1.
Wzrost 172 cm. Waga 47 kg. Obwód w talii 58 cm. Obwód bioder 83 cm. Obwód klatki piersiowej 80 cm. Mam w głowie kłębek, dziesięć kilogramów niedowagi, nazywam się Klara Wiśniewska. Moja mama z domu Kaffer. Zostałam urodzona 27.12.1986.
Może jednak urodziłam się? W Roku Tygrysa, w osiemdziesiąte piąte urodziny Marleny Dietrich. Zameldowana na pobyt stały we Wrocławiu, tymczasowo w Olsztynie, chociaż mieszkam tu od piętnastu lat. Błyskam danymi z dowodu po oczach, karta jest plastikowa, odbija światło. Zdjęcie czarnobiałe.
Widzisz mnie? Dokładnie? Bo ja widzę brud na powierzchni między nami. Ślady zaschniętego deszczu. Rozdziela nas twarde powietrze, mimo to widzisz mnie? Stoisz po drugiej stronie. Chcesz wejść? Tu są przeźroczyste drzwi z przeźroczystą klamką. Nie pozwolę ci przez nie przejść. Na mnie i na ciebie pada ostre światło. To powinno nam wystarczyć. Tak samo wypinamy grdyki do naszych szyb, do naszych, ich oczu. Mam wokół siebie dekorację, ty też. Wstajemy rano z pomysłem na ulepszenie aranżacji naszych zewnętrz. Poruszamy się w szklanych sześcianach, nie możemy umyć ich z zewnątrz. Osiadają przecież spaliny, ślina, wyplute jedzenie, brudny deszcz. Szorujemy nasze domki od środka. Kupiłam nowy spryskiwacz, przez szklane drzwiczki podałam szybko pieniądze. Dostałam towar, ekspedientka dotknęła mojej ręki. Przeciąg wyziębił ogrzane wnętrze. Teraz mam już wyczyszczone od wewnątrz powierzchnie, jak lustra. Ściereczka się suszy. Stoisz przed moją witryną. Gapisz się. Słyszysz mnie? Też masz brudne szyby z zewnątrz.
Przyszłaś tu i oglądasz. Masz jakieś pytania, mogę ci w czymś pomóc?
Jakie mogę mieć marzenia w tej laboratoryjnej gablocie? Pytasz, żeby zmienić temat.
– Chciałabym być manekinką.
Manekiny nie jedzą. Mają twardą, gładką skórę. Piękne włosy, drobne palce cienkich dłoni, długich rąk. Wielkie oczy, błyszczące wilgocią jak po śnie. Pomalowane życiem usta. Podziwiam wyłącznie manekiny z głowami i szklanymi oczami. Reszta to podróbki. Starają się być piękne, stoją na przecenach. Przegrywają, bo nie mają dziewięćdziesięciu procent ciała. Są tylko kręgosłupami w swetrach albo plastykowymi nogami w skarpetkach.
– Nie przejmuj się Klara, wcale nie różnisz się za bardzo od manekina. Z tego, co widzę, jesteś ciałem z cechami charakteru. Patrzą na ciebie z zazdrością.
– Nie wierzę ci, mówisz tak, żeby mi zrobić przyjemność. To ja tak na nich patrzę! Łakomie. Burczy mi w brzuchu, chcę ugryźć kawałek ich smacznego niezdecydowania, pobłażania, ustępstw czy chociażby lekceważenia. Tego, że luzuje się guzik w spodniach. Co oznacza, że niedługo odpadnie. Zaburzy rytm dnia. Przez szybę widzę rozwiązane sznurowadła, nieprzypudrowane nosy, krzywo zawiązane szaliki, oklapnięte włosy. Jakby nie mieli w domu luster. Brak własnego odbicia powoduje, że przestajesz mieć cień. Jesteś brzydki, słońce na ciebie nie pada. Tylko reflektor zza szyby. Ja mam swoje odbicie. Moja witryna rzuca dłuższy cień niż ja.
Powiedz, czemu jestem głodna tych naderwanych guzików, żółtych zębów i nieoczyszczonej cery? Są przecież możliwością chaosu. Nieskończonego, sypiącego się domina. Są czystym, ostrym złem. Więc czemu ich chcę? Spychają w stopniowy upadek. Jeżeli wyjdę zza reguł szyb, przyjdzie rozleniwienie. Wybuchnie Mały Kataklizm, później Większy. Rozprysnę się na spóźnienia, niezapłacone rachunki, brzydkie chodzenie. Nieuprasowane spodnie i słabą średnią ocen. Poczuję gilgotki we wnętrzu dłoni, będę przepuszczać siebie przez palce. Widzę niebezpieczeństwo. Czuję je. Chronię przed nim własną przestrzeń. Oblizuję się jednak. Na myśl o pobłażaniu rozlanym w biodrach koleżanek z klasy. Mam ochotę na własny cellullitis. Ryzyko chaosu kusi.
Jednak nie daję się zachciankom. Nie pozwalam dotykać mojej ręki na dzień dobry. Wykończę się w pierwszym dniu od szklanej pielęgnacji siebie. Masz to samo?
Oczywiście, ja i ty możemy wyjść ze sklepów z sobą. Wskoczyć do wolontariatu, spłukać słowa z naszych języków, oderwać punkt widzenia od powiek, jak sztuczne rzęsy. Możemy oddać siebie za darmo innym brudnym życiom. Ale co to za ja bez mojej aranżacji, makijażu? Co to za ja, której inni mają więcej? Egoizm smakuje i nie tuczy. Nie tuczy? Chroni przed cudzymi głupimi pomysłami, które kończą się kacem, przemoczonymi butami, poczuciem winy, stratą czasu.
Witrynę czyszczę raz dziennie. Jeżeli przypadkiem dotknę jej skórą, przecieram drugi raz. Bo zaniedbanie obowiązków wobec siebie prowadzi do utraty siebie. Inni zaczną stukać w witrynę. Czy nic ci nie jest? Nie uśmiechasz się? Co się stało?
Nikt mnie nie pytał, jak się czuję, kiedy byłam opalona, umalowana i uśmiechnięta. Jeżeli pobrudzą szkło, obraz się zamgli. Będę wtedy widzieć mniej i bać się otworzyć szklane drzwiczki, kupić spryskiwacz, a nawet zgiętą ręką odczyścić kawałek szyby z zewnątrz. Kiedy witryna przestanie przepuszczać światło, stracę kontrolę, bo zacznę sobie wyobrażać. Za brudną szybą może czaić się cokolwiek. Będę podejrzliwa, słuchając pukania troskliwych, ich pytań, czy chcę pogadać.
Patrzymy na siebie od dziesięciu minut, a powinnam zająć ci tylko kilka sekund. Robię w witrynie przedstawienie, chcesz patrzeć dalej?
Na moją wiśniową bluzkę. Na proste, długie, ciężkie, czekoladowe włosy, dzisiaj w koku. Na wąski, zadarty nos, opaloną skórę ramion i buzi. Oczy po Ojcu, lekko skośne. Chcesz patrzeć? Noszę XS-bluzki i S-spodnie. Chudnę tylko w ramionach, żebra rozpinają się jak spadochron. Dziś wślizgnęłam się w nowe ubrania. Siadając przed tobą, podpięłam szpilkami fałdki, udrapowałam dekolt, zawinęłam nogawki po marynarsku, wygięłam kręgosłup. Moje palce dotykają skroni, moje usta są rozchylone, kiedy nie mówię, moje oczy patrzą pytająco, kiedy nie mam nic do powiedzenia. Jestem na bosaka. Pod prawą kostką brązową szminką narysowałam pieprzyk. Zapudrowałam go, żeby wyglądał naturalnie. Dobrze ustawiłam światło?
Nie widzisz mojego cienia, bo w witrynie nie ma miejsca na cień. Nie widzisz mojego kłębka, bo ukryłam go pod kokiem.
Kłębek wyrósł z tyłu głowy, za mózgiem, spłaszczam go, leżąc na wznak. W tym miejscu spinam kok wsuwkami. Kłębek pulsuje krwiobiegami moich wielokrotności. Skłębionych. Nic nie widać, szczególnie kiedy opieram głowę o ścianę. Wybieram miejsce w ostatnim rzędzie. Noszę kaptur albo kapelusz, albo natapirowany kok. I przekrzywiam parasol, żeby zasłonić tył głowy.
Kłębek to kilka splątanych kobiet. Urodziły mnie. Kopałam, teraz one zostawiają siniaki. Trzymają mnie z całej siły. Nasze głowy, ich głowy są pępkiem kłębka. Owijają się taśmami nóg. Żeby odnaleźć głowy dziewczyn, chwycę jedną z pięt. Nie pozwolę ci tego zrobić, ale mogę pokazać. Nie otworzę przecież dla ciebie drzwiczek, mogę się zaziębić. Ale patrz. Odsuwam włosy. Widzisz? Ja nie widzę, ale czuję pod palcami. Tam musi być wybrzuszenie. Musi? Powoli wkładam w nie palec. Czuję prześlizgującą się pod paznokciem ogoloną łydkę. Jak śliska folia śniadaniowa. Sunę. Kościste kolano. Twarde udo, wklęsły pośladek. Obracam się teraz dla ciebie wokół osi kręgosłupa, mój podest w witrynie jest na prąd, karuzela marzeń. Przypatrz się kłębkowi, nabierz powietrza. Sunę po kręgach, palec podskakuje, gra na kaloryferze. Kręgosłup kończy się w miękkiej szyi. Mój jest zgarbiony. Zamknąłby się w kółko, gdyby nie wypukłość kłębka. Spuszczam głowę tak, że kość ogonowa może wrosnąć w kark.
Zaraz dotrę do środka kłębka. Dotykam już moich, ich oczu. Dotykam czół, szukam bulw z tyłu malutkich głów. Wyczuwam pod palcami ziarenka grochu. Każda z dziewczyn z kłębka śpi na brzuchu, tylko wtedy nie jest im niewygodnie.
Wyjmuję palce z kłębka. Podobało ci się? Kobiety z kłębka patrzą już na ciebie przez moje źrenice jak przez wizjer. Możesz się przejrzeć w ich oczach. Możesz?
Nie tylko ja tak mam. Kłębki to jedna sukienka. To układy scalone z najnowszych trendów, samodzielności singla, przedsiębiorczości, prywatnych firm z internetu. Z zysków czerpanych ze strat.
Nie od razu spełniałam wymogi zagnieżdżenia się kłębka. Jest bardziej wymagający niż orchidea albo pudel. Trzeba dokładnie wystrzyc życie i oświetlić tylko jedną jego stronę. Wtedy kłębek zapuści korzenie.
Pokazałam ci siebie i moje wnętrze. Moją witrynę, przestrzeń, w której układam się spać, nie do snu. Światło, sposób czyszczenia szyb. Ujawniłam nawet szpilki podtrzymujące ubranie. Szpilki?
Podchodzisz bliżej szyby. Są plamki na tafli, ale widzę. Zbliżasz się. Zbliżasz się? Przyglądam się odbiciu. Nakładające się kontury mojej i twojej twarzy. Ciągnie mnie do ciebie jak do jedzenia i obgryzania paznokci. Chcę zajrzeć ci w oczy. Szukasz czegoś. Patrzysz na mnie, wgryzasz się. Co mam jeszcze, czego nie pokazałam? Dokąd uciekam z witryny?
– Każdy lubi uciec – mówisz powoli. – Nawet w to samo miejsce. Nawet po drodze zamkniętej w koło. Dokąd uciekasz, Klara?
– Nie wiem dokąd. Kiedy uciekam, ważna jestem ja, uciekająca. Zapominam dokąd, bo już dawno uciekłam ze swojej głowy. Uciekanie to wolność w paczuszce, ukrytej w paczce, w kolejnej paczce, w pace. Wciąż ją odpakowuję, wchodząc głębiej, wpadając w styropian. Razem z folią klejącą odrywam włoski z rąk.
– Którędy uciekasz? Masz boczne wyjście? – Pytasz, mrużysz oczy, próbujesz mnie dokładniej obejrzeć zza brudnej szyby. Oglądasz i widzisz? Uważaj, jak na mnie patrzysz.
Uciekam swoim wyjściem awaryjnym. Na zaplecze. Korytarzem na wypadek pożaru dekoracji witryny. Na wypadek zatkania wentylacji. Na wypadek strachu przed wyobraźnią, pamięcią, przyszłością. Na wypadek przed sobą. Wychodzę nim codziennie. Oszukuję, że sprawdzam zawiasy drzwi, żeby w razie czego nie zatrzasnęły przede mną bezpiecznego bunkra. Szukam pretekstu, żeby codziennie zejść do podziemia. Wystawiam stamtąd peryskop i patrzę, czy do witryny nikt się nie zbliża. Jestem zamknięta podwójnie, ale wciąż boję się, że tylko chwila. I rozpryśnie się moja szyba, korytarz do podziemi rozłoży nogi i urodzi mnie w kłębku pępowiny, wrzeszczącą, zimną i mokrą ze strachu. Przydepcze peryskop. Rozbucha oddechem pożar na moim zapleczu.
I będą we mnie pukać, pytać, jak się czuję. Podpinać mnie pod życie. Nie jestem więc bezpieczna w moim bunkrze. W pustym brzuchu. Ale to jedyne schronisko, w którym inni mnie nie widzą. Mam w nim małą lampkę i lustro, przy którym się maluję. Kiedy ułożę włosy w kok i zakryję swój kłębek z pępowiny, wychodzę na górę. Pokazuję się. Uśmiecham. Rozmawiam z tobą. Oczywiście zawsze mam wtedy przy sobie kieszonkowe lusterko. Z podziemia zabieram też kosmetyczkę. Tak jest bezpieczniej.
Zawrzyj ze mną umowę, co? Strzeż mojej witryny, stój w dzień i w nocy, broń przed stłuczeniem. Opowiedz mi coś.
– Co dostanę w zamian, liczysz na naiwność, Klara? Proszę ciebie, ogarnij się dziewczyno. Co mi za to dasz?
– Będzie tak jak w telewizyjnym show, chcesz? Odstoisz swoją wartę, a ja wpuszczę cię do mojego sklepu, wpuszczę cię tu. Przez piętnaście minut będziesz nabierać na ręce, co chcesz. Potem możesz wynieść stąd tyle, ile udźwigniesz. Tylko nie próbuj przenieść mnie przez próg mojej witryny. Weź sobie ze mnie, ile chcesz, ale mnie tu zostaw.
– Ale co mogę zabrać? W witrynie jesteś tylko ty, szkło i światło. Daj spokój. Mam obrabować sklep? Te piękne półki, halogeny, zasłony, bluzki? Nie interesuje mnie to.
– Jeszcze nie wiesz, co trzymam w podziemiach.
– Masz rację Klara, zaplecze kusi. Bo wiem, co tam jest. Wprawdzie jesteś trochę nienormalna, ale mnie to nie rusza. Nie udajesz gołębia ani spalonej błyskawicą elektrowstrząsów. Mogę tu postać, pogadać z tobą, co mi szkodzi. Jestem po maturze, mam najdłuższe wakacje w życiu. Ty też jesteś po maturze, Klara?
– Tak, jakoś zdałam, mimo że źle zakodowałam kartę odpowiedzi. Pomyliłam się w nazwisku, zapomniałam, jak się nazywam, kiedy zaczęłam kodować. Ale... ale ty masz piękną twarz! Widzę to mimo plamek na szybie. Dziecięca i smutna. Opalona skóra, oddech parujący na taflę z twojej strony. Daj mi ciepło ze spalania jedzenia, którego ja nie zjadłam. Chcę korzystać z twoich zasobów. Kiedy przykładam palce do rozgrzewającej się tafli, odciski są wyraźniejsze. Będę musiała przetrzeć.
Śmiejesz się do mnie, ja też mam wybielone zęby. Dostałam zabieg w prezencie od ciotki za zdanie na farmację.
Za dwa miesiące wyjeżdżam z Olsztyna. Dostałam się na farmację do Gdańska. Siedemnaście osób na miejsce. Wynajmę pokój w mieszkaniu studenckim, tak to sobie wyobrażam. Z ludźmi, których nie znam. Nie sądzę, żeby czegoś ode mnie chcieli. Będę sama. Bez mamy i Ojca. Na wstępnym na farmację narzuciłam sobie schemat swobodnie inteligentnej, cwanej. Panny, co umie sobie poradzić. Ma w dupie setki zdających. Wie, że się dostanie i tak. Nie ma zamiaru razem z grubymi nogami w spódniczkach. Obgryzać paznokci. Oblizywać cienkich ust. I wypytywać o wyniki z matur. Przeglądać tabelek z kwasami. Miałam być panną, która przyjdzie dwie minuty przed czasem. Stanie na końcu. Nie będzie się pchać. Tych na „W” wywołują na końcu. Miałam być taką panną, bo to ich najbardziej się boję.
Na liście na farmację byłam czwarta. Na pierwszym miejscu, ale czwarta. Bo moje nazwisko zaczyna się na „W”. Adamik był pierwszy. Wszyscy, którzy czytali listę, zapamiętali Adamika. Na pewno stał na początku kolejki na egzamin, godzinę przed rozpoczęciem, kujon.
Mamy czas, zostańmy. Dopóki tu jestem i na mnie patrzysz, wygrzeję skórę obok ciebie. Opowiesz mi jakąś historię?
Nasze odbicia nakładają się. To będzie też moja opowieść, tak? Będzie jak zwierzątko, prawda? Ślepa historia. Z mokrym futrem okładki, jeszcze bez zębów, już oblana wstydem. Okręcona strachem i szalikiem zimna. Będzie śmierdzieć głodem, prawda? Opowiesz mi przeszłość, a ja przykryję ją kocem. Obgryzę jej miękkie paznokcie. Jesteśmy tą historią, więc mamy wspólne dreszcze. Wyleczymy się z nich i z kłębka szwów na grzbiecie. Wyleczymy?
Pukasz w moją szybę, przykładasz do niej usta. Pytasz, czemu dałam się zamknąć w witrynie?
Sama w nią weszłam, na szpilkach, w biodrówkach, brzuch wciągnięty, głowa do góry, patrzyłam przed siebie. Śmiejesz się. To się nazywa parcie na szkło. Słyszę ten śmiech. Nie jestem tu zamknięta, przecież mam swoje podziemie.
Spójrz za siebie. Wiesz, gdzie jesteśmy? Czuć zapach cukierni i ciepłych spalin. Bloki dookoła, gołębie na chodniku, jezdnia. Chodnik przy klatce schodowej pękł. Wiosną zbiera się tam brudny śnieg. Samochody. Wyglądają jak resztki surówki z oliwą. Kolorowe i lśniące. Śmietnik, który nie śmierdzi, bo jest wypchany torebkami po gorących kubkach i kartonami. Miałam dostawę indyjskich bluzek do sklepu mojej mamy. Pracuję tutaj w wakacje. Dziś była promocja wszystkiego. Na szczęście teraz jest już luźniej. Mogę zmienić dekoracje. Latem zamykamy o dwudziestej pierwszej.
Muszę wypluć zgrzytanie zębami i zgadzanie się z klientką. Słuchanie klientki, mówienie klientce dzień dobry. Dziękuję, zapraszam ponownie. Do widzenia. Dla zdrowia płuc muszę wycharczeć to pierdolone dziękuję! Usunąć zmęczenie. Ucisk paska w spodniach, wstyd, że miałam brudne paznokcie. Kiedy podawałam klientce terminal, żeby wstukała swoim paznokciem. Kod do jej pieniędzy. Muszę wyryczeć sklep, gdzie powietrze stoi od dymu kadzidełek. Sklep, w którym czuję, że obrastam w tłuszcz. Bo siedzę, stoję, ciągle w tej samej przestrzeni straconego czasu. Warstwa śmieci w koszu rośnie.
Mieszkam cztery bloki dalej. Dostaliśmy mieszkanie w 1995 roku. W starszej części osiedla. Przez zamknięte drewniane okno wpadały na biurko pojedyncze płatki śniegu. Ulatniał się gaz, więc administracja zabroniła nam je uszczelniać.
Bloki, które są tutaj, to bloki luksusowe. Wybudowane w 2000 roku. Pomalowane jak ściany przedszkola. Bizantyjskie kopuły nad klatką z domofonem i klimatyzacja w cebulach z blachy. Strzelających złotem z czerwonych tatrzańskich dachów. To są bloki czteropiętrowe, z garażami na dole. Mój brat bawił się z kolegami w strzelanie na budowie tych domów. Olek był wtedy Batmanem.
Dwa lata temu, niecałe dwa lata temu. Przyjechała ekipa i dźwig. Budowlańcy śmierdzieli, byli brudni i starzy. Słuchali Radia Eska, podśpiewywali. I krzyczeli na każdą dziewczynę.
– Jaka śliczna pani, no, egzotiko, lastriko, niech pani podwinie spódniczkę wreszcie, drobinko, a kotek rozdaje autografy? Jeszcze nie odrosła od ziemi, a różki pokazuje. Dzień dobryyy!
Ale spójrz na mnie znowu. Jestem ciekawsza niż podwórko. Wołam cię. Zadaj mi pytanie. Chcę słyszeć, że się mną interesujesz. Nieważne, czy odpowiem. Nieważne?
Dmuchasz na moją szybę, piszesz w osiadającej parze.
– Masz schizofrenię? Masz nerwicę, depresję, fobię, opryszczkę? Złe wspomnienia? Chcesz niemożliwego?
Zmazujesz pytania, szyba skrzypi. Doskonale. Zrozumiałyśmy się. Nic nie chcesz o mnie wiedzieć. Twoje pytania są jak odczep się. Dobrze. Ja nie chcę nic ujawniać z rozpędu. Bo nic nie znaczy zdanie: Mam anoreksję.
Stajesz na palcach, zaglądasz w moją witrynę, do środka. Nie zobaczysz stąd zaplecza. Najpierw musisz obstukać szyby, poznać ich twardość i odbicie w taflach, mnie. Mnie?
– Laleczko odbita w szybie, odchudzasz się? Odchudzasz się! To takie zwyczajne.
– Już ci mówiłam, nic nie znaczy, kiedy mówisz, że się odchudzam. Rozpłyniesz się, kiedy zamknę oczy. Więc nie kpij. Pomyśl, jeżeli odwrócę się do ciebie plecami, zostaniesz z niczym. Samotnie. Przed sklepem mamy. Co najwyżej przejrzysz się w swoim kieszonkowym lusterku, ale mnie już tam nie będzie. Ja jestem tylko w prostopadłościanie z przeczystych szyb.
Na moich stopach odcisnęły się buty. Paski na skórze są blade jak niedojrzałe truskawki. Szpilki na sześciocentymetrowych obcasach. Podobają ci się? Wyblakły do koloru pieprzu. Długie zadarte noski. Sterczą jak strzałki w twoim kierunku. Mówisz, że w moim kierunku? Wokół nas trawniki, parkingi, ławki i śmietniki. Piasek na klinkierze.
Musi być dziewiętnasta trzydzieści, słychać sygnał Wiadomości. Z otwartego balkonu echo czasu przeszłego. Na skórze mam cienką warstwę letniego słońca. Ładnie. Sprawdzam paznokcie. Światło odbija się w moich kolczykach ze szklanych koralików. Widzę zajączki na dłoniach. Wyglądam na sprężystą i opanowaną. Zaraz się pozbieram i uśmiechnę. Wstanę i pójdę do domu. Będę stawiać nogi, jakbym szła po linie.
Zaczyna wiać. Piasek podnosi się. Pobrudzi moje szyby! Obejmuję się, pod palcami czuję żebra. Zabieram włosy z twarzy, trzymam mocno gładkie, rozczesane taśmy. Oblizuję suche i zimne usta. Mam dreszcze. Od rana nic nie jadłam, stwardniały mi wargi. Czuję głód dopiero, kiedy zauważę jego objawy. Jestem głodna, bo usłyszałam syczenie z brzucha. Mam też ciemniejsze sińce pod oczami.
Jest cicho. Wiatr spada z dachów. Na balkonach wisi pranie. Ładne, czyste, z daleka błyszczące okna. Rolety. Dzwoneczki feng shui obok suszących się spodni. Plastykowe białe krzesła. Słychać rytm. To jest jak dudnienie krwi w ciele pod bluzką. Czyją bluzką? Czujesz zapach pomidora i polędwicy? To jest bułka do zjedzenia w pracy. Zrobiła ją mama. Wierzyła, że zjem. Bo nie chciałam masła do kanapki. Gdybym jej nie jadła, nie obchodziłby mnie skład. Tak myśli mama.
Co mam zrobić z tą bombą kaloryczną? Otwieram przeźroczyste drzwiczki. Szybko rzucam bułką. Wybucha gołębiami poderwanymi do lotu. Na ulicy nie ma nawet dzieci i rowerów. Nikt nie widział.
Przekręcam przeźroczystą klamkę. Wącham dłoń. Oblizuję opuszki. Tam, gdzie najmocniej pachną. Głaszczę się nią po policzku, jakbym wtulała buzię w obcą, kochaną rękę. Moja jest zimna.
Zapach! Wyobrażam sobie, że jestem brudna od kruszyn bułki. Że ją zjadłam i czuję smak. Na języku i w gardle. W żołądku ciepło. Uwielbiam jeść.
Przepraszam, odbiło mi się powietrzem i polizanym żelazem. Trawię już samą siebie, czuję w ustach pot i metal. Ale dopiero za godzinę mogę zjeść dwa kilogramy kalafiora posypane pieprzem. Plus minus dwieście pięćdziesiąt kilokalorii.
Kręcisz głową?
– Afryka głoduje! Ludzie umierają, bezdomni, samotne matki, sieroty, wojny, uchodźcy, ofiary kataklizmów, wykrzywione usta od płaczu, wypukłe brzuszki, a ty?!
A ja wyrzucam jedzenie!
No to zrób paradę! Opluj mnie manifestacją. Bo wyrzucam jedzenie, bo noszę futra. Bo jem mięso. Bo nie jem mięsa. Bo jem ryż, a biedni Koreańczycy umierają z głodu. No rób, proszę, wymówki. Rzuć we mnie jajkiem. Jestem niewdzięczna demokracji za wolność wyboru chleba i szczepu szpinaku. Obraź mnie i rzuć. Dużym soczystym pomidorem. Bo chytrze z globalizmem współpracuję, wyrzucając jedzenie.
Jest mi tak samo źle. Boję się. Jeść. Nie jeść. Sama w sobie wprowadziłam stan wojenny.
Co tam masz? Pokaż. Podręcznik lekarza domowego, małe vademecum straszenia. Myślisz, że mnie przestraszy szybka śmierć przez zagłodzenie? Nie boję się szkarlatyny, kurzej ślepoty, awitaminozy. Wiele o nich wiem, znam wroga. Nie boję się, że wypadną zęby, ale że nikt nie zauważy, gdzie jestem. Umrzeć mogę wcześnie. Jeżeli trzydzieści lat życia będzie wartych szybkiej śmierci. Jeżeli będzie wypełnionych planowym dążeniem do ideału. Kto wie? Może jeżeli umrę z głodu, w ostatniej chwili poczuję, że osiągnęłam cel? Byłabym dumna, umierając z głodu.
Jest tyle ważniejszych spraw. Nie rozmawiajmy o śmierci. Opowiedz mi coś o sobie. Nikt jeszcze nie mówił do witryny. Tylko się gapią. Uchylę przeźroczyste drzwiczki, żeby cię lepiej słyszeć. Zaczniesz?