Rozdział 10
Gdy rozmawiała z nim przez telefon, sądziła najpierw, że to coś, co słychać w jego głosie, to kopenhaski akcent, ale gdy otworzył drzwi, zobaczyła wszystko od razu, kiedy uniósł ramiona teatralnym gestem w powietrze i wykrzyknął:
– Torunn!
Pozwoliła mu się uścisnąć, próbując jednocześnie ochronić torby z Burger Kinga.
– Ależ pozwól mi dokładnie ci się przyjrzeć! – rzekł, chwytając ją za ramiona i przyglądając się jej na wyciągnięcie ręki.
– Przecież ty do nikogo nie jesteś podobna! Czy jest pewne, że Tor...
– Tak twierdzą oboje. I on, i moja matka – powiedziała.
– Wejdźmy zatem! Nie stójmy tak! Umieram z głodu. Lubisz czerwone wino?
– Raczej nie. Wolę piwo.
– Dobrze. Bo mam na górze tylko dwie butelki, a jedna jest już do połowy opróżniona. Gdybym tylko zrobił zakupy w strefie wolnocłowej na lotnisku Kastrup, ale myślami byłem przy innych sprawach i w dodatku miałem dziś cały dzień takiego kaca, że wydawało mi się, że w życiu już nie tknę alkoholu. Widzisz, jak można się pomylić! Ale ty do piwa dostaniesz jednego malucha, lubisz starkę duńską?
– Jasne.
– To zamówię na górę półlitrówkę. Nawet coś mocniejszego można tu dostać do pokoju, sprawdzałem na wypadek, gdybym miał później chęć na koniak.
– Ale czy to nie będzie bardzo drogo?
– Przecież będziemy świętować!
– Naprawdę?
– Jasne, że tak.
Trudno było wyobrazić sobie tego faceta w Neshov, w kuchni, drepczącego jako mały chłopiec po podwórku, widzieć go obok Tora albo Margido, lub jako młodego chłopca pracującego w oborze. Włosy miał ufarbowane na czarno, prawie na niebiesko. W płatku jednego ucha miał kamień szlachetny, na pewno diament, bo jego ubrania też wydawały się bardzo drogie. Znalazł dla niej butelkę mocnego piwa.
Przy oknie stały dwa fotele w kolorze królewskiego błękitu, a między nimi mały stolik, otworzyli torby z Burger Kinga i wyłożyli ich zawartość na stół, wznieśli toast. Erlend jęknął i zamknął oczy, wbijając zęby w burgera. Ciągle żując, powiedział: – Nie wiem, kiedy ostatnio jadłem takie żarcie, to był genialny pomysł. Ale nie mówmy z pełnymi ustami!
– Ja jem o wiele za dużo takich rzeczy. Sporo jeżdżę, a ponieważ mieszkam sama...
– Od jak dawna?
– Dopiero od pół roku. Wyrzuciłam mojego partnera latem, po tym, jak zadzwoniła do mnie jakaś dziewczyna z pytaniem, dlaczego grożę, że się zastrzelę, jeśli on mnie opuści.
– Innymi słowy, tchórzliwy gnojek. Jak długo zatem gruchał sobie z tamtą panią?
– Prawie rok.
– I dzięki tobie miał pretekst, żeby nie dokonywać wyboru. Faceci. Nawet nie wiedzą, że panie do siebie nigdy nie strzelają, tylko połykają tabletki.
– Właśnie.
– Poza tym ty nie wyglądasz na kogoś, kto miałby popełniać samobójstwo. A ja się bardzo dobrze znam na ludziach. Prawie wszyscy geje tak mają. Rentgenowskie spojrzenie, wprost do ludzkiej duszy. Na pewno jest tak dlatego, że jesteśmy wyczuleni na mowę ciała, zawoalowane komunikaty i ukryte znaczenia.
– Ja tak nie mam. A przynajmniej nie w stosunku do ludzi. Za to z psami...
– A czym się zajmujesz? Z czego żyjesz? No tak, przecież gdzieś musimy zacząć tę rozmowę, jeśli mamy się bliżej poznać! To na zdrowie, mała brataniczko! I witaj w rodzinie!
On pytał, ona odpowiadała, lubił mówić, przywoływać znaczące fakty i używać wielkich słów, zastanawiała się, czy to prawdziwe, czy też wyuczone, czy on jest powierzchowny, czy do bólu szczery, i czy w ogóle to się jakoś wyklucza. Czuła, jak nawiązał się między nimi natychmiastowy kontakt, który nie zaistniał ani z Margido, ani z ojcem, jeśli już o tym mowa. A już na pewno nie było go z tą starą kobietą w szpitalnym łóżku.
– Margido mnie nie lubi – powiedziała.
– Na pewno tylko sobie tak wyobrażasz. On jest dosyć zamknięty w sobie, zawsze taki był. Chrześcijanin, rozumiesz. A chrześcijanie, jak wiadomo, mają monopol na definiowanie rzeczywistości.
Uśmiechnął się do niej. Byli rodziną. Dzielili sporo cząsteczek DNA. Krew jest gęstsza niż woda, a między nimi były więzy krwi. Już opróżnił pierwszą butelkę czerwonego wina. Wódka została dostarczona do pokoju, rozgrzała ją i sprawiała, że płacz podniósł się nieco wyżej w żołądku, ale nie chciała lać łez, przecież on zamierzał świętować. Tyle było rzeczy, o które chciałaby zapytać, a ten człowiek mógł jej udzielić odpowiedzi. A już jutro mieli rozjechać się każdy w swoją stronę.
– Powiedział, że gospodarstwo nigdy nie zostało przepisane na Tora, mojego ojca.
– Pewnie uznał za właściwe o tym wspomnieć, tak. Skoro matka ma umrzeć. Ale on ma rację. Gdyby gospodarstwo zostało na niego przepisane, to nawet ja bym o tym wiedział. Jest nas przecież jeszcze dwóch. Trzeba podpisać różne papiery i tak dalej.
– Co wobec tego odziedziczycie ty i Margido?
– E tam, co tu jest do dziedziczenia? Niecałe jedenaście hektarów ziemi uprawnej dwadzieścia lat temu, wątpię, żeby dziś miało to być więcej. Ale przecież to nie daje żadnego dochodu, więc jeśli Margido i ja, albo tylko jeden z nas, zażąda dziedzictwa w jakiejkolwiek formie, gospodarstwo się rozpadnie. Tor nie poradzi sobie ze spłatą żadnego długu, jakoś nie mogę sobie tego wyobrazić, o ile nie wygrał w Lotto i nie chowa worka szmalu na dnie jakiejś skrzyni. Ale Tor nic mi nie zrobił i nie zamierzam mu szkodzić. Mam dość pieniędzy. Niech chłop dopieszcza swoje świnie i niech posiada gospodarstwo przez tych kilka lat, zanim sam się zawinie.
– Ale co z Margido? Jeżeli on...
– Chociaż jest chrześcijaninem, to nie sądzę, żeby wyrzucił Tora z gospodarstwa na zbity pysk. Gdzie oni by się podziali... tych dwóch. Jeśli gospodarstwo nie zostało na niego przepisane, to bardziej ze względu na matkę niż z jakiegoś innego powodu. Ale nie sądzę, żeby Margido zażądał swojego udziału w spadku, wiedząc jakie będą tego konsekwencje. Ma tyle, że sobie radzi. W nieboszczykach są spore możliwości.
Zachichotał i kontynuował: – Ale może czas najwyższy byłoby wspomnieć o tym i jemu, i Torowi. Just in case gdyby staruszka umarła. Żebyśmy byli zgodni. Bo może Tor nie śpi po nocach, sądząc, że będzie musiał wynająć sobie pokoik w Spongdal.
– Nie do końca rozumiem, że to twoja matka... i to, czy ona żyje, czy umrze.... Przecież to twój ojciec jest właścicielem gospodarstwa?
– Na papierze tak, skarbie. Ale on nie ma o niczym pojęcia. Odkąd sięgnę pamięcią, szwendał się tam bez żadnego celu, wykonując tylko te prace, które mu polecono, bez szemrania.
Łyknęła spory haust wódki z kieliszka po winie.
– W ogóle go nie spotkałam, jak tam byłam – rzekła. – Nawet nie chciał kawy.
– Nie myśl o nim teraz, Torunn, przecież mamy świętować!
– Nie mam z tym wszystkim przecież nic wspólnego – powiedziała.
– Ależ tak, jak najbardziej masz. Bo gdy gospodarstwo zostanie przepisane na Tora, ty je po nim odziedziczysz. Czyż nie tak? Tak, tak właśnie sądzę. Nie do końca znam się na prawie spadkowym i tym wszystkim, ale...
– Ależ to brzmi zupełnie nieprawdopodobnie. Jeśli mój ojciec umrze dzień po twojej matce, to niby wszystko miałoby być moje? Nie, to na pewno nie tak. Wtedy gospodarstwo trzeba by sprzedać, a ty i Margido podzielilibyście się pieniędzmi.
– Prawa związane z dziedziczeniem gospodarstw to poważne sprawy, skarbie. I wtedy musisz przecież zdobyć wykształcenie. Wykształcić się na rolnika. Nie, nie wiem. Może masz rację. Tak czy owak teraz gospodarstwo należy przepisać na Tora. Cokolwiek innego byłoby rażącą niesprawiedliwością. On się tam męczył i pracował, i wytrzymał to przez całe życie.
– Wiem, że mama nie była dość dobra, ale dlaczego nie znalazł się nikt inny, z kim mógłby się ożenić?
– Nie wiem, co wydarzyło się w trakcie tych dwudziestu lat, ale.... Matka chciała sama załatwiać sprawy. Niezależnie od tego, jakie wrażenie zrobiła na niej twoja matka, i tak powiedziałaby nie. Ona nigdy nie zgadzała się na czyjeś warunki. Chciała wszystkim sterować. No, może poza czasami, gdy żył dziadek Tallak. Jego zawsze słuchała. Wszyscy go słuchali. Umarł, gdy miałem siedemnaście lat, i to było zupełnie jak... jakby...
Oczy zrobiły mu się błyszczące, musiał obetrzeć je palcem. Potem otrząsnął się górną połową ciała jak pies i długo i dramatycznie pociągnął nosem.
– Kurna, nie chce mi się już popłakiwać! To przez to wino! Ale od czasu wylądowania na Værnes jest tak, że wszystko mi się nagle przypomina. A ja nie mogę znieść, żeby przypominały mi się rzeczy, które ładnie popakowałem w pudełka i odstawiłem na strych. Czy uważasz, że jestem beznadziejny? Nie tak wyobrażałaś sobie wujka Erlenda? Tęsknię za Krumme. Dlaczego jego tu nie ma. To moja wina. Ale pomyśl, gdyby on zobaczył... i powąchał Tora. Do cholery, a teraz zapominam, że przecież on jest twoim ojcem. Kurwa, jak ja paplam, lepiej już pijmy.
- To opowiedz mi teraz o Krumme.
Myślała: Nigdy wcześniej nie polubiła nikogo tak szybko jak Erlenda. Korzystała z okazji i śmiała się z czegoś, co powiedział, zdawała sobie sprawę, że jest już nieźle wstawiona, ale zarazem była pewna, że jutro na trzeźwo też będzie to wiedziała: Nigdy tak szybko nikogo nie polubiła. Zdumiewające, on był prawie jak brat, taki brat, którego nigdy nie miała. On ją uznał, nie stawiał znaków zapytania ani w związku z jej istnieniem, ani w związku z jej prawami. Można było mu ufać. Tak, właśnie to. Można było na nim polegać, że jest po jej stronie, chociaż do tej pory nawet nie rozumiała, że znajduje się po jakiejś stronie, tej lub tamtej, raczej lawirowała pośrodku, odnosząc się do rzeczywistości innych ludzi, a teraz nagle siedziała tutaj, umieszczona przez Erlenda na miejscu córki Tora, w sposób nieznany jej ojcu, nawet jeśli zabrał ją ze sobą do chlewu i podzielił się z nią swoim szczęściem.
Był w połowie opowieści o skórzanym płaszczu, który Krumme miał dostać pod choinkę, gdy wyciągnęła rękę przez stół i położyła ją na jego ramieniu, umilkł w połowie zdania, a potem spojrzał na nią pytająco.
– Bardzo ci dziękuję – rzekła.
– Za co?
– Bo ty...nie wiem do końca. A, właśnie. Bo chciałeś zjeść burgera w pokoju i nie protestowałeś. Bo ja miałam obawy, żeby spotkać się z tobą pośród tłumu obcych ludzi, bałam się, że ja... nie wiem. Tyle tego było.
Podszedł do niej i ukucnął przed nią, ujmując ją za obie dłonie. – Wiesz co – powiedział cicho – Od teraz... jestem twoim wujkiem. Na zawsze! I Krumme też w ten sposób zostaje kimś na kształt wujka! Wujek Krumme. Przyjedziesz do nas do Kopenhagi, nie masz pojęcia, jak świetnie będziemy się bawić! Przyjedziesz do wujków! Troszkę cię podrasujemy, ja się tym zajmę, Krumme się na tym specjalnie nie zna. Zrobimy ci nową fryzurę, kupimy ubrania i... nikt już nigdy nie będzie posuwał kobiety przez cały rok i opowiadał, że nie może cię opuścić, bo nałykasz się pyralginy forte!
W miarę jak mówił, z jej oczu zaczęły płynąć łzy.
– On powiedział, że się zastrzelę – rzekła. – Nawet nie rozumiał, że....
– Zastrzelić, nałykać. Srać na szczegóły. Rzecz w tym, że my dwoje tutaj jesteśmy normalni. A wtedy Trondheim nie jest miejscem dla ciebie. Ach, zapomniałem, że mieszkasz w Oslo. Ale Oslo to też nie jest miejsce, małe, szmatławe miasteczko. Za to Kopenhaga...
– Ja uważam, że w Byneset było cudownie. Absolutnie pięknie. I nawet jeśli gospodarstwo podupadło...
– A jest tak?
– Tak. Bardzo. Wszędzie bałagan. A w środku... tak brudno, że nawet sobie nie wyobrażasz.
Puścił jej ręce i podniósł się, zaczął wyglądać przez okno.
– Nic nie byłoby inaczej, gdybym tu pozostał. Najprawdopodobniej dużo gorzej. Oni się tak strasznie mnie wstydzili. Pedała.
– Tak to nazywali?
– Ohydne słowo. W Kopenhadze jestem bøsse, w Trondheim gejem, w Byneset pedałkiem. Kochane dzieci mają wiele imion, co? A w poniedziałek wieczorem, gdy zachorowała...
Poszedł pośpiesznie do łazienki i wrócił, trzymając coś przed nią na płasko wyciągniętej dłoni.
– Zobacz.
Malutki, ostry kawałek szkła.
– Co to jest?
– Mój jednorożec stracił róg. I stał się zwykłym koniem. Wtedy zrozumiałem, że coś się wydarzy. Nic nie dzieje się przypadkiem. Poczułem to w całym ciele, nie mogłem spać w nocy i w ogóle! I miałem rację.
Skinęła głową. Nie rozumiała ani trochę. Może była już zbyt pijana, może po prostu się urżnęła. Wypiła pół butelki wódki, trzy piwa z minibaru i opróżniała właśnie butelkę piwa niskoprocentowego razem z kolejnym kieliszkiem wódki. Chodziło mu o to, że ten kawałek szkła pochodził od jednorożca?
– Dziwne słowo. Jednorożec – powiedziała.
– Nieprawdaż? Nazywa się zupełnie tak, jakby miał jeden kąt, a nie róg! Ale przecież to jest jednorożec, i już.
– I róg mu odpadł.
– Tak! Zbieram szklane figurki, mam już sto trzy, kocham je wszystkie. Uwielbiam je! Nigdy się nie tłuką, są traktowane w taki sposób, jak królewskie klejnoty w londyńskiej Twierdzy. A jednorożec spadł na podłogę. Prosto na ziemię! Myślałem, że umrę ze smutku, a później czułem taki straszny niepokój. To był znak, Torunn. Znak.
Ze śmiertelną powagą kilkakrotnie skinął głową, patrząc jej cały czas w oczy.
– Jestem zdania, że powinieneś wyrzucić ten róg przez okno – rzekła.
– Tak uważasz?
Wlepił wzrok w kawałek szkła.
– Tak, właśnie tak. Prosto z okna. Może twoja matka wtedy wyzdrowieje. Prawie jak voodoo, tylko odwrotnie – powiedziała.
– Boże święty! Nie, to już lepiej schowam go w skrytce bankowej! Ze względu na Tora!
Roześmiała się głośno. – Nie masz całkiem dobrze w głowie!
– Dostałem go od Krumme! Jednorożca. Ale mu o tym nie powiedziałem. Że ten głupi róg odpadł...
Załkał sucho.
– Zadzwoń do niego teraz i powiedz – rzekła.
– Nie mam odwagi! To był prezent dany z miłości! On może spocząć tylko na łonie dziewicy!
– Jednorożec?
– Tak! To był symboliczny dar!
– Ale tak czy owak zadzwoń i powiedz mu to. Kupi ci nowego.
– One nie rosną na drzewach, brataniczko.
– Tacy ludzie jak Krumme też chyba nie.
– Nie. Zdecydowanie nie. Bardzo byłoby szkoda tych drzew.
Zadzwonił do Krumme i szlochając w leżący na pulpicie hotelowego biurka folder reklamowy, w błękitnej okładce ze skaju ze złotym nadrukiem, opowiedział o rogu jednorożca, przyznając jednocześnie, że wypił dwie butelki czerwonego wina, inaczej nigdy nie miałby odwagi tego wyznać, poza tym to jego bratanica przekonała go, żeby zadzwonił. Otworzyła pepsi max i zauważyła, że znakomicie smakuje razem z duńską starką. Półlitrówka była już prawie pusta.
Gdy Erlend odłożył słuchawkę po wielokrotnych zapewnieniach, jak bardzo kocha Krumme, połączonych z cmokaniem w słuchawkę, odwrócił się do niej i rzekł: – Jak wygląda moja twarz? O Boże, lepiej nie odpowiadaj. Pooglądaj sobie chwilę telewizję, a ja w tym czasie obmyję się zimną wodą. Ale przecież wódka się kończy! Zamówię więcej!
– Kawa i koniak też byłyby niezłe...
Młody mężczyzna w hotelowym uniformie zapukał do drzwi w czasie, gdy Erlend ciągle jeszcze był w łazience, i wszedł do pokoju, tocząc przed sobą stolik na kółkach. Na stoliku stał dzbanek z kawą i filiżanki, śmietanka i kostki cukru, cztery kieliszki koniaku, butelka czerwonego wina, półlitrówka duńskiej starki, dwa talerze z ciastem marcepanowym, wazon z jedną różą oraz miseczka orzeszków. Mężczyzna wyjaśnił, że Erlend musi pokwitować.
– Erlend! – zawołała.
Wypadł z łazienki z białym ręcznikiem przytkniętym do twarzy i zachichotał, gdy mokre jak szmata pokwitowanie razem z długopisem upadło na podłogę.
– Życzę miłego wieczoru – rzekł mężczyzna i zamknął za sobą drzwi.
– Ale w jaki sposób... – powiedziała.
– W łazience był telefon – rzekł odkładając ręcznik i wciągając powietrze przez nos, a jednocześnie odchylając głowę do tyłu i zamykając oczy. – Wiedziałem, że będziesz protestować, jak usłyszysz, że tyle zamówiłem.
– Jesteś bogaty?
– Tak – powiedział. – Jesteśmy bogaci. A ty nie?
– Nie.
– Ale przecież odziedziczysz całe gospodarstwo. I do tego stadko świń.
Przesunęli stolik w pobliże foteli. Już nie czuła się pijana, właśnie zaczynała upijać się na trzeźwo. Gdy podniosła do ust kieliszek koniaku, zaszczypały ją oczy, kawa była świeżo zaparzona i odpowiednio gorąca. Znalazła pilota i włączyła telewizor.
– Czy ty kochasz Tora? Czy czujeszw jakiś sposób, że on jest twoim ojcem? – zapytał.
– Nie. Raczej jest mi go żal. On jest taki biedny i żałosny.
– On jest dobry. Tor jest o wiele za dobry. Taki jego los. Ja też jestem dobry, ale u niego przybiera to taką postać, że ludzie to wykorzystują.
– Tyle jest rzeczy, których nie rozumiem... w związku z wami.
– In vino veritas – rzekł, nalewając wino do kieliszka.
– Ile ty pijesz.
– Och tak, kto to widział tak się upijać! Daj spokój, Torunn, nie jestem alkoholikiem. Mam jeszcze ze sobą listek relanium, ale tego na razie nie ruszyłem. Pij kolejny koniak, moja droga. Na razie wypiłaś tylko jeden. Nie, jestem tylko trochę rozbity. Na co dzień wolę najzdrowszego na świecie Bollingera.
– Nie próbowałam. Nie lubię czerwonego wina.
– To jest szampan, skarbie! I coś naprawdę musimy zrobić z twoimi włosami. Jaki masz naturalny kolor? Jeśli mogę zapytać?
– Pospolita szarość.
– Właśnie. I w takim wypadku zawsze jest tak, że w dorosłym wieku wybiera się mahoniowy brąz. Ale są o wiele za długie! Przypominasz trochę... Barbrę Streisand. To mógłby być komplement, ale nie jest. A czaszkę masz przecież jak Nefretete! Nawet gdybyś całkiem wyłysiała, byłabyś piękna! Dlaczego nie chcesz być piękna? Skoro jesteś?
– Nie mam nawyku. Nie chce mi się. Nie mam czasu. Ale ty... dlaczego zrobiło ci się tak przykro, gdy zacząłeś opowiadać o dziadku?
– Dziadek Tallak... Nie, on... Ech, czy my musimy...
– Czy nie możemy porozmawiać trochę o prawdziwych rzeczach, skoro tak? Jutro jedziemy każdy w swoją stronę.
Skrzyżował nogi i pociągnął łyk z kieliszka, zapalił papierosa i oblizał wargi, patrząc w podłogę.
– Zapomnij o tym – powiedziała. – Możemy zamiast tego pogadać o kolorze moich włosów.
Zaśmiała się cicho, żeby myślał, że naprawdę tego chce.
– Miałem siedemnaście lat, gdy umarł, ale to już pewnie mówiłem – rzekł. – Byłem w szoku. Wszyscy byli w szoku, chociaż miał osiemdziesiąt lat. Wszędzie było go pełno, nigdy nie zdążył stać się stary. Zajmował się różnymi rzeczami od rana do wieczora. Wtedy były to truskawki i kury, i malowanie domu. Zaledwie kilka dni przed śmiercią stał na samej górze drabiny, malując szczyt stodoły. Nie sądzę, żeby Tor dalej uprawiał truskawki. Z nimi jest sporo roboty.
– Nie, to prawda, nic nie wspominał o truskawkach.
– Na pewno teraz uprawia tylko zboże.
– Teraz brzmisz całkiem inaczej. Kiedy mówisz o gospodarstwie. A co z babcią? Ile miałeś lat, jak umarła?
– Ona zmarła na długo przed dziadkiem, ale przez trzy lata przed śmiercią leżała.
– Leżała?
– W swoim pokoju. Na górze. Matka się nią opiekowała, nie chciała iść do domu starców. Pamiętam tace, które matka wnosiła na górę, jedzenie w filiżankach do kawy. Malutkie porcje, jak dla małego dziecka. Nigdy nie chodziłem do niej na górę. Była zawsze tylko zła i niezadowolona. Człowiek pewnie taki się staje, jeśli leży przez trzy lata, gapiąc się w sufit.
– A jak umarł twój dziadek?
– Utopił się. Dostał udaru w czasie sprawdzania sieci. Boże, pomyśl, pamiętam, jak to się nazywa! Więcierz, podbory, wtok! Ale on utonął, wypadł za burtę, znaleźli go dwa kilometry od zastawionych sieci, tutaj są bardzo silne prądy. I wtedy... wtedy umarło całe gospodarstwo. To prawda. Wszystko po prostu umarło. Matka... zamknęła się w swojej sypialni na dwa dni. A ja... ja nie miałem nikogo poza nim. Robiliśmy razem mnóstwo rzeczy. Matka tylko robiła jeść i nigdy ze mną nie rozmawiała, a ojciec... szwendał się. A Margido i Tor byli ode mnie dużo starsi, sama wiesz.
– Biedaku....
– Po jego śmierci nikt mnie już nie dostrzegał. Nagle było tak, jakbym stał całkiem nagi na jakiejś wielkiej równinie, ciągnącej się w nieskończoność w każdą stronę. Całkiem sam. Kompletnie sam. Byłem przerażony, Torunn.
Przyniósł z łazienki ręcznik i przyłożył go do ust.
– Nie mam siły już więcej płakać. Wezmę się w garść. Nagle tyle mi się przypomniało. To nawet i trochę dobrze...
– Ale co robiliście razem? Pracowaliście w gospodarstwie i tak dalej?
– No tak. Byłem dosyć niezgrabny i panicznie bałem się pająków i os, taka lekka histeria, ale dziadek tylko się śmiał i był jedną wielką cierpliwością. Jeżeli nie byłem akurat w szkole albo nie odrabiałem lekcji, chodziłem za nim. Nie miałem żadnych przyjaciół, z którymi spędzałbym czas, nie wyśmiewano mnie ani nic takiego, ale jakoś z nikim się nie przyjaźniłem. Podkochiwałem się wtedy w dwóch chłopcach... Opowiedziałem o tym dziadkowi. Nie był zszokowany, uśmiechnął się tylko i powiedział, że pewnego dnia spotkam jakąś piękną dziewczynę i wszystko stanie się jasne.
– A więc nie zrozumiał, że ty właśnie...
– Tego nie wiem. Tak czy owak, nie robił z tego wielkiej sprawy. Nie męczył mnie tym.
– Jakoś nie potrafię sobie wyobrazić ciebie pielącego zagony truskawek.
– No bo i niewiele się tym zajmowałem, bo tam aż roiło się od os! Ale za to łowienie ryb w drygawicy ciągniętej za łodzią – to było najlepsze. Już wtedy prawie nikt tego nie potrafił, to był bardzo stary sposób łowienia łososi. Neshov nie miało prawa do odłowu łososi, ale dziadek pracował razem z sąsiadem, który miał takie prawo. No i ja przy nim. I gdy przylatywały ostrygojady i zakwitały grzybienie, czas było zaczynać oporządzanie sieci na plaży. Tak, dziadek siadywał przecież zimą i wiązał je. Duże oczka z grubej bawełny, pomagałem mu przeciągać... igłę do sieci przez oczka, tak się to nazywało. I wtedy ruszaliśmy na plażę między kamienie. Zgadnij, jak pachniało, gdy gotowaliśmy cały gar smoły!
– Żeby była rzadsza?
– Tak. Potem smarowaliśmy smołą łódź i beczki. Używane były razem z leżącymi na dnie kotwicami. Cała sieć się mocno trzymała, rozumiesz to! Do lądu! Wyciągaliśmy ją raz na czternaście dni, a zarzucenie jej z powrotem na miejsce stanowiło nie lada zadanie, ja wiosłowałem, a dziadek i... nie pamiętam, jak on się nazywał, chyba Oskar, oni wspólnie zarzucali sieć. Ale najlepsza praca była na lądzie, przy tym wszystkim, co należało najpierw przygotować. Gotowaliśmy wielki gar kory brzozowej, jak to parowało! Do tego też dodawaliśmy nieco smoły, potem trzeba to było odcedzić i wylać na sieci wrzucone do beczki. I jeszcze kamienie na górę.
– Żeby były odporne na słoną wodę?
– Yes. Impregnowaliśmy sieć, takie zabawne słowo, prawda? Pregnant to przecież być w ciąży, a tutaj chodziło o to, żeby coś nie wnikało do środka i nie niszczyło! Zupełnie przeciwnie! Ale przy czym byłem... ach, tak, kamienie na szczycie. I te zapachy, słuchaj! I krzyczące ostrygojady, i słońce, i plaża, i fiord. I to, że robiliśmy coś ważnego, mieliśmy łowić wielkie łososie na sprzedaż! Nie wyobrażasz sobie...
– Czyli dopiero po śmierci dziadka zacząłeś myśleć o wyjeździe.
– Tak. Sądziłem, że będę tam zawsze. Razem z nim. Niesłychana wprost głupota. Ale on taki był. Tak żywy i obecny, że wydawał się... nieśmiertelny. Ten zjazd przerobię raczej po powrocie do domu. Nie rozmawiam z Krumme o Norwegii. Tak jakbym... stał się sobą dopiero w Danii.
– Nie do końca. To też należy do całości.
– Ach, tak? Mała pani psycholog?
– Zdrowie, wujku Erlendzie.
Erlend zasnął na krześle, odchylił nagle głowę do tyłu i w tej samej sekundzie już spał. Przykryła go kocem, zgasiła światło i pojechała windą do swojego pokoju na szóstym piętrze. Włączyła komórkę, znalazła trzy esemesy od Margrete i jedną wiadomość w poczcie głosowej. To był ojciec, mówił wolno i wyraźnie, zupełnie jak do mikrofonu, słyszał, że wyjeżdża dopiero jutro, i dlatego zakłada, że jeszcze wybierze się do szpitala następnego ranka. Zakończył informacją, że Siri rozgniotła na śmierć dwoje swoich młodych. Nic więcej, tylko te słowa, Siri rozgniotła na śmierć dwoje swoich młodych.