Zdezynfekuje sedes, uchroni przed ciążą
”Będziecie rodzicami!” - cudowna nowina, pod warunkiem, że pragnie się dzieci. Inaczej, może prowadzić do dramatów. Ale od czego mamy antykoncepcję. Obecnie pary mają do dyspozycji cały wachlarz bezpiecznych środków. Osiemdziesiąt lat temu często decydowały pomiędzy stosunkiem przerywanym i wlewaniem kwasu do pochwy. W książce ”Epoka hipokryzji. Seks i erotyka w przedwojennej Polsce” - Kamil Janicki opisuje, z czym zmagały się kobiety, kiedy chciały uniknąć ciąży. Przeczytajcie fascynujący rozdział:”Chemia gospodarcza w twojej pochwie. Początki kobiecej antykoncepcji”. (CiekawostkiHistoryczne.pl 2015)
”Nie chcesz zachorować? Zawsze zakładaj czapeczkę”. Brzmi jak porada dla przedszkolaków? Niekoniecznie. Przedwojenni specjaliści z powodzeniem rozciągnęli powyższą zasadę także na życie płciowe, polecając pacjentkom tak zwane pesaria. Dzisiaj te osobliwe prezerwatywy dla kobiet funkcjonują na absolutnym marginesie nowoczesnej antykoncepcji, a XXI-wieczny pessar to przede wszystkim narzędzie medyczne, stosowane w przypadku ciąży zagrożonej. Przed wojną sytuacja wyglądała zgoła inaczej. Żaden środek antykoncepcyjny nie występował w równie wielkiej liczbie odmian i pod takim zatrzęsieniem marek, co właśnie pesarium.
(img|745863|center)
Fot. iStock.com/koya79
Magnus Hirschfeld i Ryszard Linsert porachowali, że w samych tylko Niemczech opatentowano osiemdziesiąt aparatów tego rodzaju. Do tej liczby należałoby dodać kolejne kilkadziesiąt, mniej lub bardziej szalonych wariancji na temat pesarium oraz wszystkie podejrzane ersatze rozprowadzane przez pokątnych handlarzy. Rozmaitych pesariów musiały więc być setki. I to mimo że stojąca u ich podstawy idea była wyjątkowo prosta. Chodziło o zamknięcie drogi pomiędzy pochwą kobiety i macicą, tak by żaden plemnik nie mógł prześliznąć się do środka. Pomysł ten znajduje doskonałe odzwierciedlenie w polskich, fachowych określeniach na pesarium. Dla Henryka Kłuszyńskiego były to ”czapeczki ochronne”. Dla Hermana Rubinrauta – po prostu ”zatykadła”.
W użyciu było przede wszystkim tak zwane pesarium miękkie. Autor ”Skutecznych i nieszkodliwych środków zapobiegania ciąży” opisał je następująco: ”wygląda jak czapeczka, jak pół gumowej piłeczki”. Zastosowanie środka było zdaniem wszystkich polecających go autorów bajecznie proste. W ”Zapobieganiu ciąży. Środkach i metodach” autor zapewniał: ”W praktyce mojej spotkałem tylko cztery kobiety, które nie mogły, czy nie chciały, wyuczyć się sposobu używania tego aparatu”.
Cały proces został zwięźle opisany przez Hermana Rubinrauta: ”Aby nałożyć pesarium trzeba dwoma palcami wymacać szyjkę macicy, ów twardy wyrostek, który tkwi na dnie pochwy, jak korek w butelce”. Na korek należy nałożyć czapeczkę – i to już wszystko. Zamontowana na niej sprężyna zegarowa sama zadba, aby mechanizm pozostał na swoim miejscu. A przynajmniej: powinna zadbać.
Czapeczkę można pozostawić przez całą noc, a wyjąć dopiero rano. Ważne tylko, by nie zostawiać jej na stałe. Doktorzy Hirschfeld i Linsert tłumaczyli, że to jak ze sztucznymi zębami – ich też nie trzyma się w ustach bez przerwy i bez czyszczenia. ”Szklanka, miska i ciemny kąt wystarcza, aby wykonać zabieg szybko i dokładnie, nie będąc przez nikogo zauważoną” – zapewniał swoje czytelniczki Herman Rubinraut, przytomnie odnotowując, że wiele kobiet ukrywało fakt stosowania antykoncepcji przed swoimi mężami. Jedno pesarium, regularnie czyszczone i niezbyt intensywnie używane, miało starczyć nawet na kilka lat. Można je było zakładać i ściągać zupełnie samodzielnie i tylko za pierwszym razem potrzebna była interwencja lekarza, by dobrać właściwy rozmiar.
Jak korek w butelce
* *W sprzedaży znalazły się także tak zwane pesaria twarde – przeznaczone dla kobiet, którym zakładanie i ściąganie ”zatykadła” przy okazji każdego stosunku wydawało się zbyt uciążliwe lub zbyt niepewne. Bądź co bądź sukces zabezpieczenia w niebagatelnym stopniu zależał od zręczności użytkownika. Twarde pesaria zakładał lekarz po każdej menstruacji. Rola kobiety ograniczała się do zdjęcia czapeczki przed periodem i umówienia wizyty u ginekologa. Z pozoru wszystko wyglądało niemal tak prosto, jak przy pesariach gumowych. Różnica polegała na tym, że zamiast zakrywać szyjkę macicy – zamykały ją. ”Modele twarde wytwarzane są przeważnie ze srebra, z aluminium, z cellulozy. Mają formę miseczki, którą nakłada się na szyję maciczną, jak naparstek na palec” – wyjaśniał Henryk Kłuszyński.
Autorzy ”Zapobiegania ciąży” tłumaczyli z kolei, dlaczego przy pesariach twardych konieczna jest interwencja lekarza. Chodziło nie tylko o zagwarantowanie skuteczności, ale też – o zniwelowanie frustracji. Kapturek tego rodzaju: ”Wygląda jak kapelusz męski. Jakkolwiek łatwo jest nasadzić kapelusz na głowę, to jednak trudniejszą jest sprawa z nasadzeniem kapelusza na szyjkę macicy”.
Naparstki i meloniki? Nie brzmi to wszystko szczególnie groźnie, a ginekolodzy bez większych oporów stosowali opisany zabieg u tysięcy kobiet. Dopiero w latach dwudziestych pojawiły się pierwsze głośne protesty. Wreszcie ktoś zauważył, że trzymanie przez miesiąc ostrego, twardego i podatnego na złamania kawałka metalu wewnątrz jednego z najczulszych organów ciała niekoniecznie jest dobrym pomysłem.
Henryk Kłuszyński przyznawał, że pesarium twarde może powodować ”podrażnienia, zapalenia, upławy cuchnące”. Zaraz jednak zaczął uspokajać, że ranki szyjki macicy nie mają rzecz jasna ”nic wspólnego z rakiem”. ”Wspominam o tym, ponieważ wielu osobom zależy na rozgłaszaniu opinii o szkodliwości środków zapobiegawczych. Nawet pesaria twarde większych szkód nie wyrządzają” – podkreślał. Inni lekarze szli tym samym tropem: aby nie zaciemniać obrazu sytuacji i nie dawać przeciwnikom antykoncepcji broni do ręki, woleli udawać, że problemu nie ma. Ten jednak był i to z każdym rokiem coraz większy.
Obejrzyj też: Wsparcie dla kobiet
Do sprzedaży trafiały kolejne innowacyjne wynalazki. Można by określić je mianem morderczych prototypów współczesnej wkładki wewnątrzmacicznej. Na temat jednego z nich, ”aparatu z Silku”, Aleksander Parczewski pisał w broszurze ”Życie płciowe kobiety”: ”Dr Pust z Jedny wprowadził aparat w postaci gwiazdki z cienkich nitek jedwabnych, przytwierdzonych do szklanego guzika ze specjalnego gatunku szkła (…).Po wprowadzeniu aparatu ”Silku” do macicy kobieta zaczyna odczuwać uczucie ucisku niekiedy nawet ostrego bólu, następnie zjawiają się uporczywe bóle i stałe krwawienie. Na tle chronicznego podrażnienia błony śluzowej macicy przez aparat silkowy wytwarzają się: a) polipy maciczne; b) a nawet czasem złośliwe nowotwory”.
Podobnie działały ”grzybki”, nazywane też ”spinkami”. Od zwykłych pesariów różniły się tym, że od ”kapelusza” biegła w głąb macicy długa ”nóżka”. Hirschfeld i Linsert ostrzegali, że stosowanie tych mechanizmów ”pociąga za sobą ciężkie, a nawet śmiertelnie przebiegające schorzenia miejscowe i ogólne”.
”Znaczna ilość kobiet stosowała środki te z bezsprzecznie dobrym skutkiem. Niektóre natomiast musiały szukać pomocy lekarskiej, gdyż długotrwały ucisk wywierany przez ciało obce na błonę śluzową lub obrażenia narządów przy wprowadzaniu instrumentu groziły im ciężkimi uszkodzeniami zdrowia” – pisali dalej. Herman Rubinraut, najbardziej poważany wśród polskich specjalistów od antykoncepcji, bez wątpienia znał tę opinię, ale sam żadnego problemu nie dostrzegał. Na temat środków wewnątrzmacicznych pisał, iż ”dowiedzione zostało, że w normalnych warunkach nie wywołują stanów zapalnych”, a poza tym ”przewyższają wszystkie inne [metody]”. I bądź tu człowieku mądry.
Mimo coraz liczniejszych ludzkich tragedii oraz oczywistych przeciwwskazań ”grzybki”, ”silki” i ”naparstki” biły rekordy popularności. Zamiast zareagować na głosy krytyki i wycofać inwazyjne środki ze sprzedaży, ich producenci szukali coraz to nowych dróg rozwoju. Wprowadzono na przykład metalowe pesarium przeznaczone do nieprzerwanego uciskania szyjki macicy. Kobieta nie musiała go nigdy ściągać. Należało tylko pamiętać, żeby przed menstruacją otworzyć paznokciem specjalny zaworek. Tym samym jeden problem zastąpiono drugim. Groźba zranienia ciała przy manipulowaniu krążkiem znikła, a na jej miejsce wszedł chroniczny stan zapalny.
(img|745864|center)
Fot. iStock.com/flcou
Mnogość bolesnych i niebezpiecznych metod może tłumaczyć, dlaczego kobiety wciąż sięgały po bardziej tradycyjne rozwiązania. Były to przede wszystkim przeróżne tampony antykoncepcyjne – swoiste ”zatykadła” w wersji light.Tak zwane tampony Krulla opisali autorzy ”Zapobiegania ciąży”: ”Są to gąbki morskie lub gumowe, wielkości jaja kurzego, osłonięte lekko muślinem lub fazą, poza tym napojone płynem i wprowadzane do pochwy”. Częściej tampony wytwarzano po prostu z waty. W wersji aptekarskiej były to ”kłębki otoczone delikatną siateczką nicianą”. W chałupniczej – zbita garść zwyczajnej, sklepowej waty. Skuteczność zarówno pierwszych, jak i drugich była śladowa. Trudno też uznać te preparaty za szczególnie higieniczne. Henryk Kłuszyński stwierdził brutalnie: ”Wiemy z doświadczenia, że tampon znajdujący się w pochwie przez kilka godzin nabiera odrażającego zapachu”.
Przynajmniej ten zapach nie zabijał. Albo raczej – nie miał prawa zabijać aż do chwili nasączenia waty środkami plemnikobójczymi.
Bakterie zginą. Plemniki też
* *W wojnie z męskim nasieniem nie obowiązywały żadne konwencje haskie. Wytwórcy środków antykoncepcyjnych byli gotowi sięgnąć nawet po najmocniejsze i najbardziej wyniszczające środki – byle osiągnąć zamierzony skutek. Lub przynajmniej sprzedać produkt. Listę kilkunastu substancji chemicznych najczęściej stosowanych dopochwowo w celu zapobiegania ciąży podał w ”Regulacji urodzeń” Henryk Kłuszyński. Niektóre brzmią niegroźnie – kwas borny (borowy) czy kwas mlekowy występują naturalnie w układzie rozrodczym kobiety. Od innych – włos jeży się na głowie. To między innymi przeróżne preparaty rtęciowe w rodzaju sublimatu, kwas salicylowy, mrówczany (mrówkowy), lysol (lizol). Każdy z nich miał skutecznie mordować albo przynajmniej obezwładniać plemniki.
Sublimat to bardzo silny środek dezynfekujący, a zarazem – trucizna. Mieszkańcy przedwojennej Polski doskonale zdawali sobie sprawę z tej drugiej właściwości. Wypicie sublimatu stanowiło jedną z najczęstszych metod samobójstwa i wzmianki o podobnych wypadkach niemal codziennie trafiały do gazet. W mniejszym stężeniu sublimat podany doustnie wywołuje ślinotok, krwawą biegunkę, przyspieszone tętno i uszkodzenia układu nerwowego. Łatwo wchłania się także przez błony śluzowe.
Lysol to przynajmniej równie toksyczny, żrący dla skóry środek. Dawniej stosowano go do czyszczenia toalet, wyszedł jednak z użycia ze względu na swój intensywny, przyprawiający o mdłości zapach. Przy zetknięciu z błoną śluzową pochwy (lub dowolną inną partią ciała) wywołuje bolesne podrażnienia i piekące bąble.W zbyt dużym stężeniu może prowadzić do poparzeń, a nawet śmierci. Moda na lysol jako środek antykoncepcyjny przywędrowała do Polski ze Stanów Zjednoczonych. Za oceanem był to w epoce wielkiego kryzysu najpopularniejszy i najszerzej promowany preparat przeciwciążowy. Ze względu na obowiązujące przepisy lysol reklamowano niejednoznacznie jako środek do ”higieny kobiecej” przeciwdziałający ”strachowi przed kalendarzem”. Mimo to Amerykanie wydawali na tę oraz pokrewne substancje dwieście milionów dolarów rocznie. I najwidoczniej nikomu nie przeszkadzał fakt, że co najmniej kilkaset osób umarło po użyciu lysolu. W Polsce podobne restrykcje nie obowiązywały. Otwarcie pisano o lysolu (lizolu), że
jednocześnie można nim dezynfekować sedes i chronić się przed ciążą.
Na tym tle kolejne substancje z listy wydają się wręcz niewarte wzmianki. Kwas mrówkowy dopiero w większym stężeniu jest żrący dla błon śluzowych, wywołuje wymioty i zawroty głowy. Kwas salicylowy także ma żrące właściwości – zresztą do dzisiaj używa się go na przykład do wypalania brodawek.
Konieczny rynsztunek toaletowy
”Środki te stosuje się w tabletkach, kulkach, pigułkach, czopkach, maściach i w innych postaciach” – wyjaśniał Henryk Kłuszyński, szybko przechodząc do podstawowej zalety wszelkich metod chemicznych. ”O ile preparat jest niewielkich rozmiarów, można go łatwo i niepostrzeżenie wprowadzić do pochwy przed spółkowaniem” – podkreślił. Producentom środków antykoncepcyjnych ten akurat walor wcale nie odpowiadał. Woleli preparaty kosztowne i skomplikowane. Nic dziwnego, że na rynku był dostępny cały asortyment narzędzi służących do skutecznego wprowadzania morderczego proszku, globulki lub maści w zamierzone miejsce. Magnus Hirschfeld i Ryszard Linsert opisali jeden z takich rozpylaczy na kartach ”Zapobiegania ciąży”: ”Przyrząd składa się z balonika gumowego, który wdmuchuje proszek do wziernika. Wziernik jest zaopatrzony w kilka otworów, przez które proszek ten przedostaje się do pochwy. Aby proszek nie zatykał otworów, otacza wziernik czteroramienna korona druciana, która za pokręceniem śrubki rozszerza się
kielichowato, przez co wyrównuje fałdzistą błonę śluzową, umożliwiając równomierne działanie proszku”.
Podobny gadżet nie był obowiązkowym rekwizytem pani domu. Ta jednak powinna bezwzględnie posiadać na podorędziu inne intymne urządzenie: irygator.
Właściwie każda polska broszura zalecała, by kobiety pragnące zabezpieczyć się przed ciążą dokładnie przemywały pochwę zaraz po stosunku, tak by wypłukać z niej spermę. Autor miniporadnika ”Skuteczne środki zapobiegania ciąży i zapłodnieniu” stwierdził wręcz, że stawia tę metodę antykoncepcyjną ”na pierwszym miejscu”. Brytyjskimi badaniami, według których ”stosowanie wszelkich natrysków w 73,5 procenta zawiodło”, nikt się nie przejmował.
Do przepłukiwania służył przyrząd opisany szczegółowo przez Hirschfelda i Linserta: ”Jest to naczynie blaszane, emaliowane, porcelanowe, szklane lub gumowe, o pojemności dwóch-trzech litrów. Na dnie tego znajduje się ściek, do którego jest przytwierdzony wąż gumowy, długości około dwóch metrów. Na końcu węża jest umieszczona kanka (konewka – przyp. KJ) ze szkła lub z gumy”. Z opisu jasno wynika, że nie było to ani urządzenie szczególnie małe, ani dyskretne. Ale też – nie musiało takie być. W przeciwieństwie do prezerwatyw czy pesariów nikt nie wstydził się kupować irygatora, będącego zarazem narzędziem antykoncepcyjnym, jak i higienicznym. Z polskich broszur, które konsekwentnie pomijają jakąkolwiek definicję tego aparatu, można wręcz wyciągnąć wniosek, że funkcjonowanie irygatora było oczywiste dla zwyczajnej kobiety. A większość pewnie nawet posiadała własny. Potwierdzają to poniekąd słowa Pawła Klingera: ”Irygator powinien należeć do koniecznego rynsztunku toaletowego każdej niewiasty”.
Dzisiejszym czytelniczkom, dla których sprawa może być nieco mniej oczywista, z pomocą przychodzi instruktaż sporządzony przez Marię Winter w 1927 roku: ”Siada się na miednicy, przyciąga kolana do brzucha i opiera się grzbietem o ścianę. Następnie zwalnia się wąż gumowy z ucisku, opuszcza się trochę wody do miednicy i wprowadza kankę tak głęboko do pochwy, aż natrafi na opór, potem cofa się ją nieco, aby woda mogła swobodnie wpływać. Poleca się również zewrzeć silnie ręką wargi sromowe, aby woda nie odpłynęła. W ten sposób rozciąga ona pochwę i wnika w każde wgłębienie. Następnie rozkłada się nogi, aby woda powoli odpływała. Kilkakrotne powtarzanie tego zabiegu wypłukuje dokładnie nasienie męskie”.
Podobnie jak przed stosunkiem, także w trakcie irygacji stosowano przeróżne środki chemiczne. Paweł Klinger pisał w ”Vita sexualis” między innymi o occie drzewnym i nadmanganianie potasu. Henryk Kłuszyński zalecał ze swojej strony jedną ”łyżeczkę kawową” esencji octowej lub ”jakiś silny środek dezynfekujący”. Czyli wszystko to, co opisałem już powyżej.
(img|745865|center)
Fot. iStock.com/vchal
W przypadku octu sprawa była prosta. Wystarczyło pójść do sklepu spożywczego. Kupienie złożonych preparatów chemicznych nastręczało w Polsce więcej kłopotu. Jak wyjaśniał Herman Rubinraut: ”preparatów tych, jak i znanych nam preparatów amerykańskich, trudno u nas dostać, a przy tym są one bardzo drogie”. Dla kobiet był to problem, ale też błogosławieństwo. Polki w znacznie mniejszym stopniu niż na przykład Niemki były narażone na przekręty chciwych sprzedawców i producentów. Hirschfeld i Linsert podają w swojej pracy przykłady iście paskarskiego podejścia do cen. Wiele preparatów antykoncepcyjnych rozprowadzano w detalu za kwoty zawyżone dziesiątki, a nawet setki razy. Z drugiej strony skład chemiczny zachwalanych preparatów pozostawał najczęściej słodką tajemnicą ich wytwórców. Próby kontroli ze strony lekarzy prowadziły zwykle do ponurych wniosków. W jednym z popularnych środków znaleziono na przykład ”glony i drobne robactwo”.
Ludzie podający się za genialnych wynalazców bezdusznie żerowali na strachu i desperacji kobiet, szukających niezawodnego sposobu na uchronienie się przed ciążą. Takich delikwentów nie brakowało również w Polsce. Niejaki Aleksander Parczewski, warszawski doktor specjalizujący się w ekspresowym leczeniu każdej dolegliwości, od impotencji, przez łysienie, po samogwałt, zalecał jedyny skuteczny środek antykoncepcyjny: ”Maść Doktora Parczewskiego”. Nie dość, że zapobiegała ciąży, to jeszcze chroniła przed wszelkimi chorobami wenerycznymi. Bez żadnych pesariów i bez kondomów. Podobno broszura promująca niesamowitą maść rozeszła się w trzystu tysiącach egzemplarzy. Podobno samej maści kupowano miesięcznie trzysta tysięcy tubek. ”W Polsce i Za granicą, szczególnie w Ameryce” – zachwalała reklamowa publikacja. O skuteczności rewolucyjnego środka, który właśnie podbijał świat, każdy mógł się przekonać przy ulicy Żurawiej 3. W dni powszednie do godziny dziewiątej wieczorem, a w niedziele do piątej.
Herman Rubinraut sugerował swoim czytelnikom, by poszli raczej do zwykłego doktora lub do poradni świadomego macierzyństwa: ”Lekarze przepisywać mogą czopki przygotowywane w aptekach według recepty. Czopki, które pacjentka sama może wprowadzić głęboko do pochwy czysto wymytymi palcami”.
Takie rozwiązanie nie dawało gwarancji powodzenia. Nie mogło dać, bo większość środków chemicznych była nie tylko szkodliwa dla zdrowia, ale też zwyczajnie nieskuteczna. Przykładowo po użyciu lysolu można było umrzeć. Ale jeśli kobieta przeżyła, to nic nie stało na przeszkodzie temu, by zaszła w ciążę.
Potrójne uderzenie
Polscy specjaliści byli zgodni, że sam kondom, pesarium lub środek plemnikobójczy nie wystarczą. Bój przeciwko niechcianemu zapłodnieniu przedstawiali tak, jak dzisiaj pisze się o walce z upartymi plamami lub z próchnicą. Konieczne było ”potrójne uderzenie”. Autor miniporadnika ”Skuteczne środki zapobiegania ciąży i zapłodnieniu” polecał, by nie tylko zakładać ”zatykadło”, ale też smarować jego brzegi substancją plemnikobójczą. Co więcej, po stosunku należało natychmiast dokonać skrupulatnej ”irygacji”, najlepiej z dodatkiem środków chemicznych. ”Przy jednoczesnym użyciu tych trzech środków pewność jest stuprocentowa” – przekonywał. Herman Rubinraut był niemal równie optymistyczny. Jego zdaniem dało się osiągnąć skuteczność antykoncepcji na poziomie 96 - 97 procent.
Na papierze wyglądało to doskonale. Nawet XXI-wieczna pigułka antykoncepcyjna w realnym użyciu nie zapewnia podobnego poziomu bezpieczeństwa. Oczywiście prawdziwa skuteczność przedwojennych środków prędzej wynosiła 60 czy 70 procent niż 100. Była wystarczająco wysoka, by pozwolić kobietom na zerwanie z ciasnym gorsetem XIX-wiecznej moralności. Na tyle jednak niska, że zapobieganie ciąży wiązało się z ciągłymi wyrzeczeniami. Zdobycie spokoju ducha i bezpieczeństwa finansowego wymagało znoszenia bólu, niewygód i niszczenia własnego zdrowia. Większość kobiet, mniej lub bardziej świadomie, godziła się na taki pakt z diabłem. Paweł Klinger pisał stanowczo na temat sytuacji panującej w zamożniejszych rodzinach w 1930 roku: ”Doszliśmy dziś do tego, że poczynając od drugiego dziecka, a czasem już od pierwszego, każde niemowlę przychodzące na świat, to jakieś fiasko środka zapobiegawczego. Nowoczesne dzieci zawdzięczają swój byt nie woli rodziców, a niedoskonałości środków ochronnych”.
Antykoncepcja stała się powszechna. Razem z nią upowszechniły się również marzenia o zdrowym, niezawodnym i nieinwazyjnym rozwiązaniu, które wreszcie uczyni seks zupełnie wolnym. Właśnie w dwudziestoleciu międzywojennym pojawiła się pierwsza fala zainteresowania ”kalendrzykiem” i sposobami naturalnymi. Gdzieniegdzie dało się zauważyć powrót do metod ludowych. Hirschfeld i Linsert wspominali z dezaprobatą o konowałach, według których kobieta powinna zaraz po seksie zrobić dziesięć przysiadów i trzykrotnie obiec pokój, a na pewno uchroni się przed zapłodnieniem. Z kolei Aleksander Parczewski z nieskrywanym podziwem opowiadał o talentach kobiet pierwotnych, które wprawiają swoje ciało w takie ”ruchy wahadłowe”, że samodzielnie ”wyciskają” z siebie całe nasienie. ”Ale cywilizowana kobieta tego nie potrafi” – ubolewał.
Także postępowy Paweł Klinger szukał lepszego rozwiązania problemów z antykoncepcją. Stanowczo opowiedział się za stosunkiem przerywanym – jako metodą darmową, bezpieczną i skuteczną. Już w dwudziestoleciu międzywojennym doskonale wiedziano, że tylko pierwsza z tych cech jest prawdziwa. Specjaliści od antykoncepcji podkreślali, że to, co w języku polskiej seksuologii określano mianem ”cofanki”, wywołuje frustracje, zaburza naturalny przebieg stosunku i utrudnia kobietom osiągnięcie zdrowego orgazmu. Wiedziano też już o istnieniu płynu ejakulacyjnego zawierającego plemniki i pozwalającego na zapłodnienie nawet bez wytrysku. Jak na warunki 1935 roku sugestia Klingera wydawała się równie zacofana i nieżyciowa, co dzisiaj. Trudno ją jednak krytykować. Obecnie pary mają do dyspozycji cały wachlarz bezpiecznych środków. Osiemdziesiąt lat temu często decydowały pomiędzy stosunkiem przerywanym i wlewaniem kwasu do pochwy. Nawet najwybitniejsi specjaliści mieli prawo się wahać, która opcja jest gorsza.
Fragment książki Kamila Janickiego, ”Epoka Hipokryzji. Seks i erotyka w przedwojennej Polsce”.
(img|744999|center)
Książkę Kamila Janickiego ”Epoka Hipokryzji” kupisz w księgarni Znak