PROLOG
CLARE: Ciężko jest zostać samej. Czekam na Henry’ego, nie wiedząc, gdzie jest; martwię się, czy nic mu się nie stało. Ciężko jest być osobą, która zostaje.
Próbuję się czymś zająć. Dzięki temu czas szybciej płynie. Chodzę spać sama i sama się budzę. Dużo spaceruję. Pracuję, dopóki nie zacznę padać ze zmęczenia. Obserwuję, jak wiatr bawi się śmieciami, które przez całą zimę leżały ukryte pod śniegiem. Wszystko wydaje się bardzo proste, dopóki nie zaczynasz się nad tym zastanawiać. Dlaczego nieobecność tak bardzo potęguje miłość?
Dawno temu mężczyźni wypływali na morze, a kobiety czekały na nich i stojąc na brzegu, wypatrywały na horyzoncie malutkiego statku. Teraz ja czekam na Henry’ego.
Znika nagle, bez ostrzeżenia. Czekam na niego. Każda chwila tego oczekiwania wydaje się rokiem, wiecznością. Każda chwila biegnie wolniutko i jest przejrzysta jak szkło. Przez każdą z nich widzę całą nieskończoność takich chwil, które są czekaniem. Dlaczego odszedł tam, gdzie nie mogę za nim podążyć?
HENRY: Jak to jest? Co czujesz?
Czasami jest tak, jakby twoja uwaga rozproszyła się na ułamek sekundy. Potem uświadamiasz sobie przerażony, że książka, którą trzymałeś w ręce, czerwona bawełniana koszula z białymi guzikami, ulubione czarne dżinsy i brązowe skarpetki przetarte na jednej pięcie, salonik, czajnik, który już miał zagwizdać w kuchni: wszystko zniknęło.
Jak to jest?
Dokładnie tak, jak w jednym z tych snów, kiedy nagle uświadamiasz sobie, że musisz napisać test, do którego się w ogóle nie uczyłeś, na dodatek nie masz nic na sobie, a portfel zostawiłeś w domu.
Kiedy przemieszczam się w czasie, zamieniam się w rozpaczliwą wersję siebie samego. Staję się złodziejem, włóczęgą, zwierzęciem, które ucieka i szuka kryjówki. Budzę przerażenie na twarzach starszych kobiet i wprawiam w osłupienie dzieci. Jestem magiczną sztuczką, iluzją najwyższego rzędu, tak niewiarygodną, że aż prawdziwą.
Czy w całym tym przemieszczaniu się zawarta jest jakaś logika? Czy istnieje sposób na to, by pozostać w jednym miejscu i trzymać się teraźniejszości każdą komórką ciała? Nie wiem. Pojawiają się pewne symptomy; jak w przypadku każdej choroby istnieją powtarzające się objawy: wyczerpanie, hałas, stres, gwałtowne wstanie z miejsca, migające światło – każda z tych rzeczy może stać się powodem nagłego zniknięcia. Ale dzieje się także i tak: czytam niedzielne wydanie „Timesa”, trzymam w ręce kubek z kawą, Clare drzemie obok mnie na łóżku i nagle znajduję się w tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym szóstym roku, i oglądam siebie w wieku trzynastu lat, jak koszę trawnik dziadka. Czasami epizody te trwają tylko parę chwil; jest tak, jakby ktoś słuchał radia, ale miał kłopot z odnalezieniem właściwej stacji. Wpadam w tłum, publiczność na jakiejś imprezie, zamęt. Równie często jestem sam: na polu, w domu, w samochodzie, na plaży, w szkole podstawowej w środku nocy. Zawsze bardzo się boję, że trafię do więziennej celi,
windy pełnej ludzi, na środek autostrady. Pojawiam się znikąd, nagi. Jak można to wytłumaczyć? Nigdy nic ze sobą nie zabrałem. Ubrania, pieniędzy, dokumentów. Podczas tych epizodów większość czasu poświęcam na znalezienie ubrania i kryjówki. Na szczęście nie noszę okularów.
To wielka ironia losu, naprawdę. Uwielbiam drobne przyjemności: wygodny fotel, spokojne wieczory w domu.
I nie pragnę wiele. Kryminał do poduszki, zapach wilgotnych, rudych włosów Clare, pocztówka od przyjaciół z wakacji, śmietanka do kawy, miękka skóra pod piersiami Clare, symetria toreb z zakupami czekających na kuchennym blacie, by ktoś je rozpakował. Uwielbiam snuć się między regałami w bibliotece, gdy wszyscy już poszli do domu, i dotykać lekko grzbietów książek. Tęsknota za tymi właśnie rzeczami przeszywa mnie szczególnie boleśnie, gdy kaprys Czasu postanawia mnie od nich oddzielić.
I Clare, zawsze Clare. Clare rankiem, zaspana, z odciskiem poduszki na policzku. Clare z rękami zanurzonymi w kadź do robienia papieru, wyjmująca z niej formę i potrząsająca nią gwałtownie, by połączyły się włókna. Clare z książką w ręce, z włosami przerzuconymi przez oparcie fotela, wcierająca przed snem balsam w spierzchnięte, zaczerwienione dłonie. I jej niski głos.
Nienawidzę być tam, gdzie jej nie ma; kiedy jej nie ma. A jednak zawsze odchodzę tam, gdzie ona nie może za mną podążyć.
I Mężczyzna spoza czasu
Och, nie, iż to właśnie
Szczęściem jest, ten tutaj zysk przedwczesny na
rychłej stracie.
Lecz że być to dużo, a ile żeśmy z pozoru
Całej tu bytności, tej znikliwości potrzebni,
Z którą rzecz dziwna, musimy coś począć.
Najznikliwsi.
Ach, biada, biada, co nieść ze sobą tam, gdzie
wszystko po się sprzęga? Nie to patrzenie,
Którego się żmudnie uczyło, i nic z tego, co się tu
przydarzy. Nic.
Cierpienie tedy. Nasamprzód tedy ciężary, długo
tedy
Zgłębiane arkana miłości – to zatem,
Co zgoła niewypowiedziane.
Rainer Maria Rilke, Elegie duińskie, Elegia dziewiąta,
przekład Adam Pomorski
PIERWSZA RANDKA, JEDEN
Sobota, 26 października 1991
(Henry ma 28, Clare 20 lat)
CLARE: W bibliotece panuje chłód i czuć zapach środka do czyszczenia dywanów, choć wszędzie dookoła widzę tylko marmur. Wpisuję się do książki: Clare Abshire, 11.15, 10 26-91, Zbiory Specjalne. Nigdy wcześniej nie byłam w Bibliotece Newberry i teraz, kiedy przeszłam już przez ciemny, złowrogi hol, czuję dziwne podniecenie. Biblioteka jest dla mnie niczym ogromne pudło pełne cudownych książek, leżące w Boże Narodzenie pod choinką. W windzie panuje półmrok, a ona unosi się w górę niemal bezszelestnie. Wysiadam na trzecim piętrze i wypełniam formularz niezbędny do otrzymania karty czytelnika, po czym udaję się na górę do działu Zbiorów Specjalnych. Obcasy moich butów stukają na drewnianej podłodze. W zatłoczonej sali panuje cisza, pełno tu ciężkich, zarzuconych stosami książek stołów, przy których siedzą czytelnicy. Przez wysokie okna wpada blask jesiennego poranka w Chicago. Podchodzę do biurka dyżurnej bibliotekarki i odbieram rewersy. Zamierzam napisać pracę na zajęcia z historii sztuki. Jej tematem jest
Chaucer wydany przez Kelmscott Press. Sprawdzam numer książki w katalogu i wypełniam rewers. Chcę poczytać więcej o wytwarzaniu papieru w Kelmscott, ale nie mogę sobie poradzić z katalogiem. Wracam do biurka, by poprosić o pomoc. Kiedy wyjaśniam siedzącej tam kobiecie, czego szukam, spogląda przez moje ramię na przechodzącą właśnie osobę. „Może pan DeTamble będzie mógł pani pomóc”, mówi. Odwracam się, by zacząć wszystko wyjaśniać od początku, i staję twarzą w twarz z Henrym.
Odbiera mi mowę. Stoi przede mną Henry, spokojny, ubrany, młodszy niż kiedykolwiek miałam go okazję oglądać. Pracuje w Bibliotece Newberry i stoi przede mną teraz, w teraźniejszości. Tutaj i teraz. Nie posiadam się z radości. Henry patrzy na mnie cierpliwie, niepewnie, ale bardzo uprzejmie.
– W czym mogę pani pomóc? – pyta.
– Henry! – Z trudem powstrzymuję się, by nie paść mu w ramiona. Widać jednak po nim wyraźnie, że w swoim obecnym życiu nigdy mnie nie spotkał.
– Czy my się znamy? Przepraszam, ale... – Rozgląda się niespokojnie w obawie, że całe to zamieszanie nie umknie uwagi czytelników i jego kolegów z pracy. Jednocześnie szybko przeszukuje pamięć i dochodzi do wniosku, że któreś z jego przyszłych wcieleń poznało już kiedyś tę cudowną dziewczynę stojącą teraz przed nim. Gdy ja widziałam go po raz ostatni, ssał palce moich stóp na Łące.
Próbuję mu wszystko wyjaśnić.
– Nazywam się Clare Abshire. Poznałam cię, kiedy byłam małą dziewczynką... – Brakuje mi słów, bo jestem po uszy zakochana w tym mężczyźnie, który w ogóle mnie nie pamięta. Dla niego wszystko jest jeszcze przyszłością. Cała sytuacja jest tak absurdalna, że mam ochotę wybuchnąć
śmiechem. Ja znam Henry’ego od lat, podczas gdy on patrzy na mnie z obawą i niepokojem. Henry w starych rybackich spodniach ojca cierpliwie przepytujący mnie z tabliczki mnożenia, francuskich słówek, stolic; Henry śmiejący się z lunchu o dziwnym smaku, który jako siedmiolatka przyniosłam mu na Łąkę; Henry w smokingu, rozpinający guziki koszuli w moje osiemnaste urodziny. Tutaj! Teraz! „Chodź ze mną na kawę, na kolację, na cokolwiek...”. Jasne, że musi się zgodzić. Henry, który kocha mnie w przeszłości i przyszłości, musi kochać mnie także i teraz. To uczucie powraca niczym echo z innego czasu. Poczułam wielką ulgę, gdy zgodził się ze mną umówić. Mamy się spotkać dziś wieczorem w pobliskiej tajskiej restauracji. Wszystko to odbywa się w obecności zdumionej kobiety za biurkiem. Wychodzę z biblioteki, zapominając o Chaucerze i Kelmscott, zbiegam po marmurowych schodach prosto na zalaną październikowym słońcem ulicę. Potem, krzycząc z radości, biegnę przez park, wśród baraszkujących psów i wiewiórek.
HENRY: Zwykły, rutynowy dzień w październiku, słoneczny i ciepły. Siedzę w pracy w małym, pozbawionym okien pokoju, o wyraźnie określonej wilgotności, na czwartym piętrze Biblioteki Newberry i kataloguję kolekcję marmurkowych papierów, którą niedawno przekazano nam w darze. Papiery są piękne, lecz praca nudna i powoli zaczynam użalać się nad sobą. Czuję się staro, tak staro jak może się czuć dwudziestoośmiolatek po nocy spędzonej na piciu drogiej wódki i bezskutecznych próbach odzyskania względów Ingrid Carmichel. Kłóciliśmy się przez cały wieczór, a teraz nawet nie pamiętam o co. Czuję, że zaraz pęknie mi głowa. Muszę napić się kawy. Pozostawiając marmurkowe papiery w stanie kontrolowanego chaosu, przechodzę przez biuro i mijam biurko w czytelni. Nagle zatrzymuje mnie głos Isabelle: „Może pan DeTamble będzie mógł pani pomóc”, co znaczy: „Henry, ty draniu, dokąd się wybierasz?”. Niesamowicie piękna, wysoka, rudowłosa dziewczyna odwraca się i patrzy na mnie, jakbym był jej osobistym zbawicielem. Czuję nagły
skurcz w żołądku. Ona najwyraźniej mnie zna, ja za to nie mam pojęcia, kim jest. Bóg jeden wie, co powiedziałem, zrobiłem lub obiecałem temu uroczemu stworzeniu, jestem więc zmuszony zwrócić się do niej najbardziej profesjonalnym tonem, na jaki potrafię się zdobyć: „W czym mogę pani pomóc?”. Dziewczyna szepcze nagle: „Henry!”, głosem, który przekonuje mnie, że kiedyś musiało nas łączyć coś naprawdę niesamowitego. To jeszcze pogarsza sprawę, bo ja przecież nic o niej nie wiem, nie znam nawet jej imienia. Mówię: „Czy my się znamy?”, a Isabelle rzuca mi spojrzenie, które znaczy tylko jedno: „Ty dupku”. Dziewczyna odpowiada jednak spokojnie: „Nazywam się Clare Abshire i poznałam cię, gdy byłam małą dziewczynką”, zaprasza mnie na kolację. Zdumiony, przystaję na jej propozycję. Patrzy na mnie czule, choć jestem nieogolony, skacowany i ogólnie rzecz biorąc w nie najlepszej formie. Umawiamy się na wieczór w restauracji Beau Thai, i Clare wypada z czytelni.
Kiedy stoję oszołomiony w windzie, uświadamiam sobie, że oto wspaniała część mojej przyszłości odnalazła mnie właśnie w teraźniejszości, i wybucham śmiechem. Przechodzę przez hol i gdy zaczynam schodzić w dół, widzę Clare biegnącą radośnie przez plac Waszyngtona. Czuję, że jestem bliski łez, choć zupełnie tego nie rozumiem.