająkowa ma ochotę na inny niż biesiadny kontakt. Wysyła wtedy miłosne, zapachowe „liściki” i czeka. Kiedy pan pająk odczyta zaproszenie, musi sprostać nie lada zadaniu.
Pająki snujące sieci mają kiepski wzrok. W jaki więc sposób samiec może przekonać narzeczoną, że ten, kto wchodzi właśnie na jej pajęczynę, to potencjalny narzeczony, a nie smaczny kąsek? Nawet gdyby widziała lepiej, to jak ma rozpoznać adoratora, skoro nikt jej go wcześniej nie przedstawił? Jedyna szansa w drganiach nitek sieci, które są dla samicy niczym muzyka do kotleta. Rozpoznaje po nich, jaki rodzaj posiłku wpadł w jej sidła. Samiec stara się grać zatem miłosną serenadę. Nie ma jednak pewności, czy jego wybranka jest muzykalna. Mają więc pająki różne sposoby uwodzenia oraz ratowania życia. Niczym derwisze tańczą na skraju pajęczyny. Ostrożnie, tak by nie dotknąć nitek krępujących ofiary, samce „grają” na kładkach między lepkimi pułapkami. Grają i tańczą. Samica ma „zapisany” instynktowny wzorzec tańca godowego, który pozwala jej rozpoznać narzeczonego. Samce muszą liczyć na odrobinę szczęścia i na to, że głód miłości jest większy niż głód „kotleta”. Ryzyko jest ogromne.
Pląsy zazwyczaj trwają bardzo długo. Kiedy w końcu wydaje się, że pajęczyca jest gotowa na miłosne zbliżenie, pan pająk musi działać szybko, by w trakcie nagle nie zmieniła zdania. Panie pająkowe są bowiem zachłanne. Chciałyby i randki, i kolacji. Szkoda, że romantyczny posiłek kończy tylko jedno z partnerów.
Niektóre samce są bardziej przebiegłe, kolację przynoszą z sobą. Kolację albo bombonierkę. Ślicznie zapakowana w jedwabny zawój muszka nęci jak pachnące pączki od Bliklego. Dzielny pajęczy amant zakrywa się tym prezentem jak tarczą. Gdy oblubienica wyciąga ramiona, wciąż nie wiadomo, czy czeka ona na odwzajemnienie uścisku, czy sięga po posiłek. Najbezpieczniej jest wręczyć jej podarunek, zanim prawda wyjdzie na jaw. Gdy ona zajmuje się konsumpcją muszki, on w tym czasie przystępuje do skonsumowania ich związku. Musi się spieszyć, bo apetyt rośnie w miarę jedzenia. Jej apetyt. Można powiedzieć, że samce pająków to hojni kochankowie starający się zachować absolutną… niezależność.
Jola mieszkała z ojcem i córką. Rozwiodła się z mężem i mocno doskwierała jej samotność. Spędziłyśmy wiele wieczorów, rozmawiając o kruchości współczesnych małżeństw. Nie mogłam się z nią zgodzić, kiedy mówiła: „Gdyby tylko mężczyźni kochali nas tak, jak my tego chcemy!”. Ale jak my chcemy? No właśnie…
Z jednej strony chcemy dzielnych macho. Wysportowanych twardzieli. Z drugiej — czułych romantyków. Chcemy, aby obsypywali nas prezentami, byli wierni i pracowici. Masowali nam plecy i zawsze mówili: „Tak, kochanie”, a kiedy trzeba uratować tonącego, rzucali się w otchłań rzeki (najlepiej na oczach dużej widowni). A potem nam do stóp (najlepiej, żeby wszyscy widzieli). To właśnie miała na myśli Jola, mówiąc: „Tak, jak my tego chcemy”. Niestety, Jola nie miała szczęścia w miłości. Trafiła na pająka. Początek znajomości był typowy. Edek kręcił się koło niej, jakby tańczył na skraju pajęczyny. Nie dawał się skusić na wizytę w jej domu. Nigdy nie umiał też dokładnie wyznaczyć terminu następnego spotkania, co Jolę wyprowadzało z równowagi. Zasłaniał się pracą, w której musiał być dyspozycyjny. Potem dzwonił i pytał: „Czy mogę przyjechać po ciebie jutro o siedemnastej?”. Chciała powiedzieć „nie”, ale mówiła „tak”, bo zaczynała lubić tego pająka coraz bardziej. Przy każdym spotkaniu wtykał w jej dłonie jakiś
upominek albo kwiaty. Wreszcie dał się zaprosić do domu i zaczął wpadać częściej. Joli marzył się stały związek. Chciała, żeby z nią zamieszkał. Chciała znać jego plany i skojarzyć je z własnymi. Za dużo chciała. Edek wyślizgiwał się jak piskorz. Deklarował uczucie i jednocześnie uciekał, jakby bał się omotać pajęczyną. Omotać się nie dawał, ale w zamian zawsze zostawiał jakiś „drobiazg”. Pierścionek z cyrkonią, wisiorek z bursztynem, polędwicę wołową, schab bez kości. Z czasem drobiazgi nabrały megarozmiarów. Zamontował elektryczną bramę wjazdową, kupił nowy telewizor i pralkę. Nie mogła jednak uprać w tej pralce niczego, co należało do Edka. Ale przyzwyczajała się. Zrozumiała, że związek z pająkiem to czekanie. Na kolejny prezent.
KTO STROI SIĘ W KOLOROWE PIÓRKA
Te przepiękne istoty, rajskie ptaki, budziły zawsze ludzką ciekawość. Większość z nich zachwyca nie tylko wyglądem, ale i niezwykle popisowym tańcem godowym. Kolorowe pióra o różnych kształtach błyszczą w tańcu zaprzeczającym prawom fizyki. Samce chcą zdobyć jak najwięcej partnerek seksualnych. Samiczki, zazwyczaj niepozorne, wybierają najlepszego tancerza. Za każdym razem, kiedy na to patrzę, przychodzi mi na myśl dyskoteka. Tam można znaleźć całą gamę rajskich ptaków, które zaliczają kolejne samiczki.
Kiedyś mieszkałam na parterze, a pod moim balkonem był w zacisznym kącie murek — miejsce towarzyskich spotkań młodzieży. W lecie drzwi balkonowe były otwarte i stałam się mimowolnym cichym uczestnikiem rozmów młodych ludzi. Prawie codziennie słyszałam pogawędkę kilku stałych bywalców dyskoteki. Mieli niewiele ponad osiemnaście lat. Mieszkali na naszym osiedlu. Wyglądali jak modele z pism dla nastolatek. Codziennie w innych modnych ciuchach. Opaleni w solarium, pachnący markową wodą po goleniu, rozmawiali o tańcu i „wyrywaniu lasek”. Chociaż byli kolegami, wyraźnie z sobą rywalizowali. Całą uwagę skupili na „wzięciu we władanie” miejscowej dyskoteki, tak by wszystkie dziewczyny należały do nich. A jak to się robi? To proste: trzeba tańczyć najlepiej ze wszystkich i lśnić kolorami „piór”.
Problem w tym, że z czasem można popaść w nałóg. Dziś w każdej dyskotece spotyka się rajskiego ptaka, ale kiedy jeszcze nie było dyskotek, rajskie ptaki też istniały, ale wtedy tokowały tylko w okresie godowym, czyli w karnawale.
W młodości moja babcia miała przyjaciółkę, pannę Nikę. Były w jednym wieku, w takim, że mogły już uczestniczyć w balach. A bale były znakomitą okazją do nawiązywania kontaktów towarzyskich i, co tu dużo gadać, do znalezienia kandydata na męża.
Nika była urodziwa i pochodziła z zamożnej rodziny, moja babcia też nie narzekała na brak urody, więc nie miały czasu na „podpieranie ścian”. Z niezwykłych umiejętności tanecznych i elegancji znany był wówczas pan Wacław. Młody czarujący kawaler, nieskazitelnie ubrany, łamał serca panien, mężatek i wdów. Żaden bal nie obył się bez Wacława. Niczym lep na muchy przyciągał serca niewieście. I serce Niki przywarło do klapy fraka pana Wacława. Zakochała się. Rozmawiała o swoim uczuciu tylko ze swoją przyjaciółką, moją babcią.
Pan Wacław i panna Nika zaczęli się spotykać po kryjomu. Ze względu na surowe obyczaje zakochanym musiały w tamtych czasach wystarczyć ukradkowe spojrzenia i krótkie randki w parkowym zaciszu. Im nie wystarczyły — panna Nika dała się namówić na ucieczkę z ukochanym. Romantyczna przygoda skończyła się ślubem. Ku uciesze Niki i przerażeniu Wacława. Co prawda ślubu nie brali w karnawale, ale rajski ptak poczuł, że zamykają go w klatce.
Większość panien zazdrościła Nice, choć nie było czego. Rajskie ptaki nie znoszą niewoli. Wymykają się przy pierwszej okazji i ruszają w tan. Tak też było w tym przypadku. Nika spodziewała się dziecka, a jej mąż ob-tańcowywał coraz to nowe damy. Wracał zmęczony i nie miał ochoty na rozmowy o przyszłym potomku. Jedyne, co go interesowało, to stroje. Wcale nie żony, tylko własne: piękne fraki i wytworne surduty. Trudno w to uwierzyć, że cały posag małżonki trwonił na ubrania i rozrywki. Kiedy z majątku niewiele już zostało, zniknął bez wieści. Podobno widziano go w Paryżu. Podobno tańczył jak najprawdziwszy rajski ptak i podobno znowu rozkochiwał w sobie piękne panny na wydaniu. Potem wybuchła wojna i rajskie ptaki wyginęły, ale nie całkiem. Dziś spotkamy je w dyskotekach. Może któryś z nich to wnuk lub prawnuk Wacława?
ZAKOCHANY JAK NAPOLEON
Kajtuś mieszka ze mną od dwóch lat, ale poznałam go dużo wcześniej. Był jednym z dwójki psów moich przyjaciół. Malutki, spasiony kundelek, wielkości i koloru mopsa. Polubiliśmy się od pierwszego wejrzenia. Robił wrażenie nieśmiałego. Patrzył na mnie tak wyrazistymi oczyma, że wyczytałam w nich miłosne wyznanie. Gdy odwiedzałam jego dom, nie odstępował mnie na krok.
Los sprawił, że Kajtek trafił do mnie. Tu czekało na niego pięć psów i osiem kotów. Przyjęły Kajtka dość serdecznie. Robił wrażenie onieśmielonego, szczególnie rozmiarami największego Ciapka (80 kg). Szybko polubił stadne życie. Schudł, „wyprzystojniał”, tylko oczy zostały te same. Nie potrafię nazwać tego, co siedzi w oczach Kajtka. Wszystkie psy mają wyraziste spojrzenie, ale ten mały piesek ma coś więcej. W jego oczach jest charyzma. Jest tam moc lwa i niewinność gołąbka.
Już po kilku tygodniach Kajtek stał się królem podwórka. To on dawał sygnał do każdego alarmu. To jego najtrudniej było przywołać, aby wrócił do domu. Po następnych paru tygodniach stał się przywódcą psiej grupy i na podwórku, i w domu. Pozostanie zagadką, dlaczego nawet Ciapek uznaje królowanie Kajtka. Wielkie, żółte psisko czuje respekt przed malutkim szczekaczem na cienkich nóżkach.
Kajtek rządzi niezbyt sprawiedliwie. Wyraźnie faworyzuje bigielkę Czikitę i jamnika Bolka. Lubi też pseudo-ratlerkę Michalinę. Ma słabość do kobiet. Ciapek i Dra-pek mają przechlapane. Są pod ciągłym obstrzałem przenikliwego spojrzenia. I ulegają mu. Oczy Kajtka, poparte warczeniem, mówią: „Nie podchodź tu! Gdzie się pchasz?! Zostań tam!”. I o dziwo, wielki Ciapek i nieco mniejszy Drapek słuchają z pokorą. Nie mam pojęcia, dlaczego tak jest. Może ten mały piesek to następne wcielenie Napoleona? Przecież i ten wielki wódz nie mógł się pochwalić rozmiarami ciała. Co prawda nie do końca wiadomo, ile liczył wzrostu, ale czy to było sto pięćdziesiąt centymetrów, czy nawet sto sześćdziesiąt osiem, to i tak gigantem nie był. Jedyne, co nie budzi wątpliwości, to jego wielka charyzma i talenty przywódcze. Bardzo wcześnie zaczął odnosić sukcesy na arenie wojennej i w całkiem młodym wieku został pierwszym konsulem, a potem cesarzem Francuzów. Jestem pełna uznania dla jego niezaprzeczalnych uzdolnień i siły charakteru.
Jednak Napoleon I, tak jak i Kajtek, miał słabość do płci przeciwnej. Tylko kobiety umiały rzucić go na kolana. Znamy przecież historię jego wielkiej miłości do zaradnej Kreolki, Józefiny. Józefina nie była piękna. Miała niezbyt kształtny nos i brzydkie zęby. Nauczyła się nawet uśmiechać tak, aby ukryć uzębienie. Szczyciła się za to znakomitą figurą, pięknymi oczami i włosami, a co najważniejsze — mnóstwem czaru i uroku osobistego, który jak tajna broń słał u jej stóp męskie serca. Napoleon nie oparł się jej wdziękom i chociaż była wdową z dwójką dzieci, uczynił Józefinę cesarzową Francuzów. Zakochany bez pamięci, puszczał mimo uszu plotki o licznych romansach żony i spłacał jej niebotyczne długi. Rozrzutność cesarzowej bulwersowała Francuzów, ale każdy w głębi duszy pragnął być gościem w jej salonach, a może nawet i kochankiem? Cóż, Bonaparte też nie był aniołem. W czasie trwania ich związku spłodził syna z panią Walewską i nie stronił od pozamałżeńskich uciech. Powodem ich rozstania nie były zdrady ani
długi. Józefina po prostu nie mogła dać Francji następcy tronu.
W przypadku Kajtka i Czi-kity sprawa sukcesji nie wchodzi w rachubę. Oboje są wykastrowani. Tu ja zostałam Robespierrem, tyle że zamiast szafotu użyłam skalpela. Dzięki temu można mieć nadzieję, że związek Kajtka i Czikity ma szansę na przetrwanie.
A związek ten jest bardzo podobny do związku historycznej pary. Czikita nie jest piękna. Inaczej niż Józefina, Czi-kita ma fatalną figurę. Za to natura obdarzyła ją pięknymi oczami, wspaniałą sierścią i jak cesarzową — umiejętnością czarowania. Zaczarowała Kajtka tak mocno, że ten pada u jej łapek i pozwala kręcić sobą młynki. Gdyby mogła, zaciągnęłaby dług nawet u samego Pana Boga. Jest pazerna na wszystko, co można zjeść, i chętnie zjadłaby wszystko. Nie jest wierna. Gdy napatoczy się jakiś psi przystojniaczek, zapomina o Kajtku, ale tylko na chwilę. Kajtek jest zazdrosny, jednak miłość nie pozwala mu na karcenie Czikity. Karci konkurentów. Przed chwilą zwymyślał swojego gwardzistę, Bolka, bo ten adorował jego wybrankę. Mogę spokojnie powiedzieć, że Kajtek nie jest już pierwszym konsulem. Koronował się na cesarza mojego stadła. Czekamy na koronację Czikity.
MIŁOSNA KORESPONDENCJA
Niestety, w naszym klimacie gekonów nie spotkamy. Są, moim zdaniem, najbardziej urocze ze wszystkich jaszczurek świata. Kiedyś w Indiach miałam możliwość zawarcia bliższej znajomości z gekonem. Nieszczęśnik wpadł do szklanki z resztką whisky. Jego łapki straciły przyczepność i nie mógł uciec. A łapki tych jaszczurek są niezwykłe. Każdy palec ma kształt podłużnego liścia poprzecinanego od spodu niezliczoną ilością malutkich „falbanek”. Dzięki nim przyczepność łapek gekona pozwala mu na bieganie po suficie i ścianach. Tam poluje na owady uprzykrzające ludziom życie.
Na świecie jest ponad osiemset gatunków gekonów. Wszystkie przypominają w dotyku najdelikatniejszy aksamit. Są tak mięciutkie i delikatne, że z żalem wypuszczałam z ręki mojego indyjskiego znajomego. Umyłam mu łapki wodą i kiedy wyschły, pognał w górę po ścianie. Gekony to jedyne śpiewające jaszczurki. Czasem brzmi to jak piosenka świerszcza, a czasem jak świergot ptaków. Nie śpiewają jednak miłosnych serenad. To mogłoby zwabić drapieżniki. Zakochane gekony „piszą” perfumowane liściki. Samiczki zostawiają wonne anonse, a samce odpisują i szukają autorek. I jak to w życiu bywa, najbardziej zainteresowane są zawieraniem nowych znajomości. Kiedy trafią na list od starej kochanki, nie lekceważą go, ale nie ma mowy o szalonych zalotach. Prawdziwy miłosny szał dopada je tylko wtedy, gdy pojawi się tajemniczy list od nieznajomej. Nie spoczną, póki jej nie odnajdą. Będą cierpliwie zabiegać o względy damy, aż i ona nie stanie się „starą kochanką”.
Mam znajomego, ludzkiego gekona — Jarka. Przyjaźnimy się od lat. Nigdy nie padłam ofiarą jego zalotów i dzięki temu stałam się powierniczką. Skłonność do poznawania coraz to nowych dam przejawiał już w szkole. Na studiach mógł w pełni rozwinąć swoje „łapki”. Wpadały w nie po kolei wszystkie koleżanki. Żadnej niczego nie obiecywał. Żadnej nie zostawiał cienia nadziei na stałość, a one i tak dawały się oczarować jego miłosnym liścikom.
Wreszcie trafił na silną gekonicę, ale nawet ona nie spowodowała zmiany na dłużej. Była w ciąży, wzięli ślub i urodziła się śliczna dziewczynka, a on ciągle trafiał na atrakcyjne nieznajome. I nie mógł się im oprzeć. Nieograniczone wręcz szanse flirtowania umożliwiła mu telefonia komórkowa. Dzięki niej pisanie liścików dawało szybki efekt. No i można było pisać do kilku pań naraz. Mimo upływu czasu Jarek nie tracił zainteresowania nowościami. A gekonica? Chyba się przyzwyczaiła, bo nie wierzę, że nie poznała choć drobnej części przygód miłosnych męża. Tym bardziej że gekon zaliczył prawie wszystkie jej koleżanki.
Swoją drogą nieodgadniona jest strategia miłosna nie tyle gekonów, co gekonic w ludzkim wydaniu. Żadna z nich nie „polowała” na materiał genetyczny mojego znajomego. Nie urodził się nawet jeden malutki gekon z nieprawego łoża. Musiały zdawać sobie sprawę z chwi-lowości romansu. Jarek miał żonę i córkę, a one lgnęły do niego i nie chowały urazy, gdy ich miejsce zajmowała następna tajemnicza nieznajoma.
MIŁOSNE AKROBACJE
Coraz rzadziej można spotkać te prześliczne żywe klejnoty. Salamandry plamiste należą do płazów ogoniastych. Kiedy byłam dzieckiem, spotykałam je podczas każdych letnich wakacji w Gorcach pod Turbaczem. Nagle zielony mech rozświetlały złotopomarańczowe błyski. To salamandra prezentowała swoje słoneczne plamy na czarnym tle.
Widywałam te piękne istoty również w domu. Mój ojciec hodował salamandry. Udało mu się to, co — jak podawały źródła — było niemożliwe. Ojciec rozmnażał te zwierzęta w czasach, gdy nikt nawet nie słyszał o sprzęcie zapewniającym płazom warunki niemal identyczne z naturalnymi. Wtedy prawie nic nie wiedziano o tajemnicach salamandrzej alkowy.
Ojciec jednak miał okazję zobaczyć niezwykły akt miłosny plamistej pary. Wygląda on trochę jak wygibasy z Kamasutry. Zaloty nie różnią się specjalnie od zachowania innych gatunków. Podekscytowany obecnością samiczki, samiec stara się zachęcić ją do zawarcia bliższej znajomości. Kiedy ta da przyzwolenie, zaczyna się cyrko- wy popis. On bierze ją na barana, ona udaje na początku niezadowoloną — ale uścisk męskich ramion jest nie do pokonania. Potem robią pokaz akrobacji uwieńczonej mi- łosnym spełnieniem.
Zwierzęta, podobnie jak ludzie, mają różne obyczaje związane z seksem. Według mnie niektóre z tych zwyczajów nie tyle wzbogacają, ile znacznie utrudniają pożycie.
W drugiej połowie lat osiemdziesiątych nie było nawet jednej setnej dzisiejszych kolorowych pism, książek nie zawsze uznanych za przyzwoite i swobody, z jaką teraz rozmawia się na tematy intymne. Wszystkie nowinki w tej materii przyjmowano więc z entuzjazmem. Katedra Rozrodu Zwierząt, w której pracował mój starszy kolega po fachu, i tak była pod tym względem do przodu.
Kiedyś jeden z jego kolegów przyniósł do pracy dzieło zwane Kamasutrą. Panowie zdecydowanie bardziej niż panie zainteresowali się treścią bogato ilustrowanej książki. Przemiły kolega Franek zaglądał na jej strony niby to od niechcenia. Minęło kilka dni i już wszyscy zdążyli zapomnieć o Kamasutrze. Jednak nie bez wyjątków. Dopiero zaczynał się dzień pracy, gdy zadzwonił telefon. W słuchawce głos zdenerwowanego Franka: „Nie przyjdę dziś do pracy. Ola (żona) złamała nogę. Jestem z nią w szpitalu”.
Następnego dnia Franek przyszedł do pracy nieco speszony. Spodziewał się pytań na temat wypadku żony. I słusznie. Wszyscy lubili Olę i każdy był ciekaw, co takiego jej się przydarzyło. Było lato. Nie mogła się pośliznąć na ślizgawce, a o bananach można było wtedy tylko pomarzyć. Nie uprawiała sportów ani nie miała zamiłowania do pracy na drabinie. „Co się stało?” — padło pytanie. „Nic takiego — uspokajał spłoniony Franek. — Tylko stanęła niefortunnie”. W końcu przyparty do muru przyznał się, że postanowili wykorzystać Kama-sutrę jako przewodnik w miłości. No cóż, może lepiej czasem pozostać wiernym swoim własnym zwyczajom godowym, niż naśladować innych.
MOŻNI PROTEKTORZY
Szczury to zwierzęta, które od zawsze towarzyszą człowiekowi i zawsze będą towarzyszyć. Na szczególną uwagę zasługuje szczur wędrowny. To niezwykle inteligentne zwierzę. Niby ma małą główkę i mały w niej móżdżek, ale często udaje mu się wystrychnąć nas na dudka. Dlaczego? Bo jest do nas bardzo podobny i myśli też podobnie. Nieważna wielkość mózgu, ważne to, co w nim powstaje, a w głowie szczura dzieje się dużo. Szczur wędrowny żyje w mocno zhierarchizowanej społeczności. Zwierzęta spokrewnione ze sobą zajmują ściśle określone miejsce na drabinie hierarchicznej. Co jakiś czas potwierdzają to w walkach „o stołek”. Im większe zagęszczenie i łatwiejszy dostęp do pokarmu, tym bardziej rozluźnia się struktura społeczna.
Szczury prowadzą bardzo aktywny tryb życia, ale nie zapominają o rozrywkach. Tak jak my chętnie idą na łatwiznę, jeśli okoliczności na to pozwalają. Tak jak my mają skłonność do nadużywania w różnych dziedzinach. Stare samce, o dość wysokiej pozycji społecznej, praktykują znany od tysięcy lat proceder. Otaczają się młodymi samiczkami, które jak hurysy z haremu spełniają wszelkie ich zachcianki. Są kochankami, zaopatrzeniowcami i wszystkim, co potrzebne samcom. Te żyją sobie bardzo wygodnie kosztem młodziutkich panienek, ale panienki też mają w tym swój interes. Zazwyczaj są ze szczurzych nizin społecznych, a dzięki obcowaniu ze „szlachcicem” zaskarbiają sobie okruszki szlachectwa. Gdy zabraknie samca, nie będą już na samym dole w hierarchii.
Mieszkałam kiedyś w luksusowym hotelu w kurorcie na terenach byłego ZSRR. Moją uwagę przykuwali goście rodem z filmów o mafii sycylijskiej. Nie wiem, jakiej byli narodowości. Zazwyczaj rozmawiali po rosyjsku, ale wyglądali na Gruzinów. Obwieszeni złotem, otoczeni ciżbą służalczo zachowujących się typków i pięknymi, bardzo młodymi dziewczętami. Wyglądały one jak modelki z pierwszych stron kolorowych czasopism. Czule głaskały tłuste podgardla swoich „ukochanych”.
Jedna z dziewcząt miała pieska. Malutkiego białego pudelka też obwieszono kosztownościami. Poza tym był naprawdę uroczy i zaczepiał mnie przy każdej okazji. Dziewczyna najpierw zaczęła się do mnie uśmiechać, a po pewnym czasie nabrała wyraźnej ochoty na pogawędkę. Mogłaby być moją córką. Nie miała więcej niż osiemnaście lat. Mój rosyjski pozwolił nam dość dobrze się dogadywać. Dziewczyna pochodziła z Kijowa. Skończyła szkołę średnią, ale nie mogła sobie jeszcze pozwolić na studia. Zaczęła więc pracować jako modelka i tam znalazł ją jej Grisza. Doskonale zdawała sobie sprawę z tego, kim jest Grisza i kim ona jest dla niego. Trudno było uwierzyć, ile wyrachowania mieściło się w tej prześlicznej, młodziutkiej główce z twarzą anioła. Rozgadała się na całego. Opowiadała o rodzinie, o planach. Zapytałam: „Czy kochasz Griszę?”. Spojrzała na mnie jak na wariatkę i ze słodkim uśmiechem odpowiedziała: „Jak mu się znudzę, to będę miała tyle złota, że nawet płakać po nim nie będę”.
Najdziwniejsze było to, że własna mama utwierdzała ją w przekonaniu o dobrym wyborze drogi życiowej. A jak mówiła śliczna panienka: „Mama jest bardzo mądra”. Nie wiem, co mówią mamy młodych samiczek szczura, ale pewnie też są „bardzo mądre”.
MIŁOSNE WONIE
Zakochany ryś szuka zapachu samicy, która jeśli jest gotowa do zamążpójścia, „perfumuje” całą okolicę. Samiec rozpoznaje potencjalne partnerki po wonnych liścikach zostawianych na granicach swojego rewiru. Ma swoje ulubione panie i te, które odwiedza tylko „z obowiązku”. Sprawia wrażenie, jakby chciał zatrzymać zapach ukochanej na dłużej. Lekko rozchyla pyszczek i „zaciąga się” wonią godów. Szkoda, że gody trwają tak krótko. Przyjaciółka opowiedziała mi o pewnym rysiu w ludzkiej skórze. Ma znajomą, która żyła w dość luźnym związku z pewnym biznesmenem. Biznesmen, jak to biznesmen, ciągle był w podróży.