Mija 37 lat. Polak, który zmienił oblicze świata
Stanisław Ulam to pochodzący z polski matematyczny geniusz. Jego nietuzinkowy życiorys stał się inspiracją dla twórców filmowych. Film o Ulamie zyskał międzynarodowe uznanie już na etapie scenariusza, niestety przez pandemię wciąż nie jest znany szerszemu gronu odbiorców. Niedawno jednak wznowiono autobiografię wizjonera. Ulam zmarł dokładnie 37 lat temu - 13 maja 1984 r.
Stanisław Ulam urodził się przed I wojną światową w rodzinie polsko-żydowskiej. Należący do środowiska "lwowskiej szkoły matematycznej" naukowiec pracę magisterską napisał w jedną noc, a doktorat obronił w wieku zaledwie 24 lat. Mimo niekwestionowanego talentu nie mógł liczyć na rozwój naukowy w Europie, w której rozwijał się drapieżny antysemityzm. Zdecydował się na emigrację do USA.
W roku 1935 Ulam otrzymał zaproszenie z Uniwersytetu Princeton. Jego śmiałe teorie i wizjonerskie wynalazki zmieniły bieg historii. Biografia matematyka stała się inspiracją dla twórców kinowych. Film w reż. Thorstena Kleina zyskał międzynarodowe uznanie już na etapie scenariusza, jednak premierę przyćmiła pandemia. Wciąż czekamy, aż wejdzie do kin. Znacie historię polskiego genialnego matematyka, który stał się współtwórcą najgroźniejszej broni masowego rażenia w dziejach ludzkości?
Dzięki uprzejmości wydawnictwa Znak Horyzont prezentujemy fragment wznowionej niedawno autobiografii Stanisława Ulama w przekładzie Agnieszki Górnickiej pt. "Przygody matematyka".
Zobacz: ADVENTURES OF A MATHEMATICIAN Official Trailer (2020) Stan Ulam biography
Kiedy zacząłem porządkować swoje myśli, uświadomiłem sobie, że aż do tego czasu – a było to, jak sądzę, około 1966 roku – bardzo niewiele napisano na temat owej szczególnej atmosfery, jaka towarzyszyła narodzinom ery atomowej. Oficjalne opracowania historyczne nie ukazują prawdziwych motywów, uczuć, wątpliwości, nadziei i determinacji ludzi, którzy przez ponad dwa lata pracowali w niezwykłych warunkach. Są jedynie zbiorami płaskich obrazów, przedstawiających wyłącznie najważniejsze fakty.
Gdy tak rozmyślałem o tym wszystkim w małym samolocie lecącym z Albuquerque do Los Alamos, przypomniałem sobie, jakie wrażenie wywarły na mnie niegdyś książki Juliusza Verne’a i H. G. Wellsa, które czytałem w polskim tłumaczeniu. Nawet w chłopięcych marzeniach nie wyobrażałem sobie, że kiedyś wezmę udział w równie fantastycznych przedsięwzięciach. (…)
Późną wiosną 1943 roku napisałem do von Neumanna z pytaniem o możliwości pracy na rzecz armii. Wiedziałem, że jest w to zaangażowany, ponieważ jego listy nadchodziły często z Waszyngtonu, a nie z Princeton. Praca wykładowcy mnie nie satysfakcjonowała, chociaż dużo pracowałem nad problemami matematycznymi, pisałem artykuły, organizowałem kolokwia i prowadziłem kursy związane ze sprawami wojskowymi. Jednak nadal uważałem to wszystko za stratę czasu – czułem, że mogę zrobić coś więcej.
Pewnego dnia nadeszła odpowiedź od Johnny’ego. Zawiadamiał mnie, że interesujące prace są w toku, choć nie mógł mi powiedzieć gdzie. Napisał, że będzie jechał z Princeton na zachód przez Chicago, i zaproponował, bym przyjechał na Union Station porozmawiać z nim, gdyż miał tylko dwie godziny między jednym a drugim pociągiem. Było to wczesną jesienią 1943 roku.
Pojechałem tam i spotkałem się z Johnnym. Towarzyszyło mu dwóch mężczyzn o wyglądzie "goryli". Stanowili jego ochronę. Zrobiło to na mnie spore wrażenie. Doszedłem do wniosku, że skoro Johnny dostąpił takiego wyróżnienia, to musi być ważną osobistością. Jeden z tych ludzi odszedł załatwić coś w sprawie swojego biletu na pociąg, a my w tym czasie rozmawialiśmy.
Johnny powiedział, że pracuje nad czymś ekscytującym i że mógłbym mu się przydać. Nie wyjawił jednak, gdzie pracuje, ale dość często jeździł z Priceton do tego miejsca. Nie wiem czemu – przez przypadek czy w wyniku jednego z tych niezwykłych zbiegów okoliczności lub proroczej wizji – powiedziałem żartem:
"Cóż, Johnny, jak wiesz, nie znam się za bardzo na inżynierii czy fizyce doświadczalnej, w zasadzie nie wiem nawet, jak działa spłuczka, poza tym, że to jakiś efekt autokatalityczny". Na to Johnny wyraźnie drgnął, a wyraz jego twarzy stał się jakiś dziwny. Dopiero później dowiedziałem się, że słowo "autokatalityczny" było używane w związku z planami konstrukcji bomby atomowej.
Udało mi się przypadkowo "trafić" raz jeszcze. Powiedziałem: "Ostatnio przyglądam się pracom nad procesami gałązkowymi". Widziałem artykuł szwedzkiego matematyka o procesach, w których cząstki mnożą się podobnie jak bakterie. Była to praca sprzed wojny, elegancka teoria procesów probabilistycznych, która także mogła mieć coś wspólnego z matematycznym opisem powielania neutronów. Johnny znów spojrzał na mnie z niemal podejrzliwym zdziwieniem i uśmiechnął się blado.
Joel Stebbins, astronom z Wisconsin, którego widywałem od czasu do czasu, opowiedział mi wcześniej o podjęciu jakichś prac nad uranem i wyzwalaniem energii z ciężkich pierwiastków. Zastanawiałem się, czy, dyskutując z Johnnym, podświadomie nie wróciłem myślami do tamtej rozmowy i czy to nie ona stała się źródłem moich uwag.
Podczas tego spotkania na stacji rozmawialiśmy także o tym, że naszym zdaniem społeczność naukowców charakteryzuje się brakiem wyobraźni, jeśli chodzi o planowanie pracy użytecznej dla wojska – szczególnie obliczeń hydro- oraz aerodynamicznych.
Wyraziłem swoje obawy związane z wiekiem niektórych uczonych (ludzie, którzy przekroczyli czterdzieści pięć lat, wydawali mi się wtedy starzy). Johnny zgodził się, że występują u nich wyraźne oznaki demencji starczej. Jak zwykle, próbowaliśmy rozweselić się żartobliwymi uwagami. Stwierdziliśmy, że powinno powstać towarzystwo "gerontologiczne", którego członkami zostaliby naukowcy zainteresowani pracą na rzecz armii, dotknięci przedwczesną, galopującą sklerozą.
Johnny nie mógł, czy nie chciał zdradzić mi, dokąd jedzie, powiedział tylko, że udaje się na południowy zachód. (...)
O ile dobrze pamiętam, spotkałem go jeszcze raz w Chicago, zanim otrzymałem oficjalne zaproszenie, by przyłączyć się do bliżej niekreślonego projektu, w którego ramach wykonywano różne ważne prace, a fizyka miała mieć coś wspólnego z wnętrzem gwiazd. List z zaproszeniem podpisany był przez sławnego fizyka Hansa Bethego. Nadszedł razem z listem z działu kadr zawierającym szczegóły na temat stanowiska, wynagrodzenia, procedury uzyskania zezwolenia na dostęp do tajemnic wojskowych, wskazówki dotyczące podróży i tak dalej. Pełen zapału, natychmiast wyraziłem zgodę.
Pensja była tylko niewiele większa od mojego wynagrodzenia na uniwersytecie, ale wypłacano ją przez dwanaście miesięcy [pensje akademickie w USA są wypłacane tylko przez dziewięć miesięcy]. Jeśli dobrze pamiętam, było to około pięciu tysięcy dolarów. Bethe i inni zawodowi fizycy, którzy już tam pracowali, otrzymywali trochę więcej niż wynosiły ich płace akademickie. Dowiedziałem się później, że pewien chemik z Harvardu, George Kistiakowski, podobno dostawał astronomiczną sumę dziewięciu czy dziesięciu tysięcy dolarów.
Poinformowałem uniwersytet o tym, że mam okazję przyłączyć się do ważnego projektu wojskowego i zapewniłem sobie urlop na ten czas.
Jedna z moich studentek, Joan Hinton, wyjechała w nieznanym kierunku kilka tygodni wcześniej. Joan chodziła na moje wykłady z mechaniki klasycznej. Któregoś dnia pojawiła się u mnie w North Hall i spytała, czy mogłaby zdawać egzamin trzy czy cztery tygodnie przed końcem semestru, bo zamierza podjąć pracę dla wojska. Otrzymała list od dziekana, profesora Ingrahama, w którym upoważnił mnie do przeprowadzenia tego egzaminu. Była dobrą studentką, choć raczej dziwną dziewczyną – stanowczą, ładną blondynką. Jej wujem był fizyk angielski G. I. Taylor, a pradziadkiem słynny dziewiętnastowieczny logik George Boole. Napisałem kilka pytań na odwrocie koperty; Joan wzięła parę kartek, siadła z zeszytem na podłodze, naszkicowała odpowiedzi, zdała egzamin i znikła z Madison.
Niedługo potem ludzie, których dobrze znałem, zaczęli znikać jeden po drugim, nie mówiąc, dokąd jadą: znajomi ze stołówki, młodzi profesorowie fizyki i doktoranci, jak David Frisch i jego żona Rose (należąca do grupy, której wykładałem rachunek różniczkowy i całkowy), Joseph McKibben, Dick Taschek i inni.
W końcu dowiedziałem się, że mamy pojechać do Nowego Meksyku, w okolice Santa Fe. Nigdy nie słyszałem o Nowym Meksyku, poszedłem więc do biblioteki i pożyczyłem przewodnik. Z tyłu książki, na kartce, gdzie wypożyczający wpisują swoje nazwiska, znalazłem nazwiska Joan Hinton, Davida Frischa, Josepha McKibbena i wszystkich tych, którzy w tajemniczy sposób zniknęli. Wyjechali, nie mówiąc dokąd, aby rozpocząć ściśle tajną pracę dla armii. Odkryłem miejsce ich pobytu w prosty i niespodziewany sposób. Utrzymanie tajemnicy jest w czasie wojny prawie niemożliwe. (...)
Mimo pierwszeństwa, jakie mi przysługiwało, nasz wyjazd opóźnił się o mniej więcej miesiąc. W pociągu musiałem zapłacić konduktorowi, żeby dostać w wagonie sypialnym miejsce dla Françoise, która była wtedy w drugim miesiącu ciąży. Wówczas to po raz pierwszy i, jak myślę, ostatni w moim życiu dałem komuś łapówkę.
Wysiedliśmy na samotnej, niepozornej stacyjce Lamy w Nowym Meksyku. Ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu na nasze spotkanie wyszedł Jack Calkin, dobrze mi znany matematyk. Poznałem go kilka lat wcześniej na Uniwersytecie w Chicago i od tego czasu widzieliśmy się wiele razy. Calkin był asystentem Johnny’ego i towarzyszył mu w podróży do Londynu, gdzie omawiali zastosowania rachunku prawdopodobieństwa przy opracowywaniu metod i planów bombardowania z powietrza.
Do projektu Manhattan przyłączył się zaledwie kilka tygodni wcześniej. Był to wysoki człowiek o miłym wyglądzie, miał lepsze maniery niż większość matematyków. Usłyszawszy, że mam przyjechać, pożyczył samochód z wyposażenia armii i przybył na stację, aby odebrać nas z pociągu.
Słońce świeciło jasno, powietrze było świeże i rześkie. Pomimo dużych ilości leżącego na ziemi śniegu było ciepło – cudowny kontrast w porównaniu z surową zimą w Madison. Calkin zawiózł nas do Santa Fe. Zatrzymaliśmy się na obiad w hotelu La Fonda, gdzie usiedliśmy w barze przy niskim stoliku w hiszpańskim stylu i zjedliśmy oryginalny, nowomeksykański posiłek.
Potem weszliśmy przez niewielką bramę do parterowego budynku przy małej ulicy przylegającej do rynku w centrum miasta. Wewnątrz znajdował się szereg skromnych pokoi, a uśmiechnięta pani w średnim wieku poprosiła mnie o wypełnienie kilku formularzy. Pokręciła korbą prymitywnej maszynki na biurku i otrzymaliśmy kartki, które były naszymi przepustkami do ośrodka w Los Alamos. To niepozorne, małe biuro było wejściem do gigantycznego kompleksu Los Alamos. Cała scena, jakby żywcem wyjęta z angielskiej opowieści szpiegowskiej, przypomniała mi moją dawną, chłopięcą fascynację takimi historiami.