Po dziesięciu latach wracam do Vardo samolotem. Mały Dash 8 wdrapał się na dziesięć tysięcy stóp i kołysze się na wietrze. Pod prawym skrzydłem widać kraniec Europy. Ostra, ciemna wstęga, o którą rozbija się Morze Arktyczne. Mam napisać artykuł o piekle do czasopisma literackiego. Jak większość czasopism literackich również i to jest sekciarskie, pozbawione poczucia humoru i bezgranicznie nudne. Ale gdy chce się zdobywać nagrody literackie, należy obracać się w odpowiednich kręgach.
Miałem nadzieję, że będę mógł dosypać garść świeżych obserwacji, które uczyniłyby mój artykuł zabawnym i oryginalnym. Przed dziesięcioma laty pewien stary geolog opowiedział mi, że według podań zejście do piekła znajdowało się właśnie tutaj, na najbardziej wysuniętym na wschód skraju Skandynawii. Wówczas interesowało mnie wiele rzeczy, ale bynajmniej nie piekło. Kobieta. Więcej nie warto na ten temat mówić. Czym jest dziesięć lat? Niczym. Żartem. Wszystko jest jak dawniej. Oto i Vardo.
Pode mną, niczym małe wykrzywione koło, pojawia się wyspa. Ciemny punkt oddzielony od stałego lądu, jakby kontynent wypluł Vardo do morza. Wyspa. Miasto. To jest koniec Europy, dalej na północ nie można już dotrzeć. Ani na wschód. Oto jest Ultima Thule. Najbardziej wysunięty punkt. Miasto, które doświadczało wszystkiego, kaprysów pogody, wojny, samotności, przez siedemset lat. Daleko w dole, w oślepiającym czerwcowym świetle, pojawiają się kwadratowe domki, wieża kościelna, port. Nie, dziesięć lat jest niczym. Ale istnieje różnica między podróżą a powrotem.
Kopuła nieba z błękitnego, przejrzystego światła. Ciemnoszare morze, które rozciąga się na wszystkie strony. Ostry wiatr wiejący znad tundry niesie z sobą słodkawy zapach bażyny i chrobotka. Jestem jedynym, który tu wysiada. Na lotnisku wisi zdjęcie kandydata na premiera z partii socjaldemokratycznej: „Zapraszamy. Spotkanie z kandydatem na premiera. Poniedziałek, godzina 19:00. W hotelu”.
Kieruję wzrok nad zatokę, na wyspę po drugiej stronie. Stąd Vardo wygląda jak ogromny szkier. Długi, płaski grzbiet ledwie wystaje ponad wodę i daje przestrzeń miasteczku, które kuli się w sobie, niespokojne; ze wszystkich siů trzyma sić ziemi, jakby baůo sić, ýe lada chwila spadnie. Zaledwie kilka kilometrów kwadratowych – i to wszystko – ze wszystkich stron nadgryzane przez morze. Pachnie morzem. Cuchnie morzem. Powietrze jest przesycone solŕ. Tutaj wszystko staje sić maůe.
Nawet marzenia o przeszůoúci i przyszůoúci wydajŕ sić malutkie i bezradne wobec tego ogromnego wszechúwiata z morza i wiatru. W gůćbi lŕdu pasŕ sić stada reniferów. Zwierzćta sŕ równie wynćdzniaůe jak tutejsza ziemia i podnoszŕ gůowy, gdy samolot ponownie podrywa sić do lotu.
Opuszczone. Dziewięćset trzydzieści kilometrów do najbliższego dużego miasta. Taksówka zbliża się do lotniska; biała ruchoma plama na tle brunatno-zielonego, nagiego krajobrazu gór. Na wschodzie czarne rosyjskie skały opadają ku morzu. Nie tylko Europa ma swój kres w tej rozrzedzonej mgle, ale i cały świat. Od tego punktu jest dwa tysiące kilometrów w prostej linii do Bieguna Północnego. Lód, zimno i ciemność. Słońca nie ma przez dwa miesiące w roku. A kiedy wreszcie wróci, mści się srogo; białe, diabelskie oko wisi na niebie i wypala w sercach szaleństwo, upojenie i szczęście. Ludzie tu, na północy, mają wspaniałe poczucie humoru, są otwarci i pozbawieni przesądów. Nauczyli się patrzeć z dystansem na świat – i na siebie.
Dziesięć lat temu. Czy nie spędziłem najlepszych dni w moim życiu na tej anorektycznej wyspie? Kobieta dawno już została zapomniana, nie pamiętam nawet jej imienia, ale ludzie, światło, ta dziwaczna euforia – i stary geolog, ogorzały od wiatru i niepogody, który opowiedział mi o zejściu do piekła: wąskim przejściu w warstwach mułowca i piaskowca, szczelinie o głębokości dwustu metrów – jak twierdził – otchłani z późnego prekambru, której dna nikt jeszcze nie zbadał. Surowe i nieznane. Obraz życia na tych wybrzeżach. Lasciate ogni speranza, voi ch’entrate.
„Musisz pamiętać”, mówił geolog, „że jest coś osobliwego w Vardo”.
Tak, jest coś osobliwego w Vardo. Dziesięć lat temu przypłynąłem tu promem. Wśród pasażerów była znana osobistość. W Vardo czekała orkiestra dęta i port pełen był ludzi. Jeden z wielkich synów Vardo wracał do domu. Nigdy nie dowiedziałem się, kim był. Być może nawet sami mieszkańcy tego nie wiedzieli. Ale to wystarczyło jako pretekst do świętowania.
Święto trwało trzy dni.
W tym samym momencie, gdy taksówka wyjeżdża z podmorskiego tunelu łączącego miasto Vardo ze stałym lądem, wiem, że wróciłem. Tych dziesięć lat nie istnieje. Przede mną ratusz, ze swą szarą wieżą w kształcie głowy cukru, jak dawniej. Szkoła, jak dawniej. Elektrohjornet, przystań, falochron, który chroni Vardo przed zatopieniem. Wszystko po staremu. Krzyki mew, ulice, basen portowy, wrażenie przebywania w scenografii teatru lalkowego: to szczęście móc wrócić i zastać miejsce niezmienionym. Zmiany to coś, czego życzymy sobie – i naszym wrogom. Ale w naszych wspomnieniach wszystko powinno pozostaă tak, jak byůo.
I wtedy dostrzegam: budynki niszczeją. Sklepy są pozamykane. Ulice opustoszałe. Wzdłuż przystani, gdzie jeszcze dziesięć lat temu widać było łodzie, ludzi, rozładunek i załadunek towarów, nie ma żadnego ruchu, nic się nie dzieje. Na przewodzie elektrycznym przed kościołem dynda na wietrze para butów. Szyld reklamujący suszarki do włosów leży przewrócony. Główna ulica cała jest podziurawiona. Nie widać ani jednego samochodu. Stara kobieta w oknie bacznie obserwuje taksówkę. Za płotem z desek szczeka pies. Ale gdzie się podziali ludzie? Wygląda, jakby wszyscy mieszkańcy uciekli stąd pięć minut temu. Na słupie wisi zdjęcie kandydata na premiera. Dwie mewy skrzeczą na dachu. Jest środek dnia.