Trwa ładowanie...
fragment
15 kwietnia 2010, 10:01

Znany świat

Znany światŹródło: Inne
d12s0fz
d12s0fz

Związek. Ciepło rodzinne. Burzowa pogoda.

Tego wieczoru, gdy odszedł jego pan, znowu pracował jeszcze długo po tym, jak pozwolił innym dorosłym, między innymi żonie, zakończyć dzień pracy, odesłał ich głodnych i zmęczonych z powrotem do ich chat. Młodszym, a wśród nich swemu synowi, pozwolił zejść z pola mniej więcej godzinę przed dorosłymi, aby przygotowali spóźnioną kolację i, jeśli czas na to pozwoli, pobawili się przez kilka minut w ostatnich tego dnia promieniach słońca. Kiedy w końcu on sam, Moses, oswobodził się z wysłużonej i zmurszałej uprzęży, jaka łączyła go z najstarszym mułem jego pana, po słońcu pozostało tylko dziesięciocentymetrowe wspomnienie czerwonej pomarańczy ułożonej na nieruchomych falach horyzontu między dwiema górami, po lewej i po prawej. Spędził na polu całe czternaście godzin. Przed zejściem z pola zatrzymał się na chwilę w spowijającej go wieczornej ciszy. Muł drżał na całym ciele, pragnąc powrócić do domu i odpocząć. Moses zamknął oczy, schylił się i wziąwszy szczyptę ziemi włożył ją do ust, nawet nie zastanawiając się
nad tym, co robi, jakby to był tylko okruszek chleba z mąki kukurydzianej. Przeżuwał ziemię w ustach, a potem, odchyliwszy głowę do tyłu, przełknął ją, i kiedy otworzył oczy, zdążył jeszcze zobaczyć cienki paseczek słońca gasnący w granacie nieba i potem zupełnie zanikający. Był jedynym mężczyzną, wśród zamieszkujących tę krainę niewolników i wolnych, który jadł ziemię, ale podczas gdy niewolnice, zwłaszcza te w ciąży, jadły ją z jakichś niezrozumiałych powodów, aby pozyskać to coś, czego ich ciałom nie dawały kukurydziane ciastka pieczone w popiele i jabłka czy też słonina, jadł nie tylko dlatego, aby poznać zalety i słabości pola, ale ponieważ jedzenie jej dawało mu więź z tą jedyną rzeczą na tym jego małym świecie, która znaczyła prawie tyle, co jego własne życie.

Teraz był lipiec, a smak lipcowej ziemi bardziej jeszcze przypominał słodzony metal niż ziemi w czerwcu czy w maju. W dojrzewających uprawach uwalniało się metaliczne życie, które zaczynało wyczerpywać się dopiero w połowie sierpnia, a w porze żniw już zupełnie znikało, ustępując miejsca cierpkiej stęchliźnie, jaką kojarzył z nadejściem jesieni i zimy, z końcem związku, jaki rodził się z pierwszym posmakowaniem ziemi jeszcze w marcu, przed pierwszą wiosenną ulewą. Tego wieczoru, kiedy słońce już zaszło, a księżyc się nie pojawiał, objęty miłym uściskiem ciemności, podążył na koniec rzędu, trzymając muła za ogon. Na polanie puścił ogon i mijając muła poszedł w stronę stajni.

Zwierzę ruszyło za nim, a kiedy Moses już je oporządził przed nocą i wyszedł na dwór, poczuł w powietrzu zapach deszczu. Wdychał powietrze i czuł, jak przepaja go ten zapach. Uśmiechnął się, sądząc, że jest sam. Ukląkł, aby być bliżej ziemi, i oddychał coraz głębiej, chłonąc więcej i więcej. W końcu, gdy woń zaczęła zanikać, podniósł się i po raz trzeci w tym tygodniu odwrócił się tyłem do ścieżki prowadzącej do chat, w których mieszkali jego ludzie, a także do jego własnej chaty, z jego kobietą i synem. Żona znała go już na tyle, aby nie czekać, że wróci i zje z nimi posiłek. W księżycowe noce widział dym unoszący się nad tym całym światem, na jaki składały się chaty ustawione wzdłuż wąskiej dróżki — dom, pożywienie, odpoczynek i to wszystko, co w wielu chatach uchodziło za życie rodzinne. Zwrócił głowę lekko w prawo i zdawało mu się, że słyszy bawiące się dzieci, ale kiedy z powrotem odwrócił głowę, jeszcze wyraźniej doszedł go głos ostatniego tego dnia ptaka, jego wieczorny świergot w małym lasku leżącym
daleko po lewej. Ruszył prosto przed siebie, na najdalszy kraniec pola kukurydzy, w kierunku skrawka lasu, bezwartościowego od dnia, gdy jego pan kupił go od białego człowieka, który zbankrutował i wrócił do Irlandii. — Bardzo dobrze mi się tam wiodło — kłamał ten człowiek swoim ziomkom po powrocie do Irlandii, gdy jego umierająca żona pochylała się nad nim — ale tęskniłem za wami wszystkimi i za bogactwem mojej ojczyzny. — Jednak ten skrawek lasu, mierzący nie więcej niż trzy akry, rodził jakąś miękką, błękitną trawę, której nie tknęłyby żadne zwierzęta, oraz wiele drzew, których nikt nie potrafił rozpoznać. Na chwilę przed wejściem Mosesa do lasu zaczęło padać i z każdym krokiem deszcz wzmagał się coraz bardziej. W głębi lasu strugi deszczu lały się już przez drzewa i przez ogromne, letnie liście, a chwilę później Moses zatrzymał się i wyciągnąwszy ręce zbierał w nie wodę, która omywała mu twarz. Potem rozebrał się do naga i położył się na ziemi. Deszcz zaczął mu się wlewać do nosa, więc zwinął koszulę i
podłożył ją pod głową, a deszcz spływał mu po odchylonej twarzy. Kiedy był już starym człowiekiem i reumatyzm skuł łańcuchem jego ciało, spoglądał w przeszłość i winą za te łańcuchy obarczał takie wieczory, jak ten, oraz noce, kiedy to zatracał się zupełnie i zasypiał, a przychodził do siebie dopiero rankiem, pokryty rosą. Ziemia nasiąkła wilgocią. Liście zdawały się łagodzić ciężkie krople deszczu, które uderzały w jego ciało i twarz lekko, jak delikatne stukanie palcami. Otworzył usta; nieczęsto mógł obcować w ten sposób z deszczem. Przez cały czas miał otwarte oczy i nie odwracając głowy chłonął tyle, ile tylko potrafił, a potem wyciągnął swój interes i zrobił to. Kiedy już skończył, po kilku zaledwie ruchach, zamknął oczy, odwrócił się na bok i zapadł w drzemkę. Mniej więcej po pół godzinie deszcz nagle przestał padać, pogrążając wszystko w ciszy, która go obudziła. Podniósł się na nogi, jak zawsze niechętnie. Na całym ciele miał błoto, liście i inne śmieci, ponieważ zaraz za deszczem do lasu przybył
wiatr. Powycierał się spodniami i przypomniał sobie, że kiedy ostatnim razem był tu w deszczu, padało tak długo, że woda spłukała go do czysta. Ogarnęło go wówczas jeszcze większe szczęście i śmiał się i wirował w kółko, w czymś, co, patrząc z boku, można by nazwać tańcem. Nie wiedział, że Alice, kobieta, o której powszechnie sądzono, że postradała zmysły, w tym momencie na niego patrzyła, napotkawszy go po raz pierwszy od sześciu miesięcy włóczenia się po nocy. Gdyby nawet wiedział o jej obecności, do głowy by mu nie przyszło, że była na tyle świadoma, aby móc zrozumieć, co tu zaszło, zważywszy jak mocno, jak opowiadano, kopnął ją muł na plantacji w odległym kraju, którego nazwę jedynie ona pamiętała.

d12s0fz

W chwilach, gdy była przy zdrowszych zmysłach, co rzadko się zdarzało od czasu, gdy kupił ją pan Mosesa, Alice potrafiła dokładnie opisać tę niedzielę, kiedy to muł kopnął ją w głowę i wygnał z niej cały zdrowy rozsądek. Nikt jej nie wypytywał, jej historia była tak żywa, tak smutna — jeszcze jeden niewolnik pozbawiony wolności, a teraz jej umysł był tak pomieszany, że wędrowała po nocy jak krowa, która zgubiła dzwonek. Nikt nie wiedział zbyt wiele o miejscu, z którego pochodziła, nie wiedziano, że jej uprzedni pan panicznie obawiał się mułów i nigdy nie zgodziłby się ich trzymać u siebie, a nawet wygnał ze swego małego światka wszystkie obrazy i książki o mułach.
Moses wyszedł z lasu i wkroczywszy w jeszcze większe ciemności, ruszył w kierunku chat, nie potrzebując księżyca, który miałby oświetlać mu drogę. Miał trzydzieści pięć lat i przez te wszystkie lata zawsze był czyimś niewolnikiem, niewolnikiem białego człowieka, a potem niewolnikiem innego białego człowieka, a teraz, od prawie dziesięciu lat, niewolnikiem - nadzorcą u czarnoskórego pana.

Caldonia Townsend, żona jego pana, jedynie drzemała przez ostatnie sześć dni i nocy, kiedy jej mąż mozolnie zmierzał ku śmierci. Lekarz białych ludzi odwiedził ich pierwszego dnia rano, ze względu na matkę Caldonii, która wierzyła w magię białych ludzi, ale jedynie orzekł, że pan Mosesa, Henry Townsend, przechodzi zły okres i wkrótce powróci do zdrowia. Dolegliwości białych i czarnych ludzi różniły się, a człowiek, który specjalizował się w chorobach jednych, wcale nie musiał wiedzieć zbyt wiele o tych drugich, i doktor uważał, że Caldonia powinna o tym wiedzieć bez potrzeby mówienia jej o tym. Jeśli jej mąż umierał, lekarz nic o tym nie wiedział. Wyszedł w czasie największego upału, po otrzymaniu od Caldonii 75 centów, 60 centów za rzucenie okiem na Henry’ego i 15 centów za eksploatację swojej osoby, powozu oraz jednookiego konia.
Henry Townsend — trzydziestojednoletni Murzyn, będący właścicielem trzydziestu trzech niewolników i ponad pięćdziesięciu akrów ziemi, dzięki czemu zajmował dużo wyższą pozycję w hierarchii społecznej niż wielu innych, zarówno czarnych, jak i białych mieszkańców hrabstwa Manchester, w stanie Wirginii — większość swoich ostatnich dni spędził oparty na poduszkach w łóżku, jedząc wodnistą owsiankę i patrząc przez okno na ziemię, po której, jak stale powtarzała jego żona Caldonia, miał znowu chodzić i jeździć konno. Ale Caldonia była młodziutka i pełna naiwnego optymizmu, a w swoim życiu poznała tylko jedną śmierć, śmierć swojego ojca, skrytobójczo otrutego przez własną żonę. Czwartego dnia swej drogi ku śmierci, Henry poczuł, że coraz trudniej jest mu siedzieć i położył się. Tę noc spędził na podtrzymywaniu żony na duchu.
— Nic mnie nie boli — powtarzał to wielokrotnie tego dnia, w lipcu 1855 roku. — Nic mnie nie boli.
— A powiedziałbyś mi gdyby bolało? — zapytała Caldonia. Była już prawie trzecia nad ranem, mniej więcej dwie godziny po tym, jak zwolniła na wieczór Lorettę, swoją osobistą pokojówkę, tę która pojawiła się w jej życiu wkrótce po zawarciu małżeństwa z Henrym.
— Nie mam w zwyczaju nie mówić ci prawdy — odrzekł Henry tego czwartego wieczoru. — Zatem nie mogę zacząć teraz.
— W wieku lat dwudziestu i dwudziestu jeden otrzymał pewne wykształcenie, na tyle wystarczające, aby móc docenić taką żonę, jak Caldonia, kolorowa kobieta, która urodziła się jako wolny człowiek i która kształciła się przez całe swoje życie. Małżeństwo zajmowało jedno z ostatnich miejsc na liście rzeczy, jakie planował zrobić w życiu.
— Kochanie, dlaczego nie położysz się spać? — odezwał się Henry. — Czuję, że sen się zbliża i nie musisz czekać, aż tu dotrze. — Znajdował się w pomieszczeniu, które pracujący w domu niewolnicy nazywali „pokojem chorych i powracających do zdrowia”, gdzie przeniósł się pierwszego dnia choroby, aby zapewnić Caldonii nieco spokoju w nocy.
— Jest mi tu zupełnie dobrze — powiedział. Noc robiła się chłodniejsza, a on miał na sobie świeżą bieliznę nocną, jako że przepocił tę, którą założono mu około godziny dziewiątej.
— Poczytać ci? — zapytała Caldonia, okryta koronkowym szalem, który Henry zobaczył kiedyś w Richmond. Zapłacił białemu chłopcu, aby ten wszedł do sklepu dla białych i kupił mu go, ponieważ do sklepu nie wpuszczano czarnoskórych klientów.
— Coś z Miltona? A może z Biblii? — Siedziała zwinięta w przystawionym do jego łóżka wielkim fotelu z końskiego włosia. Po obu stronach łóżka stały stoliczki nocne, na których było tylko miejsce na książkę i kandelabr na trzy świece, grube jak kobieca ręka. Kandelabr po prawej był zgaszony, a w stojącym po lewej paliła się tylko jedna świeca. W palenisku nie było ognia.
— Zmęczył mnie już Milton — powiedział Henry. — A Biblia bardziej mi odpowiada za dnia, kiedy jest słońce i mogę podziwiać to wszystko, co dał mi Bóg.

Dwa dni wcześniej powiedział rodzicom, że czuje się już lepiej i żeby pojechali do domu, i faktycznie odczuwał pewną poprawę, ale następnego dnia, kiedy jego rodzice wrócili już do siebie, Henry’emu znowu się pogorszyło. On i jego ojciec już od ponad dziesięciu lat żyli w pewnym oddaleniu od siebie, ale ojciec był na tyle silnym mężczyzną, aby odsunąć swoje rozczarowanie synem, gdy widział, że choruje członek jego rodziny. Ojciec odwiedzał Henry’ego na plantacji jedynie wtedy, gdy syn miał problemy. Jakieś siedem razy w ciągu tych mniej więcej dziesięciu lat. Gdy przyjeżdżała sama matka Henry’ego, niezależnie czy czuł się źle, czy dobrze, zatrzymywała się w jego domu, w pokoju dwa piętra poniżej swego syna i Caldonii. Tego dnia, gdy Henry odesłał ich do domu, rodzice weszli po schodach i ucałowali na pożegnanie jego uśmiechnięta twarz, matka w usta, a ojciec w czoło, jak zawsze od czasu, kiedy Henry był jeszcze chłopcem. Jeśli rodzice przyjeżdżali razem, nigdy nie spali w domu, który zbudował wraz z
niewolnikiem Mosesem, woleli zatrzymywać się w pierwszej lepszej niezamieszkałej chacie wśród niewolniczych zabudowań. Podobnie też zrobili, gdy przyjechali pochować swoje jedyne dziecko.
— Mam coś zaśpiewać? — zapytała Caldonia i wyciągniętą ręką dotknęła jego dłoni spoczywającej na krawędzi łóżka. — Czy mam śpiewać, aż zbudzą się ptaki?
Była wykształcona przez wyzwoloną czarnoskórą kobietę, która z kolei kształciła się w Waszyngtonie i w Richmond. Ta kobieta, Fern Elston, trzy dni wcześniej powróciła z domu Townsendów na swoją plantację po odwiedzeniu, aby tam dalej dorabiać sobie na życie w hrabstwie Manchester, nauczając wyzwolone czarne dzieci, których rodziców było stać na opłacenie nauki. Caldonia powiedziała — Sądzisz, że słyszałeś wszystkie moje piosenki, Henry Townsend, ale to nieprawda. Naprawdę nie słyszałeś. — Fern Elston wyszła za mąż za mężczyznę, który podobno miał być rolnikiem, ale celem jego życia był hazard i — jak Fern przyznawała się sama przed sobą w tych momentach, gdy była w stanie na krótko zapomnieć o swojej miłości i zobaczyć męża takim, jakim był naprawdę — miała wrażenie, że on wiedzie ich długą drogą, która skończy się w przytułku dla ubogich. Fern i jej mąż byli właścicielami dwunastu niewolników. W 1855 roku w hrabstwie Manchester, w stanie Wirginia, żyły trzydzieści cztery wolne murzyńskie rodziny, składające
się z matki, ojca i przynajmniej jednego dziecka, a osiem z tych wolnych rodzin posiadało niewolników, i wszystkie osiem wiedziało, co się dzieje u inni. Po wybuchu wojny secesyjnej liczba czarnoskórych właścicieli niewolników w hrabstwie Manchester spadła do pięciu, wliczając w to jednego niewiarygodnie posępnego człowieka, który, według amerykańskiego spisu ludności z 1860 roku, prawnie posiadał własną żonę i piątkę dzieci oraz trójkę wnuków. Zgodnie ze spisem ludności z 1860 roku, w hrabstwie Manchester było 2 670 niewolników, ale prowadzący spis, bogobojny urzędnik Stanów Zjednoczonych, pokłócił się z żoną tego dnia, gdy wysyłał swoje sprawozdanie do Waszyngtonu, i wszystkie jego wyliczenia były obarczone błędem, ponieważ zapomniał przenieść jedynkę.

Henry powiedział — Nie, kochanie. Lepiej zachowaj śpiewanie na inną okazję. — Jedyne, czego naprawdę pragnął, to kochać ją, wstać z łoża boleści i o własnych siłach pójść wraz z żoną do łóżka, w którym byli szczęśliwi przez cały okres małżeństwa. Kiedy umierał, późnym wieczorem siódmego dnia, przy jego łożu śmierci Caldonii towarzyszyła Fern Elston. — Zawsze uważałam, że postąpiłaś słusznie, wychodząc za niego — powiedziała Fern, w pierwszym odruchu żalu po Henrym, jej dawnym uczniu. Po wojnie secesyjnej, Fern powie autorowi polemicznych broszur, białemu imigrantowi z Kanady, że Henry był najbystrzejszym z jej uczniów, kimś, kogo mogłaby uczyć za darmo. Loretta, służąca Caldonii, również była obecna przy śmierci Henry’ego, ale zachowała ciszę. Jedynie po chwili zamknęła oczy swego pana i przykryła jego twarz kołdrą, prezentem gwiazdkowym od trzech niewolnic, zrobionym przez nie w czternaście dni.

d12s0fz

Moses poszedł dróżką między zabudowaniami niewolników w stronę swojej chaty, położonej najbliżej domu, w którym mieszkali jego pan i pani. Obok chaty Mosesa, na wilgotnym pniaku przed swoją własną chatą siedział Elias i strugał kawałek drzewa sosnowego, z którego miało powstać ciało lalki dla jego córeczki. To była pierwsza rzecz, jaką miał jej dać. Na gwoździu obok drzwi wisiała lampa, ale światło było słabe i pracował prawie na ślepo, zgięty na tyle, na ile tylko pozwalało mu jego własne ciało. Ale jego córka i dwóch synów, z których jeden miał dopiero trzynaście miesięcy, byli dla niego wszystkim, i w jakiś niewiadomy sposób nóż ciął sosnowe drewno w odpowiedni sposób, zaczynając coś, z czego miało powstać oko lalki.
Kiedy Moses znalazł się kilka kroków przed Eliasem, odezwał się — Rano masz spotkanie z mułem.

d12s0fz
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d12s0fz

Pobieranie, zwielokrotnianie, przechowywanie lub jakiekolwiek inne wykorzystywanie treści dostępnych w niniejszym serwisie - bez względu na ich charakter i sposób wyrażenia (w szczególności lecz nie wyłącznie: słowne, słowno-muzyczne, muzyczne, audiowizualne, audialne, tekstowe, graficzne i zawarte w nich dane i informacje, bazy danych i zawarte w nich dane) oraz formę (np. literackie, publicystyczne, naukowe, kartograficzne, programy komputerowe, plastyczne, fotograficzne) wymaga uprzedniej i jednoznacznej zgody Wirtualna Polska Media Spółka Akcyjna z siedzibą w Warszawie, będącej właścicielem niniejszego serwisu, bez względu na sposób ich eksploracji i wykorzystaną metodę (manualną lub zautomatyzowaną technikę, w tym z użyciem programów uczenia maszynowego lub sztucznej inteligencji). Powyższe zastrzeżenie nie dotyczy wykorzystywania jedynie w celu ułatwienia ich wyszukiwania przez wyszukiwarki internetowe oraz korzystania w ramach stosunków umownych lub dozwolonego użytku określonego przez właściwe przepisy prawa.Szczegółowa treść dotycząca niniejszego zastrzeżenia znajduje siętutaj