Szczęśliwy, lecz w swym szczęściu źle zabezpieczony.
John Milton
Urodziłem się zimą 1898 roku w Belfaście jako syn prawnika i córki pastora. Moi rodzice mieli tylko dwoje dzieci – dwóch synów, z których ja byłem młodszy mniej więcej o trzy lata. Stanowiliśmy wynik połączenia dwóch zupełnie różnych typów ludzkich. Mój ojciec należał w swojej rodzinie do pierwszego pokolenia uprawiającego wolne zawody. Jego dziadek był walijskim farmerem, a ojciec mojego ojca, który zaczynał jako robotnik, wyemigrował do Irlandii, aby w końcu stać się udziałowcem w firmie Macilwaine and Lewis („Produkcja kotłów, silników i statków żelaznych”). Natomiast moja matka, z domu Hamilton, pochodziła ze starej rodziny, w której mężczyźni od wielu pokoleń byli żeglarzami, prawnikami czy też duchownymi. Poprzez Warrenów po kądzieli jej ród wywodził się od normandzkiego rycerza, którego kości spoczywają w opactwie Battle [1] . Jednak nie tylko pochodzenie różniło moich przodków, mieli także odmienny temperament. Rodzinę ojca tworzyli prawdziwi Walijczycy – sentymentalni, impulsywni,
skorzy do retoryki, równie łatwo ulegający złości, co wzruszeniu – ludzie, którzy dużo płakali i dużo się śmiali, a przy tym nie umieli być szczęśliwi. Hamiltonowie natomiast odznaczali się większą powściągliwością. Mieli skłonność do krytyki i ironii i jak mało kto potrafili być szczęśliwi – zmierzali wprost ku szczęściu, jak doświadczeni podróżni, którzy bez trudu odnajdują najlepsze miejsca w wagonie. Od najwcześniejszych lat zdawałem sobie sprawę z wyraźnego kontrastu między wesołym i spokojnym usposobieniem matki a pełnym wzlotów i upadków emocjonalnym życiem ojca. Świadomość ta zrodziła we mnie – mimo że wtedy nie potrafiłem jeszcze tego nazwać – nieufność czy też niechęć względem uczuć jako czegoś niewygodnego, wstydliwego, wzbudzającego zażenowanie, a nawet niebezpiecznego.
Moi rodzice należeli według standardu swojego otoczenia i epoki do ludzi oczytanych czyli „światłych”. Matka, przejawiająca w młodości zdolności matematyczne, uzyskała bakalaureat w Queen’s College w Belfaście. Nim zmarła, rozpoczęła ze mną naukę francuskiego i łaciny. Pasjonowały ją dobre powieści; zdaje się, że to dla niej były kupowane tomy Mereditha i Tołstoja, które odziedziczyłem po rodzicach. Ojciec natomiast miał całkiem inny gust. Będąc wielbicielem krasomówstwa, sam w młodości próbował w Anglii swoich sił jako mówca i gdyby nie brak środków, na pewno spróbowałby kariery polityka. O ile nie przeszkodziłoby mu poczucie honoru tak czułe, że graniczące z donkiszoterią, miałby spore szanse powodzenia, odznaczał się bowiem wieloma cechami uznawanymi w tamtych czasach za niezbędne atrybuty parlamentarzysty: znakomitą prezencją, donośnym głosem, bystrym umysłem, wspaniałą pamięcią i elokwencją. Polityczne powieści Trollope’a były mu szczególnie drogie – podejrzewam, że śledząc karierę Phineasa Finna,
widział w nim zastępcze spełnienie swoich pragnień. Lubił poezję, o ile zawierała elementy retoryki lub patosu, albo i jedno, i drugie. Spośród wszystkich sztuk Shakespeare’a najwyżej, jak sądzę, cenił Otella. Lubił też autorów z poczuciem humoru, od Dickensa po W. W. Jacobsa, i sam był najlepszym gawędziarzem, jakiego słyszałem, z rodzaju tych, którzy po kolei wcielają się w każdą opisywaną postać, wykorzystując przy tym wyraz twarzy, gesty i pantomimę. Nigdy nie czuł się szczęśliwszy niż wtedy, gdy zamknąwszy się sam na sam z którymś z moich wujów, mógł się z nim dzielić swoimi „numerami” (jak, nie wiadomo dlaczego, nazywano w mojej rodzinie anegdoty). Gatunkiem literatury, który nie wzbudzał zainteresowania żadnego z moich rodziców, był ten, do którego ja przylgnąłem od chwili, kiedy mogłem już sam wybierać swoje lektury. Nasłuchiwanie, czy nie dobiegnie ich dźwięk rogów z zaczarowanej krainy elfów, było im zupełnie obce. W całym domu nie znalazłby się choćby jeden tom Keatsa czy Shelleya, a jedyny tomik
Coleridge’a nie był (o ile wiem) otwierany przez nikogo. W tym, że jestem romantykiem, nie ma na pewno winy moich rodziców. Ojciec lubił co prawda Tennysona, ale raczej jako autora In Memoriam czy Locksley Hall; nigdy nie słyszałem od niego o takich wierszach jak Lotus Eaters lub Morte d’Arthur. Mama, jak mi mówiono, w ogóle nie lubiła poezji.
Oprócz dobrych rodziców, dobrego jedzenia i ogrodu do zabaw (który wtedy wydawał mi się ogromny), los obdarzył mnie w pierwszych latach życia jeszcze dwoma błogosławieństwami. Pierwszym z nich była nasza niania, Lizzie Endicott, w której nawet wymagająca pamięć dzieciństwa nie może doszukać się żadnej wady – nie przypominam sobie w niej niczego poza dobrocią, wesołością i zdrowym rozsądkiem. Za czasów mojego dzieciństwa nie zawracano sobie głowy takimi bzdurami jak „opiekunki z dobrych domów”. Dzięki Lizzie związaliśmy się na dobre z prostymi wieśniakami z hrabstwa Down i w ten sposób czuliśmy się u siebie w dwóch bardzo różnych środowiskach. Zapewne dlatego właśnie jestem dziś całkowicie odporny na fałszywe utożsamianie szlachetności z dobrymi manierami. Zawsze, odkąd pamiętam, rozumiałem, że niektóre żarty dopuszczalne w towarzystwie Lizzie byłyby nie na miejscu w salonie, ale nigdy nie wątpiłem w jej szlachetność.
Drugim błogosławieństwem losu był mój brat. Pomimo trzech lat różnicy nigdy nie wydawał mi się starszym bratem; od samego początku byliśmy sprzymierzeńcami, by nie rzec: współspiskowcami. A jednak różniło nas wiele. Widać to po naszych pierwszych rysunkach (rysowaliśmy, o ile pamiętam, nieustannie). Jego obrazki przedstawiały statki, pociągi lub bitwy; na moich – jeśli nie starałem się go naśladować – roiło się od „przebranych zwierząt”. Tym mianem określaliśmy uczłowieczone zwierzęta z bajek. Pierwsze opowiadanie napisane przez brata (jako starszy wyprzedził mnie w przejściu od rysowania do pisania) nosiło tytuł „Młody Radża”. Jego ulubionym krajem od początku były Indie, ja wybrałem dla siebie Krainę Zwierząt. Nie sądzę, aby któryś z ocalałych do dziś rysunków pochodził z okresu moich pierwszych sześciu lat, które tu opisuję, ale są wśród nich niewiele późniejsze. Już jako mały chłopiec umiałem rysować postacie w ruchu, wyglądające tak, jakby naprawdę biegły lub walczyły, zachowywałem też dobrą
perspektywę. Jednak żaden z nas – ani brat, ani ja – nie narysowaliśmy bodaj jednej kreski w zgodzie z jakimkolwiek, choćby najbardziej prymitywnym pojęciem piękna. W naszych rysunkach można się doszukać akcji, poczucia humoru, pomysłowości, brak jednak przynajmniej szczątkowego wyczucia formy. Zaskakująca jest też ignorancja, jeżeli chodzi o rzeczywiste kształty przedmiotów. Drzewa na tych rysunkach przypominają kłębki waty na tyczkach i nic nie wskazuje na to, że znaliśmy kształt choćby jednego liścia z ogrodu, w którym bawiliśmy się codziennie. Wydaje mi się teraz, że ta całkowita nieobecność piękna dobrze charakteryzuje nasze dzieciństwo. Ani jeden obraz wiszący w domu ojca nie przyciągał naszej uwagi i prawdę mówiąc, żaden na to nie zasługiwał. Nie mieliśmy też okazji zobaczyć pięknych budowli i nawet nie wyobrażaliśmy sobie, że w ogóle mogą być piękne. Moje najwcześniejsze doznania estetyczne, o ile zasługują na to miano, były innego rodzaju – nie związane z formalnym pięknem, nosiły już wtedy znamiona
romantyzmu. Pewnego dnia mój brat przyniósł do dziecinnego pokoju wieczko od puszki po biszkoptach wypełnione mchem z powtykanymi weń gałązkami i kwiatami, tak że przypominało to coś w rodzaju miniaturowego ogrodu czy też lasu. Była to pierwsza piękna rzecz, jaką widziałem. Ten miniaturowy ogródek wywołał we mnie uczucia, których nie wzbudził nigdy prawdziwy ogród – po raz pierwszy pojąłem naturę nie jako magazyn form i kolorów, ale jako coś świeżego, wilgotnego, chłodnego i pełnego życia. Nie sądzę, by doświadczenie to wydało mi się wtedy szczególnie ważne, wkrótce jednak miało się stać niezwykle ważnym wspomnieniem. Do końca życia będę sobie wyobrażać Raj jako miejsce podobne do tamtego miniaturowego ogródka. A na co dzień mieliśmy także widok „Zielonych Wzgórz”, jak je nazywaliśmy, czyli niskiego łańcucha Wzgórz Castlereagh, widocznych z okna dziecinnego pokoju. Nie znajdowały się one specjalnie daleko, ale dla dzieci były czymś nieosiągalnym. Dzięki nim poznałem tęsknotę – Sehnsucht – i jeszcze zanim
skończyłem sześć lat, stałem się wiernym czcicielem Błękitnego Kwiatu [2] .
O ile doznania estetyczne pojawiały się z rzadka, o tyle doznania religijne nie pojawiały się wcale. Niektórzy wnoszą na podstawie moich książek, że wychowano mnie w surowej, purytańskiej atmosferze. Nie jest to prawdą. Uczono mnie tego, czego zwykle uczy się dzieci; kazano mówić pacierz, a w odpowiednim czasie zaprowadzono do kościoła. Przyjmowałem oczywiście to, co mi mówiono, nie pamiętam jednak, żeby wzbudzało to moje zainteresowanie. Ojciec, jak najdalszy od purytanizmu, zaliczał się według standardów dziewiętnastowiecznego Kościoła Irlandii do Kościoła „wysokiego” i jego podejście do religii, podobnie jak do literatury, stanowiło przeciwny biegun tego, co w przyszłości miałem uznać za własne. Urok tradycji oraz piękno języka Biblii i rytuału anglikańskiego (przeze mnie odkryte dopiero w późniejszym czasie) stanowiły dla niego źródło niekłamanego zachwytu i trudno byłoby znaleźć równie inteligentnego człowieka przywiązującego tak małą wagę do zagadnień metafizycznych. Nie pamiętam natomiast nic, co
świadczyłoby o religijności mojej matki. Dzieciństwo miałem zupełnie pozbawione nadprzyrodzoności i niemal całkowicie pozbawione marzeń, jeśli nie liczyć miniaturowego ogrodu i Zielonych Wzgórz. Okres ten wspominam jako monotonny i wypełniony prozaiczną szczęśliwością; nie budzi on we mnie nawet cząstki tej kłującej tęsknoty, z jaką spoglądam wstecz na o wiele mniej szczęśliwe lata chłopięce. Chwile nagłej radości znaczą we wspomnieniach o wiele więcej niż długie lata szczęścia.
Jednak i ten wszechogarniający dobrobyt miał swoje wyjątki; moim najwcześniejszym wspomnieniem z dzieciństwa są przerażające sny. Zdaję sobie sprawę, że jest to problem dość częsty u dzieci w tym wieku, jednak wciąż nie mogę się nadziwić, że w bezpiecznym i przytulnym świecie dziecka istnieją drzwi do świata tak bardzo przypominającego piekło. Nękały mnie dwa rodzaje złych snów – o duchach i o owadach. Te ostatnie były nieporównywalnie bardziej przerażające; do dziś wolałbym raczej spotkać ducha niż tarantulę. Do dziś także jestem niemal całkowicie przekonany, że mój strach przed owadami jest uzasadniony. Jak zauważył kiedyś Owen Barfield: „Najgorsze w owadach jest to, że przypominają parowozy – mają całą maszynerię na wierzchu”. „Maszyneria” – oto właściwe słowo. Kanciaste odnóża, nerwowe ruchy, suche, metaliczne odgłosy; wszystko to przywodzi na myśl ożywione mechanizmy albo żywe stworzenia zmienione w martwe maszyny. Dodajmy jeszcze, że ul i mrowisko doprowadziły do perfekcji dwie cechy, których dominacji
zwykle najbardziej się obawiamy, a mianowicie żeńskość i kolektywność. Warto być może dorzucić jeszcze jeden fakt związany z moim lękiem przed owadami. O wiele później, już jako nastolatek wykształciłem w sobie prawdziwie naukowe zainteresowanie owadami po przeczytaniu książki Lubbocka Mrówki, pszczoły i osy. Zostało ono, co prawda, dość szybko wyparte przez inne zainteresowania, ale w okresie fascynacji entomologią mój lęk ustąpił niemal całkowicie. Wydaje mi się, że pociąg do rzetelnej wiedzy przynosi zwykle podobne oczyszczenie.
Obawiam się, że współcześni psychologowie nie zadowolą się wyjaśnieniem mojego lęku tym, co mniej wykształcone pokolenia uznałyby za ich przyczynę – chodzi o pewną odrażającą ilustrację w książce dla dzieci. Przedstawiała malutkiego chłopca podobnego do Tomcia Palucha, który stojąc na muchomorze, broni się przed atakami ogromnego żuka-jelonka. Już sam fakt, że żuk był o wiele większy od chłopca, wzbudzał we mnie przerażenie, ale nie koniec na tym. Tekturowe rogi jelonka były przyczepione do kartki tak, że za pomocą znajdującego się po drugiej stronie diabelskiego urządzenia otwierało się je i zamykało jak szczypce: ciach-ciach-ciach. Widzę je wyraźnie, pisząc te słowa. Trudno pojąć, że kobieta tak mądra jak moja matka tolerowała tę ohydę w naszym dziecinnym pokoju. Chyba, że sam obrazek (bo tu tracę absolutną pewność) też jest wytworem nocnych koszmarów. Wydaje mi się jednak, że nie.
Rok 1905, siódmy rok mojego życia, przyniósł pierwszą wielką zmianę. Przeprowadziliśmy się. Ojciec, któremu zapewne powodziło się coraz lepiej, zdecydował się opuścić szeregową willę, gdzie przyszedłem na świat, i zbudować sobie w zamian o wiele większy dom w miejscu wówczas położonym na wsi. „Nowy Dom”, jak nazywaliśmy go między sobą przez długie lata, był bardzo duży nawet jak na moje obecne zapatrywania, a dziecku wydawał się wielkim miastem. Ojciec, który niezwykle łatwo dawał się oszukać, tym razem padł ofiarą nieuczciwości budowniczych – kanalizacja i przewody kominowe działały fatalnie, a we wszystkich pokojach szalały przeciągi. Jako dziecko nie zwracałem na to jednak najmniejszej uwagi. Największą korzyścią było dla mnie powiększenie dotychczasowej przestrzeni życiowej. W mojej opowieści Nowy Dom odgrywa rolę niemal pierwszoplanową. Jestem tym, kim jestem, dzięki jego długim korytarzom i nasłonecznionym pokojom, dzięki ciszy na piętrze, poddaszu zwiedzanemu w samotności, dalekim odgłosom
bulgoczących rur i wiatru świszczącego pod dachówkami. A także dzięki ogromnej liczbie książek. Ojciec kupował każdą książkę, którą chciał przeczytać i żadnej się nie pozbywał, dlatego też znajdowałem je wszędzie – w gabinecie, w salonie, w garderobie, stojące w dwóch rzędach w wielkiej szafie na półpiętrze, w sypialni, ułożone w sięgających mi do ramienia stosach na poddaszu, gdzie znajdowały się zbiorniki na wodę. Były wśród nich książki odzwierciedlające każdą, nawet najbardziej krótkotrwałą pasję moich rodziców, książki do czytania i nie do czytania, książki nadające się dla dzieci i zupełnie dla nich nieodpowiednie. Nie zabraniano mi niczego. W deszczowe popołudnia nie mające końca zdejmowałem z półki tom za tomem. Mogłem mieć pewność, że znajdę książkę, której jeszcze nie widziałem, podobnie jak człowiek chodzący po łące może być pewien, że zawsze znajdzie nie znane mu źdźbło trawy. Nigdy nie przyszło mi do głowy zastanawiać się, gdzie trzymano wszystkie te książki, zanim przeprowadziliśmy się do
Nowego Domu; pytanie to zaświtało mi dopiero w czasie pisania tego akapitu i nie mam pojęcia, jak na nie odpowiedzieć.
Wokół domu rozciągał się „widok”, który był z pewnością najważniejszą przyczyną wybrania tego miejsca przez moich rodziców. Sprzed drzwi frontowych widać było rozległe pola, a za nimi zatokę Belfast i rozległe pasmo górskie Antrim ze wzgórzami Divis, Colin i Cave. W tamtych czasach Wielka Brytania nie utraciła jeszcze swego statusu najważniejszego przewoźnika świata i zatoka po prostu roiła się od statków. Widok ten sprawiał nam, chłopcom, wielką radość. Ja, co prawda, nie cieszyłem się nim tak bardzo jak mój brat, ale do dziś rozlegający się w nocy dźwięk syreny parostatku stawia mi przed oczami całe dzieciństwo. Za domem wznosiły się zielone Wzgórza Hollywood, niższe i nie tak odległe jak góry Antrim, upłynęło jednak sporo czasu, nim wzbudziły one moje zainteresowanie. Z początku ważniejszy był dla mnie widok na północny zachód, z nie kończącymi się zachodami słońca chowającego się za niebieskie grzbiety gór i gawronami ciągnącymi do gniazd. Piękne widoki nie złagodziły jednak czekających mnie uderzeń
losu.
[1] Opactwo wzniesione przez Wilhelma Zdobywcę na miejscu bitwy pod Hastings.
[2] Symbol romantycznej tęsknoty z powieści Novalisa Heinrich von Ofterdingen (1802).