Nieliczni klienci kawiarni najpierw wpatrywali się w niego z niedowierzaniem, kiedy stanął w drzwiach, a potem zerwali się jak jeden mąż.
– Wielkie nieba! Toż to Said Mahran! Bogu niech będą dzięki! Nasze modlitwy zostały wysłuchane!
Wszyscy na czele z właścicielem kawiarni i pracującym tu chłopcem obejmowali go, całując w oba policzki. Said Mahran podawał im kolejno rękę i powtarzał z wdzięcznością:
– Dziękuje, ci Tarzanie! Dziękuję wam, bracia!
– Kiedy cię wypuścili?
– Przedwczoraj.
– Byliśmy dobrej myśli w związku z rocznicą rewolucji.
– Chwała Bogu.
– A co z resztą chłopaków?
– W porządku! Na wszystko przyjdzie czas.
Przez chwile dzielili się nowinami, po czym szef poprosił, aby wrócili na swoje miejsca i w kawiarni znów zapanował spokój. Tarzan pociągnął gościa na kanapę...
Nic się nie zmieniło, zupełnie jakby wyszedł stąd wczoraj: okrągły pokój, miedziane naczynia, drewniane krzesła o siedzeniach z plecionej słomy, po kątach nieliczni, znani klienci pijący herbatę i ubijający interesy. Spoza drzwi i wielkiego okna widać bezkresną pustkę. Mrok jest gęsty, nierozjaśniony żadnym promykiem, panuje przeraźliwa cisza – jeśli pominąć urywane śmiechy dobiegające z zewnątrz. Suchy, rześki prąd powietrza między oknem a drzwiami jest silny i czysty jak pustynia.
Said wziął od chłopca kubek herbaty i podniósł do ust.
– Jak robota? – spytał, pochylając się ku Tarzanowi. Ten z niesmakiem wydął dolną wargę:
– Coraz rzadziej spotyka się łudzi, na których można polegać.
– Złych nie sieją, sami się rodzą.
– Durni, niczym urzędnicy państwowi. Said prychnął pogardliwie:
– W każdym razie lepszy dureń niż kapuś. Przez takiego właśnie dostałem się do więzienia, szefie.
– Boże uchowaj.
– Nie słyszałeś? – spytał, przyglądając mu się badawczo.
Tarzan potrząsnął żałośnie głową i ostentacyjnie zamilkł.
– Potrzebuję dobrego pistoletu – szepnął mu do ucha Said.
– Załatwione – odrzekł Tarzan bez wahania. Zamiast podziękowania Said klepnął go w ramię i powiedział z niejakim zakłopotaniem:
– Tylko że nie mam...
Tarzan położył mu na ustach swój gruby palec, nie pozwalając dokończyć zdania.
– Jesteś ostatnim, który musiałby mi się tłumaczyć – powiedział karcąco.
Said z zadowoleniem dopił herbatę. Wyprostował swą niewysoką, ale muskularną, szczupłą postać i podszedł do okna. Wiatr wydymał poły marynarki jak żagle. Spojrzenie Saida pobiegło w pustkę, która rozpostarła się nad ziemią, pogrążoną w absolutnej ciemności. Gwiazdy na czystym niebie wyglądały jak ziarenka piasku, a kawiarnia przypominała wyspy na oceanie albo samolot na tle chmur. U podnóża wzniesienia, na którym ją zbudowano, ogniki papierosów ćmionych przez siedzących w mroku amatorów świeżego powietrza poruszały się jak spadające gwiazdki. Na zachodzie, ponad horyzontem, widać było dalekie światła dzielnicy Al-Abbasijja. Ich oddalenie pozwalało odczuć, jak bardzo kawiarnia wysunięta jest w głąb pustyni. Wychyliwszy się z okna, słyszał głosy ludzi, którzy porozsiadali się dookoła wzniesienia szukając odpoczynku na pustyni. Chłopiec schodził właśnie do nich, niosąc nargile z jarzącymi się i sypiącymi skry węglikami. Przerywana śmiechem rozmowa toczyła się żywo. Jakiś młody człowiek, w którego głosie
pobrzmiewało zadowolenie, rzekł:
– Pokażcie mi przynajmniej jedno naprawdę spokojne miejsce na ziemi.
– A chociażby to, tutaj! Może nie jest teraz spokojnie, co? – odpowiedział mu zaczepnie inny głos.
– Mówisz „teraz” i na tym właśnie polega tragedia. – Dlaczego przeklinamy niepokój i strach? Czy w końcu to nie one wybawiają nas od myślenia o przyszłości?
– Jesteś więc przeciwnikiem pokoju i stabilizacji?
– Kiedy ma się stryczek na szyi, obawa przed stabilizacją to chyba rzecz naturalna.
Tę specyficzną kwestię mógłbyś rozważyć z katem Aszmawim.
– Gadacie beztrosko, ponieważ chroni was ciemność i pustynia, a przecież niedługo wrócicie do miasta, więc co wam z tego przyjdzie?
– Prawdziwa tragedia polega na tym, że nasz wróg to zarazem nasz przyjaciel.
– Skądże! Prawdziwa tragedia to to, że nasz przyjaciel jest naszym wrogiem.
– Ale z nas tchórze! Dlaczego nie przyznajemy się do tego?
– Być może. Ale jak można być odważnym w tych czasach?
– Odwaga to odwaga.
– A śmierć to śmierć.
Jaki sens ma ta rozmowa i o co im właściwie chodzi? Odnosisz wrażenie, że w jakiś tani sposób wyrażają także i twoją sytuacje. Oczywiście! W sposób nieprzenikniony jak sekrety tej nocy. Ty też miałeś burzliwą młodość: serce pijane nektarem entuzjazmu, broń, którą otrzymałeś żeby walczyć, a nie zabijać. Za wzniesieniem, na którym stoi ta kawiarnia, chłopcy z czystym sumieniem, w podartych ubraniach, zaprawiali się do walki. Przewodził im lokator pałacyku nr 18. Ćwiczył na ich czele i sypał maksymami: „Rewolwer jest ważniejszy niż chleb, Saldzie Mahran. Jest ważniejszy od ceremonii zikru, na które biegasz z ojcem”. Pewnego wieczoru taki Said. zapylał go, co w tym kraju potrzebne jest młodemu chłopakowi i nie czekając odpowiedź, rzekł: „Rewolwer i książka. Rewolwer odpowiada za przeszłość, książka zaś gwarantuje przyszłość. Musimy czytać i uczyć się strzelania”. Jego twarz, kiedy w domu akademickim mówił ze śmiechem: „Ukradłeś? Naprawdę wyciągnąłeś rękę po cudze? Brawo! Uzurpatorzy będą mieli o parę grzechów
mniej na sumieniu”. „To był legalny akt, Saidzie! Nie powinieneś mieć co do tego żadnych wątpliwości!” Od tej chwili ta pustynia była świadkiem twojej zręczności. Mówili, że jesteś wcieleniem śmierci, a twój strzał nigdy nie chybia.
Przymknął oczy, wystawiając twarz na świeży powiew wiatru. Wtedy poczuł dotyk czyjejś dłoni na ramieniu, odwrócił się i zobaczył Tarzana, który wręczył mu pi stolet, mówiąc:
– Niech Bóg sprawi, aby kula trafiła twojego wroga. Said obejrzał bron i spytał:
– Ile się należy, szefie?
– Prezent.
– Ach, nie! Poczekaj tylko, aż się urządzę. To wszystko, o co cię proszę.
– Potrzebujesz trochę naboi?...
Kiedy przekraczali próg kawiarni, na dworze rozległ się kobiecy śmiech. Tarzan uśmiechnął się również.
– To Nur! Pamiętasz ją?
Said wpatrzył się w ciemność za drzwiami, ale nie dostrzegł tam nikogo.
– Ona jeszcze tu przychodzi?
– Od czasu do czasu. Ucieszy się, kiedy cię zobaczy.
– Podrywa kogoś?
– Tak, syna fabrykanta słodyczy.
Gdy znów usiedli na kanapie, Tarzan zawołał chłopca:
– Powiedz dyskretnie Nur, żeby tu przyszła. ...żeby przyszła pokazać, co uczynił z nią czas. Na próżno chciała kiedyś zawładnąć twoim sercem, które było wyłączną własnością zdrajczyni. Nawet prezenty od Nur dawałeś Nabawijji. Nie ma nic bardziej okrutnego niż nieodwzajemniona miłość. To tak, jakby rzucać w słowika kamieniem w podzięce za jego śpiew.
Zacisnął zęby i pomacał ukryty w kieszeni rewolwer. Nur ukazała się w drzwiach nieprzygotowana na czekającą ją niespodziankę; ujrzawszy go, zatrzymała się w miejscu oniemiała z wrażenia. Popatrzył na nią przeciągle i uśmiechnął się. Wyglądała na szczuplejszą niż dawniej, jej twarz ginęła zupełnie pod warstwą tłustego pudru. Była podniecająca w białej sukience, która z krzyczącą bezwstydnością przylegała do jej ciała, odsłaniając ramiona i łydki. Krótkie włosy Nur potargał wiatr. Podbiegła ku niemu i ich ręce spotkały się.
– Bogu dzięki, żeś zdrów i cały.
Usiadła na kanapie pomiędzy Saidem i Tarzanem. Śmiała się nerwowo, chcąc ukryć wzruszenie.
– Jak się masz, Nur?
– Nur, jak widzisz, jest światłem – odpowiedział za nią Tarzan, uśmiechając się.
– Dziękuję, a ty? Zdrowie dopisuje? Pokaż mi oczy. O, widzę, że się gniewasz.
– Jak to?
– Nie potrafię tego wyrazić. Masz zaczerwienione oczy i groźnie zaciskasz wargi.
Roześmiał się.
– Twój przyjaciel zaraz po ciebie przyjdzie. Odrzuciła kosmyk włosów spadający na czoło i powiedziała:
– Ech, to taki, co nie wie, gdzie ma głowę, a gdzie nogi.
– W każdym razie jesteś z nim umówiona. Nur przyjrzała mu się filuternie.
– Chciałbyś, żebym zakopała go w piasku?
– Nie dziś. Zobaczymy się później. Mówią, że jest nadziany.
– Tak. Mamy pojechać jego samochodem na cmentarz Asz-Szahid, bo on lubi samotność.
– Lubi samotność w pobliżu cmentarza – powiedziałjakby do siebie.
Kiedy ich spojrzenia spotkały się, powieki Nur zadrżały mocniej.
– Wcale nie myślisz o mnie – poskarżyła się.
– To nieprawda! Jesteś bardzo miła.
– Chodzi ci o tego frajera.
– Bo i on plącze się w moich myślach o tobie.
– Wpadnę, jeżeli się wszystko wyda – powiedziała niespokojnie. – Ma wpływowego ojca i krewnych jak mrówek. Potrzebujesz pieniędzy?
– Bardziej potrzebuję samochodu. Podniósł się i uszczypnął ją lekko w policzek.
– Postaraj się być bardzo naturalna. Nie jestem dzieckiem. Nic strasznego się nie stanie i nie na ciebie spadną podejrzenia. Później będziemy się widywać częściej, niż przypuszczasz.