Piotr umówił się z Pawłem w „Soho”, małym pubie z ogródkiem na tyle przytulnym, na ile to było możliwe, zważywszy sąsiedztwo dworców PKP i PKS oraz stanowiska odjazdów busów dla turystów, z którego co kilkadziesiąt sekund któryś z kierowców krzyczał przez megafon: „ Mooorskie Okoooo!!!” albo „ Koościeliskaaa - Chooochołowska!!!”
„Soho” leżało po prostu w połowie drogi z jego biura na komendę Policji.
- Siemka Pablo.
- Cześć.
- Żywczyka?
- Nie odmówię… ciepło.
Paweł Wnuk, zwany przez kolegów Pablo, z racji swoich uzdolnień do bycia prawdziwym „mucho”, był sympatycznym, trzydziestokilkuletnim policjantem. Na zawsze nienagannej fryzurze nosił okulary przeciwsłoneczne. Ubierał się gustownie, ale nie nachalnie fircykowato, jeżeli nie brać pod uwagę kowbojek, które nosił, aby być nieco wyższym i podkreślać swe zgrabne kształty.
- Co ci się trafiło? – zapytał Pablo i pociągnął z nieukrywaną przyjemnością spory łyk chłodnego napoju.
- Rodzice tego studenta, który skoczył ze Świnicy. Chcą żebym głębiej poszperał.
- No tak. To typowe. Czego ode mnie potrzebujesz?
- Namiary na świadków. Numery telefonów i co tam jeszcze wiesz.
- Rozmawiałem z czworgiem świadków. Prześle ci esemesem nazwiska i numery telefonów. Sprawa jest ewidentna. Po ustaleniu, że nikt mu nie pomagał skoczyć, zamknąłem postępowanie.
- Jasne. Przyślij mi proszę te numery, pamiętaj.
- Zrobione. A co tam u twojej Danusi?
- W dalszym ciągu nie jest moja. Tylko razem pracujemy.
- Muszę do niej zadzwonić. Dawno się nie widzieliśmy. – Pablo skinął dłonią na kelnerkę, pokazując pusty kufel.
Młoda dziewczyna w odsłaniającej pępek bluzce z wielkim motylem na piersiach i krótkiej spódniczce po chwili zjawiła się z piwem.
- Dziękuję uprzejmie. Pani tu chyba od niedawna pracuje, prawda? - Pablo posłał w jej kierunku jeden ze swoich rzucających uroki uśmiechów.
- Dopiero kilka dni.
- Bardzo mi miło. Musze, zatem, częściej tu przychodzić, aby nadrobić te kilka dni. – Do tego zdania dołączył ogniste spojrzenie.
Dziewczę przewróciło oczami, uśmiechnęło się i znacznie dłużej aniżeli trzeba było zajmowało się wymianą brudnej popielniczki na czystą.
- Panie komisarzu – wtrącił Piotr na tyle głośno, aby odchodząca krokiem modelki kelnerka usłyszała. – Na mnie niestety czas. Pójdę już.
- Tak, proszę bardzo – oficjalnie odparł Pablo, udając, że nie widzi jak dziewczyna odwraca się dyskretnie i zerka na niego coraz bardziej zaciekawiona.
Piotr zostawił na stoliku dwadzieścia złotych za piwo i mrugnął na pożegnanie do Pabla.
- Dzień dobry. – Zastukał do drzwi drewnianego domu, położonego wśród drzew, na końcu niemal Bulwarów Słowackiego. Otworzyła mu gospodyni.
– Nazywam się Klucha, z biura detektywistycznego. U pani mieszkają państwo Skibowie?
- Meldunki pan sprawdza? – gospodyni zaniepokoiła się.
- Ależ skąd. Jestem detektywem, z biura detektywistycznego a nie meldunkowego. Chcę porozmawiać z państwem Skibami, mieszkają u Pani, prawda?
- A bo ja wiem… - Patrzyła na niego nadal podejrzliwie.
- Dwoje młodych ludzi, którzy byli świadkami tego wypadku na Świnicy, przed kilkoma dniami…
- A pni! – Góralka odetchnęła z ulgą. - Mieszkają w trójce. Pan wejdzie. Niedawno wrócili. Są na górze.
Wszedł ciasnymi, krętymi schodami, na których obowiązywał zapewne ruch jednokierunkowy, na poddasze. Zastukał do drzwi z naklejonym numerem „3”.
- Proszę – rozległo się z wnętrza.
- Dzień dobry. Piotr Klucha, biuro detektywistyczne.
- O kurde – westchnął chłopak.
Dwoje młodych ludzi leżało na łóżkach pod skosami sufitu. Każdy na swoim.
- Proszę się nie niepokoić. Pracuje na zlecenie Państwa Hermann, rodziców tego chłopca, który rzucił się na waszych oczach ze Świnicy.
- Aha - chłopak wstał z łóżka.
- Chciałbym porozmawiać z wami. Szukam informacji, co on robił przez kilka dni poprzedzających to tragiczne zdarzenie.
- Ale my nie mamy o niczym pojęcia. – powiedział młodzieniec. – ja to nawet nie widziałem samego momentu jak skakał.
- Bardzo proszę jednak o poświęcenie mi kilkunastu minut. Porozmawiamy?
- Zejdźmy może na dół, do kuchni – odezwała się dziewczyna, wstając z łóżka.
Pokoik był tak ciasny, że trzy osoby stojące w wąskiej szczelinie między łóżkami nie mogły się zmieścić, bez nadeptywania sobie nawzajem na buty. Zeszli do kuchni dla turystów, urządzonej w wilgotnej piwnicy. Dziewczyna i Piotr usiedli przy stole pamiętającym optymizm wczesnych lat siedemdziesiątych a chłopak zajął się gotowaniem makaronu i odgrzewaniem sosu ze słoika.
- Którędy szliście na Świnicę?
- Od „Murowańca”, przez Wierch pod Fajką i dalej Orlą Percią – odpowiedziała dziewczyna.
- Gdzie spotkaliście tego chłopaka?
- Chyba wyprzedzał nas w okolicy Koziego Wierchu a potem zobaczyłam go znowu na Świnicy. Bardzo to przeżywam. Nie mogę spać. Śni mi się, co noc ten moment, gdy on rozkłada ręce i skacze, jakby chciał odfrunąć.
- Może powinna pani pójść do psychologa?... W okolicy Koziego Wierchu, mówi pani… czyli szedł na Świnicę też od strony Krzyżnego.
- Jeżeli to on nas mijał… ale wydaje mi się, że on. Wymieniliśmy pozdrowienia, tylko „cześć” i poszedł dalej.
- A pan? – Piotr zwrócił się do kucharza. – Nie widział tego chłopaka?
- Nie. Nie widziałem. Jak skakał, robiłem zdjęcia.
- Cyfrówką?
- Telefonem.
- Czy mógłbym zobaczyć?
- Popilnuj, kochanie – powiedział do dziewczyny. – Ja pokaże panu zdjęcia. Niewiele widać na tak małym ekranie, prawda?
- Szkoda, że nie wziąłem laptopa… Mógłby mi pan przesłać te zdjęcia?
- Z wyjątkiem ostatniego – odpowiedział chłopak bez namysłu.
- A co na nim jest? – upewnił się Piotr.
- Agnieszka.
- Aha… i w tle ten chłopak, gdy właśnie skacze w dół?
- No.
- Chcesz je sprzedać?
- To moja sprawa.
- Pewnie jakiś brukowiec nieźle zapłaci.
- Z czegoś trzeba żyć.
- Ale resztę zdjęć możesz mi przesłać?
Przyszedłem tu jako detektyw- pomyślał Piotr.- a nie ksiądz czy wychowawca. To tylko praca. Nie przejmuj się.
- Ale to drogo jest… złotówka plus VAT za jednego ememesa – powiedział zaradny młodzieniec.- Ale tylko do oglądania. To prywatne zdjęcia.
- Ile ich zrobiłeś tego dnia?
- Z piętnaście.
- Dam ci trzy dychy. O.K?
- Pięć dych.
- Może pani śmiało wziąć tego młodzieńca za męża - Piotr zwrócił się do dziewczyny. – Zabezpieczy pani przyszłość. Zaradny jest i pewnie szybko dojdzie do pieniędzy. W porządku. Masz pięćdziesiąt.
- Dobra. Na jaki numer?
Piotr podał mu wizytówką. Na jednej stronie przedstawiał się jako współwłaściciel Biura Prawno-Detektywistycznego a na drugiej reklamował pokoje gościnne w domu. Na ulicy Smrekowej.
- Może następnym razem zatrzymacie się u nas? – zapytał, widząc, że chłopak ogląda wizytówkę. – Po ile tu płacicie?
Mężczyzna wszedł po skrzypiących schodach.
Odszukał w pęczku kluczy ten do pokoju numer siedem i otworzył drzwi. Zamknął je za sobą, postawił na podłodze wiadro z mopem. Ostrożnie. Żeby kij nie upadł i nie narobił hałasu. Hałas był ostatnią rzeczą, której chciałby doświadczyć. Głowa bolała go okrutnie. Czuł się tak, jakby cały zastęp małych, złośliwych, kopalnianych skrzatów tłukł kilofami w jego czaszkę.
Nic tam nie znajdziecie - pomyślał. - Tylko kaca. Wielkiego jak Łomnica. Wszystko byłoby w porządku, gdybyśmy pili wczoraj tylko śliwowicę. Po śliwowicy karpackiej nie ma kaca. To nic, że wyszło półtora litra na dwóch. Ta słowacka śliwowica jest okay. Łeb mi pęka przez ten koniak. Co to w ogóle było?... Więcej tego świństwa nie tknę. Jedynie karpacką. Nabrał do wiadra wody z umywalki wiszącej na ścianie w pobliżu drzwi, zmoczył mopa i zaczął wycierać podłogę. Tylko środek pokoju.
Dokładnie sprzątnę po następnych gościach - uznał dzierżawca ośrodka.
Wytarł pobieżnie stary, skrzypiący pod stopami parkiet i postanowił otworzyć okno. Nie na długo. Na dworze znowu było minus piętnaście. Szkoda grzać w powietrze. Niezapłacona faktura za olej opałowy, na sześć tysięcy złotych, straszy przecież w szufladzie. Ale w pokoju wisiał jakiś smród.
Znowu któryś z gości nie trafił ze śmieciami do kosza - pomyślał. - Teraz leży gdzieś pod łóżkiem albo pod szafką resztka chleba z serem topionym tylżyckim, pusta puszka po szprotkach lub nadgryziona, gnijąca parówka. Ciekawe, czy w swoich domach turyści też tak rzucają śmieci, gdzie popadnie? Co za ludzie… Pociągnął jeszcze raz nosem. Tyrolska. Puszka po konserwie tyrolskiej. Te po rybach śmierdzą inaczej.
Mroźne powietrze wpadało przez okno. Dzierżawca zaczął szybciej szukać źródła smrodu. Głowa rozbolała go jeszcze bardziej, gdy niemal położył się na podłodze, żeby zajrzeć pod meble. Fetor nasilił się, lecz dzierżawca nic podejrzanego nie widział. Źródło smrodu było w jednym z łóżek. Podniósł materac i zajrzał do skrzyni na pościel.
Gwałtownie opuścił materac i podbiegł do okna.
Kilofy skrzatów pracowały coraz szybciej. Dudniły o czaszkę. Rozłupywały mózg. Mężczyzna bał się, że za chwilę głowa pęknie mu jak balon. W drobne kawałki. Odetchnął kilka razy głęboko, mroźne powietrze niemal kaleczyło mu gardło. Popatrzył na cmentarz widoczny tuż za oknem. Pusty i bezludny. Jak to cmentarz. Uprzedzano mnie, kurwa, że to sąsiedztwo przyniesie pecha! - pomyślał ze złością. - Dlaczego ich nie zameldowałem?! Trzeba było wziąć dowody i wpisać do księgi meldunkowej… Skusiłem się na pięćset złotych. Kurwa! I teraz mam kłopot. No i dlaczego ten gnijący trup jest bez głowy?
Może też miał kaca wielkiego jak Tatry… Już po mnie. Teraz mogę tylko śmiać się z własnej głupoty.