Dla Andrzeja Novaka weekend był bezspornie czasem długiego snu i błogiego relaksu i nic nie miało prawa tego zmienić. Chyba tylko trzęsienie ziemi.
W sobotni wczesny poranek zatrzęsła się jego kuchnia. Dobiegające stamtąd decybele sugerowały, że wstrząsy wywołała wkurzona Justyna. Jej złość musiała przemieszczać się z szybkością i siłą tornada, bo trzaskało, brzęczało i strzelało w coraz to innych miejscach, i w odstępach dosłownie sekundowych. Andrzej rzucił nieparlamentarnym słowem i przekręcił się na lewy bok. Próbował ponownie zasnąć. Przez pięć minut wiercił się i pojękiwał, aż wreszcie pojął, że prędzej zegar zacznie odmierzać czas do tyłu, niż jemu uda się wrócić w objęcia Morfeusza.
Poczuł ssanie w żołądku. Przymknął oczy, wyobrażając sobie solidne śniadanie – coś pomiędzy jajkami na bekonie a stertą naleśników z syropem klonowym. A najlepiej jedno i drugie, bo grzanka z dżemem to nie jest przecież energetyczny kop dla prawdziwego faceta…
– Niech cię szlag, ty złośliwa małpo! – gniewny głos wyrwał Andrzeja z zamyślenia, ucinając łeb kulinarnym fantazjom. No i po śniadaniu. Toster znów się zbiesił i wyrzucił z wnętrza zwęglone grzanki. To przykre, że zawsze się biesił w rękach Justyny, ale tak już jest, gdy kuchnia pozostaje daleko poza zasięgiem czyichś talentów oraz, co tu ukrywać, chęci.
Andrzej oparł czoło o kolana. Gdyby byli razem, tak naprawdę razem… Jakby to było? Na krótką chwilę zaabsorbowała go projekcja obrazu nakręconego przez wyobraźnię: Justyna – perfekcyjna pani domu, świetnie zorganizowana, dbająca o męża i o dzieci, bo dzieci obowiązkowo musiałyby być, najlepiej dwójka – chłopiec z jego usposobieniem i dziewczynka z jej urodą. No i on – mąż i ojciec roku, potrafiący zadbać o to domowe szczęście, dający z siebie dosłownie wszystko. Bo przecież w małżeństwie się bierze i się daje, na tym polega trudna sztuka równowagi… Hm, jeśli wziąć pod uwagę, że on dawał z siebie osiemdziesiąt procent, a Justyna brała tyle samo, można powiedzieć, że oni tę równowagę zachowują już teraz.
A poza tym Justyna nie lubi dzieci, tej „rozwrzeszczanej bandy pisklaków”. I nie lubi kuchni. Jak twierdziła, stanie nad garami odjęłoby jej godności i kobiecości, a przydało mięśni i żylaków, z czym Andrzej nie do końca się zgadzał. Natomiast kobiety przez duże „k”, do których się zalicza, mają wyłącznie ładnie pachnieć, atrakcyjnie wyglądać i wzbudzać powszechny podziw. Z tym akurat zgadzał się prawie całkowicie, bo miał zastrzeżenia do słowa „wyłącznie”.
No i jak tu wyobrazić sobie w fartuszku i domowych kapciach kogoś, kto ma tak jasno sprecyzowany pogląd w kwestii przydatności kobiety? Byłoby trudno. Właściwie i tak nie miało to większego znaczenia. Nie było siły, która zaciągnęłaby Justynę na ślubny kobierzec.
W zasadzie jemu też nigdzie się nie spieszyło. Owszem, kiedyś brał pod uwagę taką możliwość, chyba nawet kilka razy wspomniał, że może kiedyś, w przyszłości… No a Justyna – jak to Justyna. Albo obracała jego słowa w żart i szybko zmieniała temat, albo całkowicie je ignorowała. Nawet mu ulżyło, bo… No cóż, odnosił mgliste wrażenie, że za jej krótkie „tak” jemu przyszłoby zapłacić niemałą cenę. Niech więc będzie, jak jest. Niech Justyna jak najdłużej pozostanie jego dziewczyną, nie żoną, jego kochanką, nie kucharką, jego wizytówką, a nie poradnikiem domowym. Będzie ją kochał nieustająco i w każdej odsłonie. Choćby nie wiadomo ile jeszcze przyszło mu zjeść przysmalonych biskwitów i wypić lurowatej kawy… Bagatela.