Przez całe lata, kiedy przychodziłem na jakieś przyjęcie,
wiedziałem, że jeśli się ujawnią, to nie od razu. Mogłem
rozglądać się godzinami i mój radar nie był w stanie
ich wyczuć. Mogłem czekać i nic. Przy mnie nigdy nie
przekazywali sobie żadnych znaków.
Jednak od kiedy publicznie się wyoutowałem, wielu już
przy uściśnięciu mi ręki deklaruje, że też są.
Teraz już na wejściu obstępuje mnie grupka i: „Ja też!",
„Ja też!", „I ja też!". Nie zliczę, ile maili dostałem przez
ostatnie lata z wyznaniami w stylu: „Cieszę się, że mogę
do Ciebie przynajmniej pisać. Karol".
Kiedy już się ujawnimy, z przyjemnością obserwuję, jak
poprawia nam się od razu humor i rozluźniają mięśnie
twarzy. Nawet wśród obcego i nieznanego otoczenia – pożądamy
się.
Kiedy przez kilka minut przeżywamy odrobinę wspólnej
przyjemności, od razu widać, czym dla nas, czechofilów,
są Czechy.
Są jak deser, jak bita śmietana, jak polewa czekoladowa,
której nie sposób się oprzeć.
Są tą częścią naszej osobowości, której nie mamy.
Tęsknimy do niej. Szukamy, ale w Polsce z wielu powodów
nie możemy znaleźć.
Są jak kobieta dla drag queen.
Każdy z nas ma zaraz w głowie jakiś czeski dowcip,
scenę z filmu lub zachowanie, które przytacza na dowód
tego, jak Czesi się od nas różnią.
Mój kolega (Piotr Lipiński, reporter) pieści wspomnienie
z gospody (Na Skalce, róg ulic Na Veselí i 5. května
w Pradze), gdzie zobaczył mężczyznę, który siedział przy
piwie ze swoim psem. On na krześle, pies na podłodze.
Brodaty pan nabierał wskazującym palcem piany z kufla
i delikatnie karmił nią szczęśliwego psa.
Mój znajomy (Józef Lorski, informatyk) pieści wspomnienie
takiej scenki z Moraw: „Piekarnia, w której
sprzedaje się pieczywo, słodkości, kanapki, a nawet placki
kartoflane. Jedyna w tym sklepie sprzedawczyni, młoda
dziewczyna, rozmawia głośno przez komórkę. Śmieje
się, opowiada jakąś historię z poprzedniego dnia, tymczasem
tworzy się coraz większa kolejka. Trwa to pięć
minut, dziesięć, patrzę i czekam, aż się ktoś wkurzy.
Ludzie cierpliwie stoją, a nawet się uśmiechają. Wreszcie
sprzedawczyni kończy rozmowę i tłumaczy, że to
była ważna sprawa. Na to klient z uśmiechem: »Musiała
pani wygadać chyba ze dwieście koron«. I nikt nie miał
pretensji".
Moja znajoma z forum Czechy na Gazeta.pl Pampeliszka
pieści wspomnienie z Ołomuńca. Była w dość
zaawansowanej ciąży i szła sobie wieczorem na spacer.
Zobaczyła, że na końcu pasażu bije się grupa młodzieży.
W Polsce – jak mówi – zawróciłaby, ale w Czechach nie
przyszło jej to do głowy i bezrefleksyjnie szła wprost na
bijących się. A oni, widząc ją, przestali się bić, zrobili jej
przejście, po czym zaczęli się tłuc dalej.
Ja pieszczę wspomnienie znad pisuaru (na stacji metra
Plac Republiki w Pradze). Gdy podniosłem wzrok na
ścianę, na wyblakłej niebieskiej naklejce, przyklejonej tu
jeszcze w ubiegłym wieku, widniał napis: PIELĘGNUJCIE
PRZYPADKOWĄ ŻYCZLIWOŚĆ I PIĘKNE CZYNY POZBAWIONE
SENSU.
Czy gdzieś w świecie istnieje jakaś grupa cudzoziemców,
która przechowuje podobne imponderabilia z Polski?
Żeby jednak nie ulec (łatwej u mnie) skłonności do
mitologizowania i idealizacji, użyję teraz poglądu Oscara
Wilde'a, że najbardziej nie lubimy ludzi, którzy mają takie
same wady, jak my.
A więc dlatego uwielbiamy Czechów.
Bo to naród, który ma zupełnie inne wady.
Zapaliło się łóżko
„Szanowny Panie Egonie Bondy,
wielu Czechów jest przekonanych, że wymyślił Pana
Hrabal. Ci, którzy wiedzą, że nie został Pan wymyślony,
uważają jednak, że Pan nie żyje. W związku z tym proszę
o spotkanie.
M. Szczygieł".
„Szanowny Panie Kolego,
uprzejmie zapewniam, że żyję. Niemniej z powodów
zdrowotnych, co Panu wyjaśnię osobiście, żyję dopiero
od godziny czternastej. Proszę nie przyjeżdżać wcześniej,
raczej dokładnie o czternastej lub troszkę później, wtedy
będziemy mieć nieograniczony czas.
Pański Bondy".
Hrabal wymyślił go tak:
„Egon zawsze, kiedy stał w słońcu, wyglądał jak faun,
który wynurzył się z cysterny z piwem, jasne włosy zawsze
opadały mu wzdłuż uszu, a broda w blasku słońca wyglądała
jak zalana jasnym leżakiem. [...] Vladimir, Bondy
i ja tak bardzo lubiliśmy piwo, że gdy przynoszono nam
do stołu po pierwszym kuflu, wprawialiśmy w popłoch
całą gospodę, nabieraliśmy pianę w dłonie i nacieraliśmy
sobie nią twarze, wcierając pianę we włosy, jak Żydzi,
którzy smarują pejsy wodą z cukrem, a że przy drugim
piwie powtarzaliśmy ten zabieg z pianą, świeciliśmy się
i pachnieliśmy piwem na kilometr".
Egonem Bondym został tak:
Urodził się w 1930 roku i najpierw nazywał się Zbyněk
Fišer. To nazwisko rodu czeskich młynarzy. Najwyżej
zaszedł ojciec Zbyńka, ponieważ został oficerem. Zamieszkali
w Pradze. Matka – niestety – nie pozwalała
Zbyńkowi na żaden kontakt z innymi dziećmi. Prowadziła
go do kawiarni, a raz w tygodniu do opery, gdzie
do wojny mieli własną lożę. Nie znosił matki, nerwowej
i niezrównoważonej. Raz odpychającej go, raz „rzucającej
się na niego z małpią miłością". Mówił, że kiedy
umarła, gdy miał trzynaście lat, poczuł ulgę. W 1936
roku poszedł do pierwszej klasy i doznał szoku, że na
świecie żyje tyle dzieci. Jako siedmiolatek bez pamięci
zakochał się w koledze z ławki (tak mówił o tym, kiedy
miał lat siedemdziesiąt jeden). W chłopcu z wilgotnej
sutereny, synu bezrobotnych rodziców. Zapraszał go do
domu. „Bo mój ojciec nie miał żadnych klasowych uprzedzeń".
Dla ojca chłopca generał znalazł nawet pracę. Jak
narodził się w Bondym marksista? Sam tego dokładnie
nie wyjaśniał, ale może klucza trzeba szukać właśnie
w postawie jego ojca.
Marksizm Egon Bondy pokochał na zawsze. „Marksizm
– napisał – daje ludziom nadzieję, aby całkowicie
nie wpadli w rozpacz, że czeka nas katastrofa, po której
nie zostanie już nic".
Pod koniec 1948 roku w Związku Radzieckim zaczęła
się antyżydowska obsesja. Informacje o czystkach w szeregach
komunistów doszły do Pragi.
– Dla nas, osiemnastolatków – mówił – to było szokujące.
Trzy lata po Holokauście! Przecież komunizm
budowali Żydzi, bo właśnie dla nich miał być najsprawiedliwszym
ustrojem. Wszystkie narody miały być równe.
No, tego po ZSRR się nie spodziewaliśmy! W powieściach
Karela Čapka każdy bogaty Żyd nazywa się Bondy. Więc
w ramach protestu ja, Aryjczyk, przyjąłem to nazwisko.
I do dzisiaj się go trzymam.
Sławę zdobył jako Egon Bondy i za niego uchodził
niemal we wszystkich sytuacjach.
(...)