Zuzanna Łapicka nie zniosła kolejnej zdrady Olbrychskiego. "Przy kolejnym dużym romansie Daniela urodziło się dziecko"
Jedyna córka Andrzeja Łapickiego nie miała łatwego życia. Bo owszem, choć na brak pieniędzy i wygód nie mogła narzekać, to los sprawił, że niewierność najbliższych mężczyzn była stałym elementem jej codzienności.
Zuzanna Łapicka zawsze podkreślała, że czuje się osobą z "wyższych sfer". Jej ojciec był pierwszym amantem powojennego kina, a mąż, Daniel Olbrychski, z którym spędziła dziesięć lat, "Kmicicem", w którym kochała się każda Polka. I choć ich małżeństwo rozpadło się z powodu niewierności, to dziś żyją ze sobą w wielkiej przyjaźni. Pytana o tak dobre stosunki z byłym mężem, który jest dla niej wsparciem podczas choroby, twierdzi że środowisko artystyczne ma bardziej liberalne podejście do seksu niż przeciętny zjadacz chleba. Mimo to, czuje się dumna z faktu, że przerwała wielopokoleniowy korowód zdradzanych kobiet w jej rodzinie. W rozmowie z nami, mówi o środowisku sławnych ludzi, byłym mężu i samotności.
Karolina Stankiewicz - Ma pani fascynujące życie, zna ludzi – legendy, a opisuje ich pani w bardzo zwyczajny sposób. Pisze pani, że na przykład Kieślowski nie mógł się obejść bez dobrej zupy.
Zuzanna Łapicka: - Od dziecka znam to środowisko. Dorastałam w nim i widziałam wyłącznie zwyczajność tych ludzi, dlatego trudno mi było później ekscytować się wielkimi nazwiskami. Kieślowski uważał, że każdy ma swoje indywidualne życie, ale wszyscy mamy te same potrzeby i pragnienia. Dlatego wszyscy jesteśmy podobni. Wydawało mi się, że dla czytelnika będzie ciekawiej, gdy opiszę znanych ludzi w taki sposób, w jaki ja ich widziałam. Prawdziwie.
Czy pani znajomi czytali tę książkę? Nie obrazili się?
Przed wydaniem książki zastanawiałam się, czy się nie obrażą, choć raczej o wszystkich piszę ciepło i z uśmiechem, ale czekam na reakcje. Ośmieliło mnie to, że kilka miesięcy temu wydałam dzienniki mojego ojca, w których on raczej nie oszczędzał kolegów. Początkowo pisał je dla siebie, ale później stwierdził, że chce, by po jego śmierci zostały wydane – bo po śmierci to już mu przecież wszystko jedno jak go ocenią. Gdy je opublikowałam, odniosłam wrażenie, że sporo osób poczuło się urażonych, przecież nikt nie lubi czytać o sobie źle. Ja starałam się pisać z sympatią o moich znajomych, bo jestem do świata i ludzi na tak. W tej chwili najbardziej obrażone są te osoby, które w książce pominęłam.
W jaki sposób wybierała pani bohaterów swojej książki?
Wyszłam od czasów emigracji, bo to był taki przełom, kiedy wszyscy nagle znaleźliśmy się w Paryżu, w zachodnim świecie, a Polska była na ustach całego świata. Później, w trakcie pisania, zaczęłam sobie przypominać inne historie. Sięgam na przykład do dzieciństwa i do wakacji w Chałupach, które było takim polskim Saint-Tropez, mimo, że wszyscy mieszkaliśmy w nędznych pokojach z miednicą i wiadrem zamiast łazienki, ale aura była zupełnie światowa – bo zjeżdżała tam cała elita kulturalna. Zresztą szkoda, że to się już nie zdarza. Dostałam kilka wiadomości od młodych czytelniczek, w których pisały, że to był piękny czas i wspaniali ludzie, a teraz – gdzie oni są? Środowisko jest w tej chwili niestety bardzo podzielone i wpływ na to ma też sytuacja ekonomiczna. Wtedy nikt nie miał pieniędzy i nie było między nami różnic finansowych. Teraz jest inaczej. Nie wydaje mi się, by istniało jedno miejsce, w którym spotykają się wszyscy ludzie kultury. Tego odchodzącego świata jest mi szkoda i między innymi dlatego postanowiłam go opisać. Co prawda nie jestem pisarką, tylko opowiadaczem i często jestem zapraszana w różne miejsca, bo bawię towarzystwo przy stole. Jeżeli mam jakiś talent – to właśnie taki. I chciałam w książce oddać taki właśnie charakter opowieści. Poza tym bardzo często po czyjejś śmierci przytacza się anegdoty na jego temat. Bałam się, że poprzekręcają moje anegdoty, zepsują puentę, gdy mnie już nie będzie. Dlatego wolałam opowiedzieć je sama.
Dlaczego zaczęła pani akurat od Anouk Aimee?
Początkowo pomysł był taki, by narracja toczyła się zgodnie z alfabetem. Ale później odkryłam, że siła tych anegdot tkwi w dygresjach. Skojarzenia biegły, a ja musiałam je chwytać. Niestety po skończeniu książki przypomniało mi się mnóstwo ciekawych anegdot, które się w niej nie znalazły. Więc spisuję dalej – może kiedyś będzie z tego kolejna książka.
Czy zdradzi pani jedną z takich anegdot?
Gdy poznałam córkę Chaplina, Geraldine, opowiedziałam jej anegdotę o trumnie jej ojca, którą przytaczam też w książce. A ona mi się zrewanżowała swoją opowieścią: całe dzieciństwo bała się swojej ciotki, siostry Charliego Chaplina, która była chuda i krzyczała na dzieci. A na koniec dodała: "A teraz codziennie widzę ją w lustrze”.
W książce opisuje pani pewną krępującą historię związaną z Robertem DeNiro…
Tak, to była idiotyczna sytuacja. Miałam okazję go zabawiać, a zamiast tego zanudzałam go na śmierć, uważając, że moja opowieść jest fascynująca, bo tego dnia przejmowałam się tym, co mi Daniel akurat wywinął. I nagle zobaczyłam umęczoną twarz DeNiro… do dziś czasem mi się to śni.
Do jakiego okresu w swoim życiu wraca pani myślami najchętniej? A może teraz jest pani w życiu dobrze?
Paradoksalnie teraz jest najlepiej, bo przestałam się stresować. Nigdy wcześniej nie odważyłabym się wydać tej książki, bo wydawałoby mi się, że jest to niedyskretne, że ktoś się obrazi. Moja mama była szalenie taktowną osobą. Bała się ludzkiego języka i zawiści. Miała przystojnego męża, którego koleżanki jej zazdrościły, prawdopodobnie ludzie uważali, że nasza sytuacja finansowa jest dobra. Dlatego na wszelki wypadek mama każdą rozmowę zaczynała słowami: "w ogóle nie mamy pieniędzy, a Andrzej bardzo źle się czuje”. Bardzo długo też miałam lęk przed tym, co ludzie powiedzą. Ale odkąd walczę z chorobą nowotworową – czyli półtora roku – i życie zrobiło się bardziej ograniczone, zmieniły mi się priorytety. Bo czy ważniejsze jest to, że ktoś się na mnie obrazi, czy to, że jednak zostawię po sobie książkę? A do czego chętnie wracam? Myślę, że do dzieciństwa. Było wspaniałe, choć mój ojciec wracał bardzo późno do domu i też nie bardzo wiedział w której jestem klasie. Ale ten kolorowy, artystyczny świat, z którym miałam wtedy kontakt, bardzo mnie ukształtował. Mimo, że potrafi też bardzo ranić, nie narzekam, że miałam szczęście w nim dorastać. Za to teraz interesuje mnie już tylko kolorowe życie i szybko się nudzę.
Pisze pani o zdradach swojego byłego męża z dużym luzem i dystansem. Nie żywi już pani urazy do niego?
Czytam z przerażeniem, jak portale piszą o mnie, że "była żona oskarża…”. Ja uważam, że nie oskarżam, raczej próbuję podejść do tego z humorem. Środowisko artystyczne jest specyficzne – być może trochę zbyt liberalne – i te normy są w nim trochę inne. Jako że się w nim wychowałam, moje kryteria wierności małżeńskiej nie są zbyt rygorystyczne. Oczywiście zdrada nie jest niczym przyjemnym. Moja mama miała do tego lekki stosunek – uważała, że skoro wyszła za mąż za najprzystojniejszego aktora w Polsce, to musi ponieść koszty. Ojciec zawsze prowadził swoje romanse dyskretnie, ale też było mu w tamtych czasach łatwiej, bo nie było plotkarskich mediów. Gdyby były, pewnie mama by się z nim rozwiodła.
Ale tego nigdy nie zrobiła.
Nie zrobiła. A ja wiedziałam, że nie wyjdę za mąż za żadnego biznesmena, czy pracownika banku, bo zupełnie się nie nadaję do innego świata niż świat sztuki. Więc z góry byłam skazana na porażkę. Wydawało mi się, że Daniel jest bezpiecznym kandydatem, bo on był bardziej skupiony na sobie niż na otaczających go kobietach – jak się okazało, nie miałam racji. Długo próbowałam traktować zdrady tak, jak moja mama. Dlatego zaczęłam książkę od Anouk Aimee – trudno, zakochała się w nim piękna gwiazda, potrafię go zrozumieć. Być może gdybym tak nie zanudzała DeNiro, tylko by się mną zachwycił, tez nie umiałabym mu się oprzeć. Jako że stało się tak, że uciekał przede mną, to nie miałam dylematu. Ale po Anouk Aimee przydarzyły się poważniejsze historie – przy kolejnym dużym romansie Daniela urodziło się dziecko – więc się rozwiedliśmy, bo nie było innego wyjścia.
I nigdy więcej nie wyszła pani za mąż.
Nie. Po małżeństwie z Danielem zostało mi jedno: to, że najbezpieczniej czuje się sama. Związki za bardzo mnie raniły. Wiedziałam, że znowu będzie mi się podobał jakiś atrakcyjny artysta, humorzasty, i stwierdziłam, że nie mam ochoty sobie ponownie sprowadzać takiego na głowę. Skupiłam się na swoim życiu. I teraz ten czas bez partnera jest najspokojniejszy. Ale bycie singlem nie jest dla każdego. Bo trzeba przede wszystkim lubić spędzać czas samemu ze sobą. Ja, przez to moje kolorowe życie, mam wyśrubowane wymagania co do towarzystwa. Nieskromnie powiem, że ze sobą się nie nudzę. Ale z niektórymi osobami potwornie.
W pani książce czuć dużą radość życia. Jaka jest pani recepta na to, by się nim cieszyć bez względu na wszystko?
Moja przyjaciółka, Magda Umer, dla której dzień zaczyna się od myśli: "O Boże, znowu trzeba wstać z łóżka”, twierdzi, że ja mam nadwyżkę produkcji serotoniny. Gdy pojechałam do niej powiedzieć o tym, że zdiagnozowano u mnie raka, to musiałam ją pocieszać, bo ona się załamała. Z kolei mój ojciec lubił narzekać, choć nie miał powodu. I ja, gdy tylko rano zaczynał wpadać w pesymistyczny nastrój, szybko wymyślałam zabawne anegdoty, by to przełamać. Nauczyłam się bycia zabawiaczem i przez to polubiłam życie. A na jego absurdy i kruchość, nie znam lepszej recepty, niż poczucie humoru.
Rozmawiała Karolina Stankiewicz