Jaszczur
Miriam patrzyła nieufnie na nienaturalnie wąską, pokrytą łuskami twarz Jaszczura. Nie potrafiła wyczytać żadnych uczuć z tej dziwacznej, nieludzkiej maski. Jakby naprawdę miała przed sobą oblicze gada. Żółte oczy pasterza wyglądały jak szklane korale. Miriam zaczęła się bać. Gdzieś w środku cichy głosik mówił, że temu dziwadłu w jaszczurzej skórze nie powinna była zaufać. Tak bardzo różnił się od Berga. Przypomniała sobie kanciastą, nieco zbyt pociągłą twarz pozyskiwacza. Szare oczy, takie szczere i spokojne. Sposób, w jaki mówił, uśmiechał się, gestykulował. Nie, z pewnością, z tych dwóch, to nie Jaszczur zasługiwał na zaufanie. Brzydki grymas, wykrzywiający usta pasterza miał pewnie dodać Miriam otuchy. Prawdopodobnie oznaczał uśmiech. Albo nie. Nie wiedziała. Poczuła się zupełnie bezradna i zagubiona. Berg miał rację. Nie nadawała się na pozyskiwaczkę. Nie nadawała się do niczego, oprócz życia we wspólnocie. W Czajniku, jak powiedział. Wariackiej sekcie. Przechowalni dla świrów.
W duszy Miriam znów strzeliła nikła iskierka gniewu, a dziewczyna zapragnęła rozdmuchać ją w taki sam płomień wściekłości, który palił się tak jasno po spotkaniu na Placu Noży. Gniew pomagał stłumić wątpliwości, dodawał sił. W końcu to Berg cały czas ją obrażał, upokarzał i wyraźnie dawał do zrozumienia, że nie chce mieć nic wspólnego z wariatką z sekty. A Jaszczur okazał pomoc, dał pracę, docenił jej talent. W pierwszej chwili, gdy wysiadł ze swej kopcącej, dziwacznej maszyny i zaczął się przechadzać po Placu Noży, pomyślała bez zdziwienia, że to sam diabeł. Przecież wyglądał jak demon. Nie bała się jednak. Ojciec Jozjasz ostrzegał, że w mieście jest pełno diabłów. Żyją między potępionymi, radując się ich grzechami. Można się przed nimi ustrzec jedynie we Wspólnocie, poddając się regułom posłuszeństwa i cnoty. Ale ona opuściła Wspólnotę, więc teraz musi przebywać między diabłami.
Kiedy Jaszczur zatrzymał orszak swoich przybocznych demonów i zaczął się w nią wpatrywać żółtymi ślepiami gada, także nie poczuła lęku. Potem kiwnął zakończonym pazurem palcem, poddani unieśli nad nią jakieś dziwne, trzeszczące amulety, a po chwili już miała pracę. Została pozyskiwaczką Jaszczura. Musiało minąć sporo czasu, zanim zrozumiała, że jest człowiekiem. Przyjacielem, który wyciągnął do niej pomocną dłoń. Pracodawcą, poszukującym nowych talentów. Kimś, kto postanowił dać jej szansę, mimo, że pochodzi ze Wspólnoty.
Wydęła wargi. Wielki pan Końska Czaszka jest po prostu zazdrosny. I tchórzliwy. Trzęsie się o własną pozycję, więc stara się za wszelką cenę pozbyć każdego, kto ma prawdziwy dar. Wszystko z czystej zawiści.
Nie sądź po pozorach, mawiał ojciec Jozjasz. Co z tego, że pasterz wygląda tak okropnie? Ludzie w mieście są dziwni. Zachowują się niezrozumiale, ubierają cudacznie. I tylko z tego powodu mieliby być źli? To Jaszczur okazał się prawdziwym przyjacielem, nie ten hipokryta Lars Bergerson. Do diabła z nim! Podniosła głowę i uśmiechnęła się.
– Od czego mam zacząć naukę? – spytała.
Żółte oczy pasterza rozwarły się jakby w zdziwieniu.
– Naukę? – powtórzył – Po co? Jesteś urodzoną pozyskiwaczką. Kto miałby cię szkolić i w jakim celu? Nie, ślicznotko. Żadnej nauki nie potrzeba. Chodź, przed tobą stoi pierwsze zadanie.
Poczuła ukłucie lęku.
– Ale... – szepnęła – Ja nie wiem...
Dźwignął się z głębokiej, miękkiej kanapy, rozrzucając stertę szkarłatnych i szafranowych poduszek.
– Daj spokój – powiedział tonem, w którym brzmiała protekcjonalna nuta – Przecież się nie boisz? Czego miałaby się obawiać dziewczyna, fruwająca swobodnie po wyższych wymiarach. Bez sprzętu, bez pomocy. Jesteś perłą, skarbie. Wierzę w ciebie.
Zacisnął zimną, kościstą dłoń na ramieniu Miriam. Wzdrygnęła się lekko.
– Chodź, chodź – mruczał Jaszczur – Wszystko pójdzie świetnie, zobaczysz.
Biuro pasterza wyglądało jak namiot zdziwaczałego paszy. Ściany zasłonięte storami. W kątach przyczajone, jak brzydkie, pokraczne zwierzęta, puchate sofy i niskie, przykryte haftowanymi narzutami ławy. Wielkie kadzielnice, z których sączyły się smugi słodkiego, duszącego dymu. Wszędzie wyrysowane mandale, dziwne znaki, inskrypcje w nieznanych językach. Szła posłusznie, potykając się w puchatej czerwieni dywanów, osaczona zewsząd szkarłatami kotar i szafranowymi girlandami firan, a serce waliło jej w piersi jak szalony dzwon. Dzwon na alarm, zaczynała się powoli obawiać. Dłonie miała zimne i spocone. W głowie szumiało.
Jaszczur odsłonił kolejną kotarę i otworzył przed nią wąskie drzwi. Surowe, białe ściany przypominały cele w Osiedlu. Przez krótką chwilę Miriam poczuła, że rzeczywistość uległa niezwykłemu odkształceniu, a ona sama stoi na granicy jawy i snu. Zawahała się, więc Jaszczur lekko popchnął ją do środka. Przestąpiła próg. Szeroko otwartymi oczami wpatrywała się w dwa przezroczyste sarkofagi połączone siecią rur i przewodów z wielką, mruczącą cicho maszynerią, której najbardziej rzucającą się w oczy część stanowił ustawiony pionowo cylinder, wysokością dorównujący przeciętnemu człowiekowi.
Wąska, pozbawiona warg szczelina, która zastępowała Jaszczurowi usta rozciągnęła się w groteskowej parodii uśmiechu. Pasterz uruchomił jakiś mechanizm na obudowie bliższego sarkofagu. Przejrzysta kopuła uniosła się z cichym syknięciem.
– Zapraszam do koi, ślicznotko – powiedział.
Miriam z trudem przełknęła ślinę.
– Tam ktoś leży – wyszeptała – W tej drugiej bańce ze szkła.
W szczelinie ust błysnęły białe, ostre jak igły zęby.
– Oczywiście – głos Jaszczura brzmiał pewnie, uspokajająco – Przecież to jasne, prawda?
Skinęła głową, chociaż nic nie było jasne. Pasterz poklepał obudowę koi.
– No, zapraszam – powtórzył – Do pracy, Miriam.
Ze strachu zrobiło jej się nagle niedobrze. O Najwyższy, pomyślała rozpaczliwie. Powinnam słuchać Berga. Ale na odwrót było już za późno. Zobaczyła to w zimnych, gadzich ślepiach Jaszczura.
– Co mam zrobić? – wyszeptała spłoszona.
– Połóż się w koi.
Oddychała szybko przez rozchylone wargi.
– A... potem?
– To co powinien pozyskiwacz. Ukradnij coś i wracaj.
Mrugnął. Miriam znów ogarnęła fala mdłości.
– Nie umiem wrócić – wykrztusiła.
– O, to nic trudnego. Zacznij biec i myśl o domu.
– Dobrze – skinęła głową – Ale co mam zrobić, żeby wystartować?
Rozłożył ręce.
– Nic, ślicznotko. Maszyna cię przerzuci. No, chodź już.
Wgramoliła się do koi. Bała się, jak nigdy dotąd. Chciała zapytać o milion rzeczy, ale nie potrafiła ułożyć żadnego sensownego zdania. W głowie słyszała szum, myśli uciekały zanim zdołały przybrać formę słów. Płakałaby, gdyby lęk nie paraliżował wszystkich odruchów. Wtem pochyliła się nad nią koszmarna twarz Jaszczura.
– Pa, ślicznotko – warknął i zatrzasnął pokrywę koi.
Chociaż z zewnątrz wydawała się przezroczysta, po tym jak się zatrzasnęła, w koi zapadła atramentowa ciemność. Miriam pisnęła ze strachu. W popłochu zaczęła macać gładką, chłodną czaszę wisząca nad nią niczym straszne niebo bez gwiazd. Jak w trumnie, myślała rozpaczliwie. O Najwyższy, całkiem jak w trumnie. To koniec.
Uderzyła pięściami w pokrywę.
– Wypuść mnie! – krzyknęła – Wypuść natychmiast!
Jedyną odpowiedzią był niski pomruk maszyny.
– Chcę wyjść! – wrzasnęła dziko, ogarnięta paniką.
Zaczęła się dusić, jakby z koi ktoś naraz wypompował powietrze. Tłukła pięściami i kopała w czarną gładkość wieka. A potem poczuła uderzenie mocy, które przypominało podmuch nieruchomego wiatru. Potężna siła napierała na nią, jakby chciała rozedrzeć na strzępy. Miriam nie mogła się poruszyć. Nie mogła nawet krzyczeć. Czuła gorąco. I strach. I ból. I potworny zawrót głowy. Słabła z każdą chwilą, jakby siły wyciekały z jej ciała niczym woda.
Umieram, pomyślała. Naprawdę umieram.
A potem wystrzeliła w ciemność rozświetloną rozmazanymi smugami gwiazd.