Przedmowa
[…]
Zawsze uważałem się za zdystansowanego reportera, który nie angażuje się zbytnio w opisywane sprawy. Podczas gdy inni często wydawali się ulegać szalonym marzeniom i obsesjom, ja starałem się być niewidzialnym świadkiem. Przekonałem też sam siebie, że właśnie dlatego przebyłem ponad szesnaście tysięcy kilometrów z Nowego Jorku do Londynu, a potem nad rzekę Xingu, jeden z najdłuższych dopływów Amazonki, że dlatego miesiącami ślęczałem nad tysiącami stron wiktoriańskich dzienników i listów, i dlatego zostawiłem żonę i rocznego synka oraz wykupiłem dodatkową polisę na życie.
[…]
1 Wrócimy
Pewnego zimnego dnia w styczniu 1925 roku wysoki dystyngowany dżentelmen szedł pospiesznie przez doki w Hoboken w New Jersey, ku SS „Vauban”, transatlantykowi długości stu sześćdziesięciu ośmiu metrów, mającemu płynąć do Rio de Janeiro. Mężczyzna liczył sobie pięćdziesiąt siedem lat, miał ponad sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu, długie, muskularne ramiona. Choć jego włosy już się przerzedziły, a wąs przyprószyła siwizna, był tak wytrzymały, że mógł iść przez wiele dni, prawie bez odpoczynku i jedzenia. Nos miał skrzywiony niczym bokser i była w nim jakaś zawziętość, widoczna szczególnie w spojrzeniu wąsko osadzonych oczu, spoglądających spod gęstych brwi. Nawet jego krewni nie byli zgodni co do ich barwy – niektórzy uważali, że są niebieskie, inni, że szare. Lecz niemal każdego, kto go spotkał, uderzała intensywność spojrzenia; niektórzy nazywali je „oczami wizjonera”. Często fotografował się w butach do konnej jazdy i stetsonie, ze strzelbą przewieszoną przez ramię, ale nawet w marynarce i krawacie,
choć nie miał jak zwykle kudłatej brody, tłum na nabrzeżu go rozpoznał. Był to pułkownik Percy Harrison Fawcett, którego nazwisko znane było na całym świecie.
Był jednym z ostatnich wielkich wiktoriańskich odkrywców, którzy odważnie zapuszczali się w niezbadane rejony, uzbrojeni niemal tylko w maczetę, kompas i nadludzkie poczucie misji. Od niemal dwudziestu lat opowieści o jego przygodach działały na powszechną wyobraźnię: o tym, jak przetrwał w południowoamerykańskiej dżungli bez kontaktu ze światem, jak wpadł w zasadzkę wrogich tubylców, z których wielu nigdy nie widziało białego człowieka, jak walczył z piraniami, węgorzami elektrycznymi, jaguarami, krokodylami, nietoperzami, wampirami i anakondami, z których jedna nieomal go zmiażdżyła, i jak pojawił się z mapami obszarów, z których nie wróciła żadna z poprzednich ekspedycji. Okrzyknięto go „Davidem Livingstone’em” Amazonki, a jego zdolność przetrwania była tak niezrównana, że zdaniem niektórych jego kolegów bliska nieśmiertelności. Pewien amerykański odkrywca opisał go jako „człowieka o niezłomnej woli, niewyczerpanych siłach, nieustraszonego”, inny stwierdził, że „jako piechur, podróżnik i odkrywca
przewyższa wszystkich”. Londyński „Geographical Journal”, najważniejszy periodyk poświęcony tej tematyce, zauważył w 1953 roku, że „Fawcett był znakiem końca pewnej epoki. Można go niemal nazwać ostatnim indywidualnym eksploratorem, jeszcze sprzed czasów samolotu, radia, zorganizowanych i kosztownych nowoczesnych ekspedycji. Wyprawa w jego przypadku była heroiczną opowieścią o człowieku zmagającym się z puszczą”.
W 1916 roku Królewskie Towarzystwo Geograficzne nagrodziło go, przy poparciu króla Jerzego V, złotym medalem „za wkład w mapowanie Ameryki Południowej”. Co kilka lat, kiedy wyłaniał się z dżungli, chudy jak szkielet, zmoknięty i brudny, dziesiątki naukowców i luminarzy tłoczyło się w sali Towarzystwa, by go posłuchać. Wśród nich był sir Arthur Conan Doyle, który podobno oparł powieść Świat zaginiony z 1912 roku na doświadczeniach Fawcetta. Badacze „znikają w nieznanym obszarze” Ameryki Południowej i znajdują na odległym płaskowyżu krainę, gdzie wciąż żyją dinozaury.
Tego styczniowego dnia, gdy Fawcett szedł do trapu, niezwykle przypominał jednego z bohaterów książki, lorda Johna Roxtona:
Miał w sobie coś z Napoleona III i Don Kichota, a jednak czuło się w nim przede wszystkim typowego angielskiego ziemianina. […] Głos ma miły i jest spokojny, choć w jego błyszczących niebieskich oczach tai się niezłomna stanowczość i zaciętość, tym niebezpieczniejsza, że trzymana na wodzy.
Żadna z poprzednich ekspedycji Fawcetta nie mogła równać się z tym, co zamierzał zrobić, i z trudem hamował niecierpliwość, gdy wraz z innymi pasażerami ustawił się w kolejce na pokład SS „Vauban”. Statek, reklamowany jako „najpiękniejszy na świecie”, należał do elitarnej klasy „V” firmy Lamport & Holt. Niemcy zatopili kilka transatlantyków tej kompanii podczas pierwszej wojny światowej, ale ten przetrwał, ze swym czarnym kadłubem poznaczonym solą, eleganckimi białymi pokładami i pasiastym kominem, wyrzucającym w niebo kłęby dymu. Fordy T zawiozły pasażerów do doków, gdzie robotnicy portowi pomagali umieszczać wózki z bagażami w ładowni statku. Wielu pasażerów miało jedwabne krawaty i meloniki, kobiety zaś futra i kapelusze z piórami, tak jakby wybierali się na spotkanie towarzyskie – i w pewnym sensie tak było: listy pasażerów luksusowych transatlantyków drukowano w kronikach towarzyskich, gdzie przeglądały je panny na wydaniu, szukające odpowiednich kandydatów na męża.
Fawcett przeciskał się ze swoim ekwipunkiem. Jego kufry wyładowane były bronią, żywnością w puszkach, mlekiem w proszku, racami i ręcznie robionymi maczetami. Wiózł także zestaw instrumentów badawczych: sekstant i zegar do ustalania szerokości i długości geograficznej, barometr aneroidalny do mierzenia ciśnienia atmosferycznego oraz kompas glicerynowy mieszczący się w kieszeni. Fawcett wybrał każdy przedmiot na podstawie wieloletniego doświadczenia, nawet ubrania, które zapakował, zrobione były z lekkiej, odpornej na rozdarcia gabardyny. Widział, jak ludzie umierają z powodu, wydawałoby się, najbardziej niewinnych niedopatrzeń: rozdartej moskitiery, za ciasnego buta.
Fawcett wybierał się do Amazonii, dzikiego obszaru wielkości niemal Stanów Zjednoczonych, by dokonać czegoś, co nazywał „wielkim odkryciem stulecia” – odnaleźć zaginioną cywilizację. W owym czasie większość świata została już zbadana, zasłona tajemnicy zdjęta, ale Amazonia nadal była równie tajemnicza jak ciemna strona Księżyca. Jak zauważył sir John Keltie, były sekretarz Królewskiego Towarzystwa Geograficznego i jeden z najbardziej uznanych geografów w owym czasie: „Nikt nie wie, co tam jest”.
Od czasu kiedy Francisco de Orellana i jego armia hiszpańskich konkwistadorów spłynęła Amazonką w 1542 roku, chyba żadne inne miejsce na ziemi nie pobudzało wyobraźni tak bardzo – ani nie było równie śmiertelną pułapką. Gaspar de Carvajal, dominikanin, który towarzyszył Orellanie, opisał żyjące w dżungli kobiety wojowniczki, które przypominały mityczne greckie Amazonki. Pół wieku później sir Walter Raleigh opowiadał o Indianach, którzy mają „oczy na ramionach, a usta pośrodku piersi” – legendę tę Szekspir wplótł w tekst Otella:
O Kanibalach, o Antropofagach,
O ludziach, którym głowy wyrastają
Ze środka piersi […]
Prawdziwe relacje z tego regionu – o wężach długich jak drzewa, gryzoniach wielkości świń – i tak nie mieściły się w głowie, więc żadne zmyślenie nie wydawało się zbyt fantastyczne. A najbardziej urzekająca ze wszystkich była wizja El Dorado. Raleigh twierdził, że w królestwie, o którym konkwistadorzy słyszeli od Indian, była taka obfitość złota, że jego mieszkańcy ścierali metal na proszek, który wydmuchiwali „przez puste słomki na swe nagie ciała, aż całe lśniły od stóp do głów”.
Jednak wszystkie wyprawy udające się na poszukiwanie El Dorado kończyły się fiaskiem. Carvajal, który wraz z towarzyszami poszukiwał tego królestwa, napisał w dzienniku: „Popadliśmy w taką nędzę, że jedliśmy tylko skórę, pasy i podeszwy butów, gotowane z dodatkiem pewnych ziół, przez co osłabliśmy tak bardzo, że nie mogliśmy ustać na nogach”. Tylko podczas tej wyprawy zginęło około czterech tysięcy ludzi, z powodu głodu i chorób, a także z rąk Indian, którzy bronili swego terytorium, używając zatrutych strzał. Członkowie innych wypraw do El Dorado posuwali się nawet do kanibalizmu. Wielu eksploratorów popadło w obłęd. W 1561 roku Lope de Aguirre prowadził swych ludzi w morderczym szale, krzycząc: „Czy Bóg myśli, że z powodu deszczu porzucę zamiar… zniszczenia świata?” Aguirre zadźgał nożem własne dziecko, szepcząc: „Poleć się Bogu, córeczko, bowiem zaraz cię zabiję”. Zanim korona hiszpańska przysłała wojsko, które miało go zatrzymać, ostrzegał w liście: „Daję ci, Królu, słowo chrześcijanina, że jeśli
przybędzie sto tysięcy ludzi, nikt nie ujdzie z życiem. Relacje bowiem są fałszywe: nad tą rzeką nie ma nic prócz rozpaczy”. Towarzysze Aguirre’a w końcu zbuntowali się i go zabili. Jego zwłoki poćwiartowano, a hiszpańskie władze wystawiły głowę „gniewu Bożego” na widok publiczny w metalowej klatce. Wciąż jednak, przez kolejne trzy wieki, organizowano wyprawy badawcze, aż w końcu, gdy żniwo śmierci i cierpienia godne było pióra Josepha Conrada, większość archeologów doszła do wniosku, że El Dorado jest jedynie złudzeniem.
Fawcett był jednak pewien, że Amazonia skrywa bajeczne królestwo, i nie był tylko kolejnym awanturnikiem ani szaleńcem. Jako człowiek uczony przez lata zbierał argumenty – odkopując artefakty, studiując rysunki naskalne i rozmawiając z członkami plemion. Stoczywszy zacięte boje ze sceptykami, otrzymał fundusze od najbardziej szanowanych instytucji naukowych, w tym od Królewskiego Towarzystwa Geograficznego oraz Muzeum Indian Amerykańskich. Gazety głosiły, że wkrótce zadziwi świat. W „Atlanta Constitution” pisano: „To być może najbardziej niebezpieczna i z pewnością najbardziej spektakularna przygoda, jaka została przedsięwzięta przez szanowanego naukowca z poparciem konserwatywnych instytucji naukowych”.
zniknięcie
Jak łatwo można dać się zwieść Amazonce.
Na początku jest zaledwie rzeczką – ta najpotężniejsza rzeka na świecie, potężniejsza niż Nil i Ganges, potężniejsza niż Missisipi i wszystkie rzeki Chin. Pojawia się na wysokości 6000 metrów n.p.m. w Andach, wśród śniegów i chmur, w skalnej rozpadlinie – strumyczek krystalicznej wody. Tutaj nie da się jej odróżnić od innych strumyczków płynących przez Andy. Część z nich spada kaskadami po stronie zachodniej ku Pacyfikowi, niecałe 100 kilometrów dalej, inne, takie jak ten, spływają po wschodnim zboczu, rozpoczynając z pozoru niemożliwą podróż ku Oceanowi Atlantyckiemu – to odległość większa niż z Nowego Jorku do Paryża. Na tej wysokości jest zbyt zimno dla dżungli czy drapieżników, a jednak to właśnie tutaj bierze swój początek Amazonka, zasilana topniejącym śniegiem i deszczem, spychana z urwisk siłą grawitacji.
Początkowo rzeka spływa ostro w dół. Gdy nurt nabiera prędkości, dołączają do niego setki innych potoczków, w większości tak małych, że nie mają nazw. Dwa tysiące metrów niżej woda wpływa do doliny, gdzie widać pierwsze przebłyski zieleni. Niedługo potem łączą się z nią większe strumienie. Niosąc wzburzone wody ku równinom poniżej, rzeka musi pokonać jeszcze prawie 5000 kilometrów, nim dotrze do oceanu. Jest niepowstrzymana. I taka też jest dżungla, która dzięki równikowemu upałowi i ulewnym deszczom stopniowo pochłania brzegi rzeki. Ten dziki obszar, rozpościerający się aż po horyzont, mieści największą różnorodność gatunków na świecie. I dopiero wtedy rzeka staje się rozpoznawalna – to Amazonka.
Wciąż jednak nie jest tym, czym się wydaje. Meandrując na wschód, dociera do ogromnego obszaru ukształtowanego jak płytka misa, a ponieważ Amazonka płynie na dnie tego basenu, niemal 40 procent wód Ameryki Południowej – z rzek odległej Kolumbii, Wenezueli, Boliwii i Ekwadoru – spływa właśnie do niej. Amazonka staje się więc jeszcze potężniejsza. Miejscami głęboka na 100 metrów, nie musi już nigdzie się spieszyć, swoim własnym rytmem bierze we władanie kolejne obszary. Meandrując, mija Rio Negro i Rio Madeira, Tapajós i Xingu, dwa największe południowe dopływy, Marajó, wyspę większą niż Szwajcaria, aż w końcu, przebywszy 6400 kilometrów i zebrawszy wodę z tysiąca dopływów, Amazonka dociera do swego szerokiego na ponad 300 kilometrów ujścia i wlewa się do Oceanu Atlantyckiego. To, co wzięło początek jako strumyczek, teraz niesie 215 460 000 litrów wody na sekundę – sześć razy więcej niż Nil. Słodka woda pochodząca z Amazonki dociera tak daleko w głąb morza, że w 1500 roku Vicente Pinzón, hiszpański komandor,
który wcześniej towarzyszył Kolumbowi, odkrył rzekę, płynąc w odległości wielu mil od wybrzeża. Nazwał ją Mar Dulce, czyli Słodkie Morze.
Jest to obszar trudny do zbadania w każdych okolicznościach, ale nastanie pory deszczowej w listopadzie czyni go właściwie niedostępnym. Fale – w tym poruszająca się z szybkością 24 kilometrów na godzinę gwałtowna fala przypływu, zwana pororoca, czyli „wielki ryk” – rozbijają się o wybrzeże. W Belém poziom wody Amazonki podnosi się o 3,5 metra, w Iquitos o 6 metrów, w Óbidos 10 metrów. Madeira, najdłuższy dopływ Amazonki, może przybrać jeszcze bardziej, 20 metrów. Po miesiącach powodzi wiele z tych i innych rzek wylewa z brzegów, spadając kaskadą przez las, podmywając rośliny i skały i przemieniając południowy basen niemal w wewnętrzne morze, jakim był miliony lat wcześniej. Potem wychodzi słońce i pali cały obszar. Ziemia pęka jak podczas trzęsienia ziemi. Bagna wyparowują, piranie, odcięte w wysychających sadzawkach, zjadają się nawzajem. Mokradła zmieniają się w łąki, wyspy stają się wzgórzami.
W czerwcu 1996 roku, gdy w południowym basenie Amazonki nastała pora sucha, wyprawa brazylijskich naukowców i poszukiwaczy przygód zmierzała w głąb dżungli. Szukali śladów pułkownika Percy’ego Fawcetta, który ponad siedemdziesiąt lat wcześniej zaginął tam wraz ze swym synem Jackiem i Raleighiem Rimellem.
Na czele ekspedycji stał czterdziestodwuletni brazylijski bankier James Lynch. Od kiedy od pewnego reportera usłyszał o historii Fawcetta, przeczytał wszystko, co mógł znaleźć na ten temat. Dowiedział się, że zniknięcie pułkownika w 1925 roku wstrząsnęło światową opinią publiczną – „był to jeden z najbardziej celebrowanych przypadków zaginięcia w naszych czasach”, jak określił go jeden z obserwatorów. Przez pięć miesięcy Fawcett przesyłał depesze, które indiańscy posłańcy przenosili, pogniecione i poplamione, przez dżunglę, i które, niczym w magicznej sztuczce, były przekazywane telegraficznie i drukowane przez prasę na całym świecie. Był to wczesny przykład tego, jak nowoczesny news, którego tematem może być wszystko, sprawia, że uwagę Afrykanów, Azjatów, Europejczyków, Australijczyków i Amerykanów przykuwa to samo wydarzenie, mające miejsce gdzieś daleko. Ekspedycja, jak pisano w jednej z gazet, „owładnęła wyobraźnią każdego dziecka, które kiedykolwiek marzyło o niezbadanych lądach”.
Potem depesze przestały nadchodzić. Jak dowiedział się Lynch, Fawcett ostrzegał, że przez kilka miesięcy może nie być z nim kontaktu, ale minął rok, potem dwa, a ciekawość opinii publicznej rosła. Czy Fawcett i dwaj młodzieńcy zostali schwytani przez Indian? Czy umarli z głodu? Czy też urok Z okazał się zbyt silny, by wracać? Dyskutowano zawzięcie w salonach i spelunkach, na najwyższych szczeblach rządowych krążyły depesze. Sprawie poświęcono niezliczone słuchowiska radiowe, powieści (podobno Garść prochu Evelyna Waugha powstała pod wpływem historii Fawcetta), wiersze, filmy dokumentalne i fabularne, znaczki pocztowe, książki dla dzieci, komiksy, ballady, sztuki teatralne, powieści graficzne i wystawy. W 1933 roku pewien autor książek podróżniczych stwierdził: „Legenda, jaka narosła wokół tej sprawy, tworzy nową, odrębną gałąź folkloru” . Fawcett zyskał sobie miejsce w annałach wypraw badawczych nie dzięki temu, co odkrył przed światem, ale dzięki temu, co ukrył. Przysiągł dokonać „odkrycia stulecia”, a
zamiast tego za jego sprawą zrodziła się „największa tajemnica badawcza XX wieku”.
Lynch dowiedział się także, ku swemu zdumieniu, że bardzo wielu naukowców, badaczy i poszukiwaczy przygód zagłębiało się w dżunglę, by odnaleźć członków wyprawy Fawcetta, żywych lub martwych, i wrócić z dowodem na istnienie miasta Z. W lutym 1955 roku „New York Times” stwierdził, że zaginięcie Fawcetta pociągnęło za sobą więcej wypraw poszukiwawczych niż „te, które wyruszały przez stulecia na poszukiwanie baśniowego El Dorado” . Niektóre grupy zginęły z powodu głodu i chorób, inne wycofały się w desperacji, jeszcze inne wymordowali tubylcy. Byli także poszukiwacze przygód, którzy wyruszyli, by znaleźć Fawcetta, i zamiast tego zniknęli tak jak on w lasach, dawno już ochrzczonych przez podróżników mianem „zielonego piekła”. Ponieważ wielu poszukiwaczy wyruszało bez rozgłosu, nie ma żadnych wiarygodnych danych na temat liczby ofiar. Według jednej z ostatnich ocen liczba ta może sięgać stu.
Lynch wydawał się odporny na porywy fantazji. Wysoki, szczupły mężczyzna o niebieskich oczach i jasnej skórze skłonnej do oparzeń, pracował w Chase Bank w São Paulo. Miał żonę i dwoje dzieci. Jednak w okolicach trzydziestki, ogarnięty niewytłumaczalnym niepokojem, zaczął znikać na długie dni w Amazonii, wędrując pieszo przez dżunglę. Wziął też udział w kilku wyczerpujących wyścigach: pewnego razu szedł przez 72 godziny bez snu i przedostał się przez kanion po linie. „Chodzi o to, żeby doprowadzić się do stanu wyczerpania psychicznego i fizycznego i przekonać się, jak człowiek reaguje w takiej sytuacji” – powiedział Lynch i dodał: „Niektórzy się załamują, ale mnie zawsze wydawało się to stymulujące”.
Lynch był kimś więcej niż tylko poszukiwaczem przygód. Pociągały go wyzwania nie tylko fizyczne, ale też intelektualne, miał nadzieję rzucić nieco światła na jakiś mało znany aspekt świata i często miesiącami siedział w bibliotece, zgłębiając temat. Wyprawił się między innymi do źródeł Amazonki i znalazł osadę menonitów na boliwijskiej pustyni. Ale nigdy jeszcze nie spotkał się z takim przypadkiem, jak historia pułkownika Fawcetta. Poprzednim wyprawom poszukiwawczym nie udało się poznać losu jego ekspedycji – każde kolejne zniknięcie samo stawało się zagadką – nikt też nie rozwikłał największej tajemnicy: miasta Z. Lynch stwierdził, że w przeciwieństwie do innych zaginionych odkrywców – takich jak Amelia Earhart, która zaginęła w 1937 roku podczas próby przelotu dookoła świata – Fawcett zrobił wszystko, żeby nie można było go odnaleźć. Trasę wyprawy utrzymywał w takiej tajemnicy, że nawet jego żona, Nina, wyznała, iż ukrywał przed nią najważniejsze szczegóły. Lynch przekopał się przez stare relacje prasowe,
ale nie znalazł w nich wielu wiarygodnych wskazówek. Potem natrafił na zaczytany egzemplarz Exploration Fawcett, wydany w 1953 roku wybór pism badacza opracowany przez jego młodszego syna, Briana. (Ernest Hemingway miał egzemplarz w swojej biblioteczce.) Wydawało się, że książka zawiera kilka wskazówek dotyczących ostatecznej trasy. Według słów Fawcetta: „Wyruszymy z obozu Dead Horse, 11°43’ szerokości południowej i 54°35’ długości zachodniej, miejsca, gdzie w 1921 roku padł mój koń” . Choć współrzędne te określały jedynie punkt początkowy, Lynch wpisał je w swój GPS. Okazało się, że są to współrzędne punktu na południowym basenie Amazonki w Mato Grosso – nazwa oznacza „gęsty las” – jednym ze stanów Brazylii, większym niż Francja i Wielka Brytania razem wzięte. By dotrzeć do obozu Dead Horse, trzeba by przedostać się przez jeden z najbardziej nieprzebytych obszarów amazońskiej dżungli i wkroczyć na ziemie należące do rdzennych mieszkańców, którzy żyją w odosobnieniu w gęstym lesie i zawzięcie bronią swego
terytorium.
[…]
3 początek poszukiwań
[…]
Przyrodnicy często przedstawiają Amazonię jako „dziewiczy las”, którego, zanim wkroczyli tam drwale i inni intruzi, nie tknęła ludzka ręka. Co więcej, wielu archeologów i geografów twierdzi, że warunki panujące w Amazonii, podobnie jak w Arktyce, uniemożliwiają powstanie tam większych populacji, a zatem i złożonych społeczeństw, z podziałem pracy i hierarchiami, na których czele staliby wodzowie czy królowie. Betty Meggers ze Smithsonian Institute jest być może najbardziej wpływowym współczesnym archeologiem Amazonii. Zasłynęła określeniem jej w 1971 roku jako „fałszywego raju” , miejsca, które mimo całego bogactwa fauny i flory, jest wrogie człowiekowi. Deszcze i powodzie oraz palące słońce pozbawiają ziemię niezbędnych składników odżywczych, co sprawia, że rolnictwo na dużą skalę staje się niemożliwe. Zdaniem Meggers i innych naukowców w takim nieprzyjaznym krajobrazie mogą przetrwać jedynie niewielkie plemiona nomadów. Ponieważ ziemia rodzi tak mało pożywienia, nawet jeśli plemionom udaje się uniknąć
zmniejszenia populacji z powodu głodu i chorób, wciąż muszą stosować „kulturowe substytuty” , żeby kontrolować swą liczebność – w tym zabijanie członków własnej społeczności. Niektóre plemiona praktykują dzieciobójstwo, porzucają chorych w lesie, albo angażują się w krwawe wendety i wojny. W latach siedemdziesiątych Claudio Villas Boas, jeden z wielkich obrońców Indian amazońskich, powiedział pewnemu reporterowi: „To jest dżungla i zabicie kalekiego dziecka albo porzucenie człowieka bez rodziny może być konieczne dla przetrwania plemienia. Dopiero teraz, kiedy dżungla ginie i jej prawa tracą sens, zaczyna nas to szokować”.
Jak zauważa Charles Mann w książce 1491, antropolog Allan R. Holmberg przyczynił się do skrystalizowania popularnego, a także naukowego postrzegania Indian amazońskich jako ludów prymitywnych. Po badaniach nad plemieniem Sirionó w Boliwii na początku lat czterdziestych Holmberg opisał ich jako „jeden z najbardziej zacofanych kulturowo ludów świata” , społeczność tak pochłoniętą zdobywaniem pożywienia, że nie wytworzyła żadnej sztuki, religii, ubrań, nie udomowiła zwierząt, nie budowała trwałych domów ani dróg, nie umiała handlować ani nawet liczyć do więcej niż trzech. „Nie mierzą czasu – twierdził Holmberg – ani nie znają kalendarza”. Członkowie tego plemienia nie mieli nawet „pojęcia miłości romantycznej”. Byli więc, podsumował „ludźmi w surowym stanie natury” . Według Meggers pewne bardziej wyrafinowane społeczeństwo z Andów przeniosło się na niziny, na wyspę Marajó u ujścia Amazonki, tylko po to, by stopniowo rozpaść się i wymrzeć. Krótko mówiąc, Amazonia była dla cywilizacji śmiertelną pułapką.
Kiedy zainteresowałem się miastem Z, odkryłem, że grupa rewizjonistycznie nastawionych antropologów i archeologów zaczęła coraz bardziej podważać te utrwalone poglądy i przekonywać, że w Amazonii mogła jednak powstać rozwinięta cywilizacja. Mówiąc w skrócie, twierdzą oni, że konserwatywni naukowcy nie doceniali siły, z jaką kultury i społeczeństwa potrafią się przeobrażać, wykraczając poza swoje naturalne środowiska, tak jak w przypadku stacji kosmicznych czy upraw na izraelskich pustyniach. Zdaniem niektórych w tradycyjnych poglądach wciąż widoczny jest ślad rasistowskich przekonań o rdzennych Amerykanach, którymi przesiąknięte były wczesne teorie determinizmu środowiskowego. Tradycjonaliści natomiast twierdzą, że tezy rewizjonistów to przykład politycznej poprawności posuniętej do granic absurdu, i że podtrzymują oni długą tradycję postrzegania Amazonii jako projekcji wyobrażonej krainy, fantazji zachodniego umysłu. Stawką w tym sporze jest fundamentalne rozumienie natury ludzkiej i starożytnego świata, i
budzi on w uczonych sporą zajadłość. Kiedy zadzwoniłem do Meggers do Smithsonian Institution, stwierdziła, że to niemożliwe, by ktokolwiek odkrył kiedyś w Amazonii zaginioną cywilizację. Zbyt wielu archeologów, stwierdziła, „wciąż goni za El Dorado”.
Zwłaszcza jeden uznany archeolog z Uniwersytetu Florydy podważa tradycyjną wizję Amazonii jako fałszywego raju. Nazywa się Michael Heckenberger i pracuje w rejonie Xingu, właśnie tam, gdzie miał zaginąć Fawcett. Kilku antropologów powiedziało mi, że powinienem z nim porozmawiać, ale ostrzegli, że Heckenberger rzadko wynurza się z dżungli i nie lubi, gdy cokolwiek odrywa go od pracy. James Petersen, który w 2005 roku był dziekanem wydziału antropologii na Uniwersytecie Vermont i szkolił Heckenbergera, powiedział mi: „Mike jest niesłychanie błyskotliwy, nie ma lepszego od niego, jeśli chodzi o archeologię Amazonii, ale obawiam się, że to nie jest właściwa osoba. Ten facet był drużbą na moim ślubie, a nie mogę go zmusić, żeby się ze mną skontaktował”.
Z pomocą Uniwersytetu Florydy w końcu udało mi się porozmawiać z Heckenbergerem przez telefon satelitarny. Przez trzaski i odgłosy dżungli w tle powiedział, że ma zamiar zatrzymać się w wiosce Kuikuro w rejonie Xingu i, ku mojemu zaskoczeniu, że może się tam ze mną spotkać, jeśli zdołam tam dotrzeć. Dopiero później, kiedy zyskałem nieco pełniejszy obraz historii miasta Z, odkryłem, że to właśnie w tym miejscu James Lynch i jego ludzie zostali porwani.
– Jedziesz do Amazonii, żeby odnaleźć kogoś, kto zaginął dwieście lat temu? – zapytała moja żona Kyra. Był styczniowy wieczór 2005 roku, stała w kuchni w naszym mieszkaniu, nakładając na talerze makaron z sezamem na zimno z Hunan Delight.
– To było zaledwie osiemdziesiąt lat temu.
– A więc masz zamiar szukać kogoś, kto zaginął osiemdziesiąt lat temu?
– Zasadniczo tak.
– A skąd w ogóle wiesz, gdzie szukać?
– Tego jeszcze dokładnie nie wiem.
Moja żona, która jest producentką programu 60 minutes i osobą bardzo rozsądną, postawiła talerze na stole, czekając, aż powiem coś więcej.
– Nie ja pierwszy tam jadę – dodałem. – Przede mną były tam setki ludzi.
– I co się z nimi stało?
Nabrałem na widelec trochę makaronu i zawahałem się.
– Wielu z nich zaginęło.
Patrzyła na mnie przez dłuższą chwilę.
– Mam nadzieję, że wiesz, co robisz.
Obiecałem, że nie pognam do Xingu, przynajmniej dopóki nie dowiem się, gdzie rozpocząć wyprawę. Ostatnie ekspedycje polegały na współrzędnych obozu Dead Horse zawartych w Exploration Fawcett, ale biorąc pod uwagę wyrafinowane wybiegi pułkownika, wydawało się dziwne, żeby obóz tak łatwo dało się znaleźć. Chociaż Fawcett prowadził drobiazgowe notatki dotyczące swoich wypraw, najbardziej interesujące dokumenty uważano za zaginione albo ukryte przez rodzinę. Część korespondencji Fawcetta oraz dzienniki członków jego ekspedycji trafiły jednak do brytyjskich archiwów. A więc przed zanurzeniem się w dżunglę wybrałem się do Anglii, żeby przekonać się, czy zdołam dowiedzieć się czegoś więcej o obsesyjnie strzeżonej tajemnicy trasy Fawcetta oraz o człowieku, który w 1925 roku zniknął bez śladu.
4 zakopany skarb
Percy Harrison Fawcett nigdy jeszcze nie czuł się tak pełen życia.
Był rok 1888, a on miał dwadzieścia jeden lat i służył jako porucznik w Królewskiej Artylerii. Właśnie otrzymał miesięczną przepustkę ze swojego garnizonu w kolonii brytyjskiej na Cejlonie i był wystrojony w wyprasowany biały mundur ze złotymi guzikami oraz pikelhaubę z paskiem zapiętym pod brodą. Ale nawet ze strzelbą i szablą wyglądał jak chłopiec – „najbardziej nieopierzony” ze wszystkich młodych oficerów, jak mówił sam o sobie.
Poszedł do swego bungalowu w forcie Frederick, którego okna wychodziły na lśniącą błękitem zatokę w Trikunamalaja. Fawcett, który był zagorzałym miłośnikiem psów, dzielił pokój z siedmioma foksterierami, które w owym czasie oficerowie często zabierali ze sobą na pole walki. Wśród wytworów lokalnego rzemiosła, którymi zarzucona była jego kwatera, zaczął szukać schowanego wcześniej listu. Wreszcie znalazł: z dziwnymi literami wijącymi się na kopercie, wypisanymi sepiowym atramentem. Fawcett otrzymał tę notatkę od pewnego kolonialnego zarządcy, on zaś dostał ją od naczelnika wioski, któremu wyświadczył przysługę. Jak zanotował później w swoim dzienniku, wiadomość napisana po angielsku przyczepiona była do tajemniczego manuskryptu. Wynikało z niej, że w mieście Badulla, w głębi wyspy, znajduje się równina pokryta na jednym końcu skałami. W języku syngaleskim miejsce to nazywano czasem Galla-pita-Galla, „skała na skale”. Dalej tekst brzmiał tak:
Pod tymi skałami jest jaskinia, do której kiedyś łatwo było wejść, ale teraz trudno
do niej dotrzeć, ponieważ wejście przesłaniają kamienie, dżungla i wysoka
trawa. Można tam czasem napotkać leopardy. W jaskini tej znajduje się
skarb… nieoszlifowane kamienie szlachetne i złoto, większy, niż był w posiadaniu królów.
Chociaż Cejlon – obecnie Sri Lanka – był znany jako „skarbiec Oceanu Indyjskiego”, zarządca kolonialny nie dał wiary tak niezwykłej opowieści i przekazał dokumenty Fawcettowi, uznawszy, że mogą go zainteresować. Fawcett nie miał pojęcia, co z nimi zrobić – równie dobrze mogła to być jakaś bzdura – ale, w przeciwieństwie do większości arystokratycznej kadry oficerskiej, miał mało pieniędzy. „Dla niezamożnego porucznika artylerii – pisał – wizja skarbu była zbyt pociągająca, by ją porzucić” . Była to także szansa, by uciec od placówki wojskowej i jej białej kasty rządzącej, odzwierciedlenia wyższej klasy angielskiego społeczeństwa – społeczeństwa, które pod przykrywką szacowności zawsze, z punktu widzenia Fawcetta, skrywało coś z Dickensowskiego horroru.
[…]
5 białe plamy na mapie
– Proszę bardzo, Królewskie Towarzystwo Geograficzne – powiedział taksówkarz, wysadzając mnie przed wejściem naprzeciwko Hyde Parku, pewnego poranka w lutym 2005 roku. Budynek przypominał ekstrawagancki pałacyk, którym zresztą był, zanim Towarzystwo, które potrzebowało więcej przestrzeni, kupiło go w 1912 roku. Dwupiętrowy, z czerwonej cegły, z otwieranymi pionowo oknami i holenderskimi kolumnami, miał pokryty miedzianą blachą wysunięty dach, który wraz z kominami tworzył szereg zagmatwanych płaszczyzn, jak w dziecięcej wizji zamku. Na zewnątrz pod ścianą stały naturalnej wielkości posągi: Livingstone’a, z jego nieodłączną czapką i laską, oraz Ernesta Shackletona, badacza Antarktyki, zakutanego w szale i w butach z cholewami. Przy wejściu zapytałem strażnika, gdzie są archiwa, z których miałem nadzieję dowiedzieć się więcej na temat kariery Fawcetta jako odkrywcy oraz jego ostatniej wyprawy.
Kiedy po raz pierwszy zadzwoniłem do Johna Hemminga, byłego dyrektora Królewskiego Towarzystwa Geograficznego i badacza historii Indian brazylijskich, żeby zapytać o tego eksploratora Amazonki, powiedział: „Ale nie jest pan jednym z tych wariatów od Fawcetta, prawda?” Towarzystwo najwyraźniej zaczęło mieć się na baczności przed ludźmi opętanymi na punkcie losów pułkownika. Mimo upływu czasu i coraz mniejszego prawdopodobieństwa, że uda się go odnaleźć, obsesja niektórych raczej wzrosła, zamiast się zmniejszać. Przez całe dekady nękali Towarzystwo prośbami o informacje, wymyślając dziwaczne teorie, a potem wyruszali do dżungli, co w praktyce równało się samobójstwu. Nazywano ich często „świrami od Fawcetta”. Pewien człowiek, który wybrał się na poszukiwanie pułkownika w 1995 roku, napisał w niepublikowanym artykule, że jego fascynacja Fawcettem zmieniła się w „wirus”, i że kiedy zadzwonił do Towarzystwa z prośbą o pomoc, jakaś „wyczerpana” osoba z obsługi powiedziała o poszukiwaczach Fawcetta: „Myślę, że to
szaleńcy. Ci ludzie są opętani” . Czułem się trochę głupio jako kolejny natręt, który prosi o udostępnienie wszystkich papierów Fawcetta, ale archiwa Towarzystwa, w których znajduje się sekstant Karola Darwina i oryginalne mapy Livingstone’a, zostały otwarte dla publiczności dopiero przed kilkoma miesiącami, i mogły się okazać bezcenne. Jednak w czasach Fawcetta to właśnie Towarzystwo pomogło w realizacji jednego z najbardziej nieprawdopodobnych dokonań ludzkości: stworzeniu kompletnej mapy świata. Żaden chyba czyn, ani budowa Mostu Brooklińskiego czy też Kanału Panamskiego, nie może się równać z nim skalą ani liczbą ofiar. Całe przedsięwzięcie, od czasu kiedy starożytni Grecy położyli podwaliny precyzyjnej kartografii, zajęło setki lat, kosztowało miliony dolarów i pochłonęło tysiące istnień, a gdy zostało prawie ukończone, tak bardzo zmieniło rzeczywistość, że niemal nikt nie pamiętał, jak świat wyglądał wcześniej, ani też jakim sposobem dokonano tego wyczynu.
[…]
– Jakich materiałów pan szuka? – zapytała mnie jedna z archiwistek.
Zszedłem do niewielkiej czytelni w suterenie. Regały z książkami, oświetlone fluorescencyjnym światłem, zapchane były przewodnikami, atlasami i powiązanymi rocznikami „Proceedings of the Royal Geographical Society”. Większość zbiorów Towarzystwa, na które składają się ponad dwa miliony map, artefaktów, fotografii i relacji z podróży, została w ostatnich latach przeniesiona z tego, co nazywano „dickensowskimi warunkami”, do klimatyzowanych podziemi. Widziałem, jak personel przemyka się tam i z powrotem przez rozsuwane drzwi.
Kiedy powiedziałem archiwistce, że szukam dokumentów Fawcetta, rzuciła mi pytające spojrzenie.
– O co chodzi? – zapytałem.
– Cóż, powiedzmy, że wiele osób zainteresowanych Fawcettem jest nieco… – jej głos ucichł, gdy zniknęła w katakumbach. Czekając, przejrzałem kilka relacji z wypraw finansowanych przez Towarzystwo. Jedna z nich opisywała ekspedycję z 1844 roku kierowaną przez Charlesa Sturta oraz jego zastępcę Jamesa Pole’a, którzy przemierzali pustynię australijską w poszukiwaniu legendarnego wewnętrznego morza. „Upał jest tak wielki, że… włosy przestały nam rosnąć, a paznokcie stały się kruche jak szkło – pisał Sturt w dzienniku. – Wszyscy mają objawy szkorbutu. Cierpimy na gwałtowne bóle głowy, bóle rąk i nóg, dziąsła mamy opuchnięte i owrzodzone. Z panem Pole’em jest coraz gorzej: skóra na jego mięśniach stała się czarna i dolne kończyny odmówiły mu posłuszeństwa. 14 nagle zmarł” . Śródlądowe morze nigdy nie istniało, a czytając te relacje, zdałem sobie sprawę, iż odkrywanie świata polegało raczej na porażkach niż sukcesach – błędach taktycznych i mrzonkach. Towarzystwo może i zdobyło świat, ale tylko dzięki temu, że świat
zagarnął wielu jego członków. Na długiej liście tych, którzy polegli za sprawę, Fawcett stanowił osobną kategorię: ani żywy, ani zmarły – albo, jak określił go jeden z autorów, „żywy trup”.
Archiwistka szybko wyłoniła się spomiędzy regałów, niosąc kilka poplamionych teczek. Kiedy położyła je na stole, uniósł się z nich fioletowawy pył. „Będzie pan musiał to włożyć” – powiedziała, wręczając mi parę białych rękawiczek. Wsunąwszy je na ręce, otworzyłem pierwszą teczkę. Była pożółkła, wysypywały się z niej pokruszone listy. Wiele stron pokrytych było niemożliwie małymi, pochylonymi słowami, pisanymi bez odstępów, co wyglądało jak jakiś szyfr. To było pismo Fawcetta. Wziąłem jedną kartę i rozłożyłem. List datowany na 1915 rok zaczynał się: „Drogi Reevesie”. Nazwisko brzmiało znajomo. Otworzyłem jedną z książek na temat Królewskiego Towarzystwa Geograficznego i zajrzałem do indeksu. Edward Ayearst Reeves był kustoszem map w latach 1900–1933. Teczki zawierały ponaddwudziestoletnią korespondencję pomiędzy Fawcettem a pracownikami Towarzystwa. Wiele listów adresowanych było do Reevesa i sir Johna Scotta Keltiego, który pełnił funkcję sekretarza Towarzystwa w latach 1892–1915, a później został jego
wiceprezesem. Było także mnóstwo listów od Niny, urzędników rządowych, innych badaczy i przyjaciół, dotyczących zniknięcia pułkownika. Wiedziałem, że przeczytanie tego wszystkiego zajmie mi wiele dni, jeśli nie tygodni, a jednak czułem radość. Tu właśnie dowiem się wszystkiego o życiu i śmierci Fawcetta.
Podniosłem jeden z listów do światła. Był datowany na 14 grudnia 1921 roku. Przeczytałem: „Niemal bez wątpienia lasy te skrywają ślady zaginionej cywilizacji o najbardziej nieoczekiwanym i zaskakującym charakterze”.
Otworzyłem notes i zacząłem robić notatki. W jednym z listów znalazłem wzmiankę o tym, że Fawcett otrzymał „dyplom” od KTG. Nie słyszałem, żeby Towarzystwo dawało jakieś dyplomy, więc zapytałem archiwistkę, dlaczego Fawcett go dostał.
– Musiał być uczestnikiem któregoś z programów szkoleniowych Towarzystwa – wyjaśniła. – Tak, proszę spojrzeć. Najwyraźniej zapisał się na kurs, który ukończył w 1901 roku.
– Mam rozumieć, że uczył się, jak zostać odkrywcą?
– Myślę, że można to tak nazwać.
6 uczeń
[…]
Fawcett został nauczony nie tylko tego, jak mierzyć, ale jak widzieć – rejestrować i klasyfikować wszystko wokół siebie, w ramach czegoś, co Grecy nazywali autopsis. Miały mu w tym pomóc przede wszystkim dwa podręczniki. Jednym była Art of Travel [Sztuka podróżowania], napisana przez Galtona dla szerokiej publiczności. Druga to Hints for Travellers [Porady dla podróżników] opracowana przez Galtona i służąca jako nieoficjalna biblia Towarzystwa. (Fawcett zabrał ze sobą egzemplarz nawet na swoją ostatnią wyprawę.) Wydanie z 1893 roku głosiło: „To wielka strata, zarówno dla samego podróżnika, jak i dla innych, kiedy podróżnik nie obserwuje”. Dalej radził: „Pamiętaj, że pierwszym i najlepszym instrumentem są twoje własne oczy. Używaj ich bez przerwy i na miejscu notuj swe spostrzeżenia, w notesie z ponumerowanymi stronicami, oraz na mapie. …Notuj w miarę, jak się pojawiają wszelkie ważne obiekty: strumienie, ich nurt i barwę, łańcuchy górskie, ich charakter, widoczną strukturę i lodowce, barwy i formy
krajobrazu, przeważające wiatry, klimat… Krótko mówiąc, zapisuj wszystko, gdy tylko to zobaczysz”. (Potrzeba notowania każdego spostrzeżenia była tak silna, że podczas wyścigu do bieguna południowego Robert Falcon Scott nie przestawał robić notatek, nawet gdy on i wszyscy jego ludzie byli bliscy śmierci. Jedne z ostatnich słów, jakie zapisał w swym dzienniku, brzmiały: „Gdybyśmy przeżyli, moglibyśmy opowiedzieć historię męstwa, wytrwałości i odwagi moich towarzyszy, która poruszyłaby serce każdego Anglika. Te pospieszne notatki i nasze martwe ciała będą musiały powiedzieć wszystko”.
[…]
Fawcett i jego koledzy z kursu uczyli się także podstaw wspinaczki i organizacji ekspedycji – począwszy od tego, jak zrobić poduszki z błota, aż do wybierania najlepszych zwierząt jucznych. „Pomijając jego zatwardziały upór, osioł to znakomite, spokojne stworzenie, stanowczo zanadto pogardzane” – zwracał uwagę Galton, jak zwykle obsesyjnie obliczając, że osioł może dźwigać około 30 kilogramów, koń około 45, a wielbłąd do 135.
Podróżników pouczano, by każdy członek wyprawy przed wejściem na pokład podpisał formalną zgodę, coś w rodzaju umowy. Galton pokazał im wzór:
My, niżej podpisani, członkowie wyprawy mającej zbadać wnętrze….., pod
kierownictwem pana A., zgadzamy się oddać (nas samych oraz ekwipunek)
całkowicie i bez wyjątku pod jego rozkazy dla powyższego celu, od dnia
dzisiejszego aż do naszego powrotu do….., albo, jeśli się to nie powiedzie,
ponieść wszelkie wynikające z tego konsekwencje.
Każdy z osobna zobowiązujemy się, że zrobimy co w naszej mocy, by przyczynić się
do harmonijnych stosunków wśród członków wyprawy oraz powodzenia
ekspedycji. Na dowód tego składamy nasze podpisy.
(tutaj następują podpisy).
Kursantów przestrzegano, by nie wynosili się ponad swoich ludzi i czujnie wypatrywali koterii, oznak rozłamu lub buntu. „Ze wszystkich sił zachęcajcie do weselenia się, śpiewu, żartów” – radził Galton. Należy również zachować ostrożność w przypadku tubylczych pomocników. „Szczery, żartobliwy, ale stanowczy sposób bycia, połączony z pozorem większej niż rzeczywista pewności siebie to najlepszy sposób postępowania wobec dzikusa”.
Choroba i zranienia mogą spowodować klęskę wyprawy, więc Fawcett posiadł także podstawową wiedzę medyczną. Dowiedział się na przykład, jak usunąć zepsuty ząb „poprzez ciągłe popychanie i pociąganie”. Gdyby połknął truciznę, miał natychmiast sprowokować wymioty. „Użyj mydlin albo prochu strzelniczego, jeśli nie masz pod ręką stosownych emetyków” . W przypadku ugryzienia przez jadowitego węża Fawcett miał podpalić proch w ranie albo odciąć zakażony kawałek nożem. „Następnie wypal [miejsce wokół ugryzienia] końcem stalowego stempla, rozpalonego, jeśli to możliwe, do białości” – radził Galton. „Arterie są położone głęboko i powinno się wyciąć lub wypalić tyle ciała, ile schwycą palce. Następnie należy użyć całej energii, a nawet brutalnej siły, aby nie pozwolić pacjentowi poddać się letargowi i oszołomieniu, które zwykle są efektem trucizny, i które zwykle kończą się śmiercią” . Sposób na krwawiącą ranę – na przykład od strzały – był równie „barbarzyński”: należało zalać ranę wrzącym tłuszczem.
Nic jednak nie mogło się równać z koszmarem pragnienia i głodu. Jednym sposobem było „pobudzanie” śliny w ustach. „Można to zrobić, żując coś, na przykład liść, albo trzymając w ustach nabój lub gładki niechłonny kamień, na przykład krzemień” – wyjaśniał Galton. W przypadku głodu Fawcett ma pić zwierzęcą krew, jeśli będzie dostępna. Szarańcza, koniki polne i inne owady także są jadalne – i mogą uratować człowiekowi życie. („By je przyrządzić, należy wyrwać nóżki i skrzydełka i uprażyć je z odrobiną tłuszczu na patelni, jak kawę” .)
Było jeszcze zagrożenie ze strony wrogich „dzikich” i „kanibali”. Przemierzając takie rejony, podróżnik miał poruszać się pod osłoną ciemności, ze strzelbą gotową do strzału. By schwytać jeńca „weź nóż, włóż go między zęby, i stojąc nad nim, zdejmij zaślepki z broni i połóż obok. Potem zwiąż mu ręce takim sposobem, jaki jest możliwy. Należy tak postępować dlatego, że szybki giętki dzikus, kiedy ty będziesz zajęty sznurkiem i naładowaną bronią, mógłby łatwo się zerwać, zabrać ją i role by się odwróciły” .
Wreszcie uczono studentów, jak postąpić, gdyby zaginął któryś z członków wyprawy. Muszą napisać szczegółową relację o tym, co się stało, którą powinni potwierdzić inni członkowie ekspedycji. „Jeśli zaginie jeden z ludzi, zanim ruszycie dalej, zostawiając go własnemu losowi, należy zebrać całą wyprawę i zapytać ich, czy uważają, że zrobiłeś wszystko, co mogłeś, by go ocalić, i zapisać ich odpowiedzi” – tłumaczył Galton. Jeśli jeden z towarzyszy umrze, jego dobytek należy zabrać dla krewnych, a ciało zasługuje na godny pochówek. „Wybierz dobrze oznaczone miejsce, wykop głęboki grób, posadź tam ciernie i obciąż głazami, jako ochronę przed drapieżnikami” .
Po niemal rocznym kursie Fawcett wraz z innymi jego uczestnikami musiał zdać egzamin końcowy. Studenci musieli zaprezentować doskonałe umiejętności miernicze, co wymagało rozumienia złożonej geometrii i astronomii. Fawcett całymi godzinami wkuwał z Niną, która podzielała jego zainteresowania badawcze i wytrwale mu pomagała. Jeśli mu się nie uda, wiedział, że wróci do punktu wyjścia – znów będzie żołnierzem. Starannie wpisywał odpowiedzi. Kiedy skończył, wręczył papiery Reevesowi. Potem czekał. Reeves ogłosił studentom wyniki, a następnie przekazał nowinę Fawcettowi. Zdał, a nawet więcej. Reeves w swych wspomnieniach wyróżnił Fawcetta, zauważając, że „zdał celująco”. Fawcettowi udało się to, co zamierzał: otrzymał imprimatur Królewskiego Towarzystwa Geograficznego, albo, jak to ujął: „KTG zrobiło ze mnie badacza” . Teraz potrzebował tylko misji.
[…]
8 w głąb Amazonii
[…]
Pewnego dnia Fawcett wypatrzył coś na brzegu leniwie płynącej rzeki. Początkowo wyglądało to jak zwalone drzewo, ale zaczęło płynąć w stronę kanu. Było większe niż węgorz elektryczny, a gdy dostrzegli to towarzysze Fawcetta, zaczęli krzyczeć. Fawcett uniósł strzelbę i strzelał do tajemniczego obiektu, aż dym uniósł się w powietrze. Kiedy stworzenie przestało się ruszać, mężczyźni dopłynęli do niego. Była to anakonda. W swoich sprawozdaniach dla Królewskiego Towarzystwa Geograficznego Fawcett utrzymywał, że miała prawie dwadzieścia metrów długości (Wielkie węże! – krzyczał nagłówek w brytyjskiej prasie), chociaż większość ciała anakondy znajdowała się pod wodą i była ona z pewnością mniejsza: najdłuższy opisany osobnik miał 8 metrów i 22 centymetry. (Przy takiej długości anakonda może ważyć ponad pół tony i dzięki elastycznym szczękom połknąć jelenia w całości.) Wpatrując się w nieruchomego węża, Fawcett wyjął nóż. Próbował odciąć kawałek jej skóry, żeby włożyć ją do słoika na próbki, ale kiedy wbił nóż,
anakonda rzuciła się w stronę jego i jego ludzi, uciekli przerażeni.
Podążali dalej, wpatrując się w dżunglę. „Była to jedna z mych najbardziej ponurych podróży, ponieważ rzeka, choć cicha, była groźna, i wydawało się, że spokojny nurt i głęboka woda zapowiadają czyhające na nas zło – pisał Fawcett kilka miesięcy po opuszczeniu Riberalta. – Demony rzek amazońskich krążyły wokół, objawiając swoją obecność w nisko płynących chmurach, ulewnym deszczu i ciemnych ścianach lasu” .
Fawcett narzucił ścisły reżim. Henry Costin, były brytyjski kapral, który uczestniczył w wielu jego późniejszych wyprawach, pisał, że budzili się o świcie na sygnał pobudki dawany przez jedną osobę. Potem biegli nad rzekę, myli się, czyścili zęby i pakowali się, podczas gdy ten, który miał dyżur, rozpalał ogień. „Wiedliśmy proste życie – wspominał Costin. – Na śniadanie była zwykle owsianka, mleko z puszki i dużo cukru” . Spiesznie ruszali w drogę. Gromadzenie wszelkiego rodzaju danych do sprawozdań dla KTG – w tym pomiarów, szkiców krajobrazu, odczytów ciśnienia i temperatury, spisów flory i fauny – wymagało skrupulatnej pracy, i Fawcett harował gorączkowo. „Nie mogłem znieść bezczynności” – powiedział kiedyś. Wydawało się, że dżungla wydobywa jego cechy charakteru: odwagę i wytrzymałość, połączone z drażliwością i nietolerancją wobec cudzych słabości. Pozwalał swoim ludziom jedynie na krótką przerwę na lunch – kilka herbatników – i maszerowali nawet przez dwanaście godzin dziennie.
Tuż przed zachodem słońca wreszcie dawał towarzyszom sygnał do rozbicia obozu. Willis, kucharz, miał przygotować kolację i wzbogacić zupę z proszku tym, co udało się upolować. Głód sprawiał, że wszystko było przysmakiem: pancerniki, ogończe, żółwie, anakondy, szczury. „Małpy uważamy za smaczny posiłek – zauważył Fawcett. – Ich mięso jest dość smaczne, ale na początku pomysł jedzenia ich wydał mi się odpychający, ponieważ, zawieszone nad ogniem w celu opalenia sierści, miały przerażająco ludzki wygląd” .
Przemierzając las, Fawcett i jego ludzie byli bardziej narażeni na atak drapieżników. Pewnego razu stado pekari białobrodych ruszyło na Chiversa i tłumacza, którzy zaczęli strzelać na oślep, aż Willis umknął na drzewo, by nie zostać zastrzelonym przez swoich towarzyszy. Nawet żaby mogły okazać się zabójcze: liściołaz straszliwy (Phyloobates terribilis), spotykany w kolumbijskiej Amazonii, wydziela dość toksyn, by zabić stu ludzi. Pewnego dnia Fawcett potknął się o węża koralowego, którego jad paraliżuje układ nerwowy ofiary, powodując, że człowiek się dusi. W Amazonii, nie mógł nadziwić się Fawcett, królestwo zwierząt „jest przeciw człowiekowi jak nigdzie indziej na świecie” .
Ale on i jego towarzysze wcale nie wielkich drapieżników obawiali się najbardziej. Najgorsze były nękające ich nieustannie drobne plagi. Mrówki saibskie (Ecodoma cephalotes), które potrafiły przez jedną noc zmienić ubrania i plecaki w strzępy. Kleszcze przyczepiające się jak pijawki (kolejny dopust boży) i czerwone włochate lądzienie, które zjadały ludzką tkankę. Tryskające cyjankiem stonogi. Pasożyty powodujące ślepotę. Muchy, które wprowadzały swoje pokładełka przez ubranie i składały jaja, a wylęgające się z nich larwy wwiercały się pod skórę. Niemal niewidoczne gryzące muszki nazywane pium, które pokrywały ciała podróżników rankami. Były też „całujące robaki”, które gryzą ofiary w wargi, przenosząc pierwotniaka o nazwie Trypanosoma cruzi. Dwadzieścia lat później człowiek, który sądził, że udało mu się wyjść z dżungli bez uszczerbku na zdrowiu, umierał na serce albo obrzęk mózgu. Jednak najbardziej niebezpieczne były moskity. Przenosiły wszystko, od malarii, przez dengę, aż po słoniowaciznę i żółtą
febrę. „Moskity to główna przyczyna tego, że Amazonia to wciąż obszar niezdobyty” – pisał Willard Price w książce z 1952 roku The Amazing Amazon.
Fawcett i jego ludzie owijali się w siatki, ale nawet to nie wystarczało. „Muszki siadały na nas całymi chmurami – pisał Fawcett. – Musieliśmy przesłonić oba końce szałasu, z liści palmowych zbudowanego na łodzi, moskitierą i chodzić w siatkach na głowach, ale mimo to nasze dłonie i twarze szybko pokrywały się masą maleńkich swędzących krwawych pęcherzy” . W tym samym czasie komary, tak małe, że przypominają proszek, ukrywały się we włosach Fawcetta i jego towarzyszy. Często owady były jedyną rzeczą, o której byli w stanie myśleć. Nauczyli się rozpoznawać odgłos trących o siebie skrzydełek insekta każdego gatunku. („Tabana zjawiały się pojedynczo, ale zapowiadały swoje przybycie sondą przypominającą ukłucie igły” – pisał Fawcett.) Owady doprowadzały ich niemal do obłędu, o czym świadczy dziennik pewnego przyrodnika, który pojechał z Fawcettem na jedną z kolejnych ekspedycji:
10/20 – Zaatakowani w hamakach przez maleńkie komary, długości nie więcej niż jednej dziesiątej cala; moskitiera nie chroni; komary gryzą całą noc, nie dając spać.
10/21 – Kolejna bezsenna noc z powodu krwiożerczych komarów.
10/22 – Na ciele mnóstwo bąbli od ugryzień owadów, nadgarstki i dłonie spuchnięte od ugryzień maleńkich komarów. 2 noce prawie bez snu – po prostu straszne…
Deszcz w południe, całe popołudnie i przez większość nocy. Buty od początku mi przemokły. Najgorsze kleszcze jak dotąd.
10/23 – Okropna noc z najgorszymi jak dotąd gryzącymi komarami; nawet dym nie pomaga.
10/24 – Chory od ugryzień insektów. Nadgarstki i ręce spuchnięte. Smaruję kończyny jodyną.
10/25 – Gdy wstaliśmy, ujrzeliśmy termity pokrywające wszystko, co leżało na ziemi. Krwiożercze komary wciąż nam towarzyszą.
10/30 – Pszczoły i komary straszne.
11/2 – Przez komary zmętniał mi wzrok w prawym oku.
11/3 – Pszczoły i komary gorsze niż kiedykolwiek, naprawdę „nie ma odpoczynku od znoju”.
11/5 – Moje pierwsze doświadczenie z pszczołami jedzącymi ciało i padlinę. Całe chmary gryzących komarów – najgorsze, jakie spotkaliśmy – sprawiają, że posiłek staje się niejadalny, bo pełen ich paskudnych ciałek, ich brzuchów czerwonych i pękatych od naszej krwi.
Po sześciu miesiącach większość członków ekspedycji, w tym Chivers, miała gorączkę. Owładnęło nimi niedające się ugasić pragnienie, straszliwe bóle głowy i niekontrolowane dreszcze. Ich mięśnie drgały tak bardzo, że z trudem chodzili. W większości zarazili się albo żółtą febrą, albo malarią. Jeśli była to żółta febra, najbardziej obawiali się, że będą pluli krwią – co nazywano czarnymi wymiotami – bo oznaczało to, że śmierć jest blisko. Jeśli chorowali na malarię – którą, jak oceniano, zarażało się wówczas ponad osiemdziesiąt procent ludzi pracujących w Amazonii – doświadczali niekiedy halucynacji, mogli zapaść w śpiączkę i umrzeć. W pewnym momencie Fawcett płynął w łodzi z czterema ludźmi, którzy zachorowali i zmarli. Za pomocą wioseł pomógł wykopać dla nich groby na brzegu. Miejsce to upamiętniało, jak pisał Fawcett, „tylko kilka skrzyżowanych gałęzi związanych trawą” . Pewnego ranka Fawcett zauważył na błotnistym brzegu ciąg zagłębień. Schylił się, żeby im się przyjrzeć. Były to ludzkie ślady. Przeszukał
las w okolicy i odkrył połamane gałęzie i zdeptane liście. Szli za nimi Indianie.
[…]
9 tajne dokumenty
[…]
– Nie wygląda mi pan na podróżnika.
– Istotnie, nie jestem nim.
– Cóż, w takim razie lepiej, żeby się pan dobrze najadł, nim pojedzie pan do dżungli.
Zaczęła otwierać szafki, wyjmować garnki i patelnie, zapaliła gazowy piekarnik. Po niedługim czasie kuchenny stół zapełnił się miskami risotto, warzywami na parze, domowym chlebem i gorącą szarlotką z kruszonką.
– To wszystko wegetariańskie jedzenie – wyjaśniła. – PHF wierzył, że daje wielką wytrzymałość. Poza tym nigdy nie lubił zabijać zwierząt, jeśli nie musiał.
Kiedy usiedliśmy do jedzenia, pojawiła się dwudziestotrzyletnia córka Rolette, Isabelle. Miała włosy krótsze niż matka, a w oczach coś z intensywności spojrzenia pradziadka. Była pilotem British Airways.
– Naprawdę zazdroszczę pradziadkowi – powiedziała Isabelle. – W jego czasach można było po prostu wyruszyć i odkryć jakąś nieznaną część świata. A teraz dokąd jechać?
Rolette postawiła pośrodku stołu zabytkowy srebrny kielich.
– Wyjęłam go specjalnie dla pana – oznajmiła. – To jest kielich od chrztu PHF.
Podniosłem go do światła. Po jednej stronie były wygrawerowane kwiaty i pączki, po drugiej data „1867”, rok urodzenia Fawcetta.
Kiedy już zjedliśmy i pogawędziliśmy chwilę, zapytałem Rolette o coś, nad czym od dawna się zastanawiałem – czy, wyznaczając trasę, powinienem polegać, tak jak wiele innych wypraw, na współrzędnych obozu Dead Horse wspomnianych w Exploration Fawcett. – Cóż, lepiej niech pan będzie z nimi ostrożny – powiedziała Rolette.
– Co ma pani na myśli?
– PHF napisał je, żeby sprowadzić ludzi na manowce. To podstęp.
Ta wiadomość zdumiała mnie i wytrąciła z równowagi. Jeśli to prawda, oznaczało to, że wielu ludzi zmierzało, często z tragicznym skutkiem, w złym kierunku. Kiedy zapytałem, dlaczego Brian Fawcett, który redagował Exploration Fawcett, nie zweryfikował tego oszustwa, wyjaśniła, że chciał uczynić zadość życzeniu ojca i brata. Słuchając jej, coraz lepiej zdawałem sobie sprawę, że to, co dla innych było niedającą spokoju tajemnicą, dla nich było rodzinną tragedią. Kiedy skończyliśmy kolację, Rolette stwierdziła:
– Gdy ktoś ginie bez wieści, to nie jest jak zwykła śmierć. Brakuje zakończenia.
(Później wyznała mi: „Wie pan, kiedy umierała moja matka, powiedziałam jej: «Przynajmniej wreszcie się dowiesz, co się stało z PHF i Jackiem»”.)
Rolette zamilkła na dłuższą chwilę, jakby podejmowała jakąś decyzję. Wreszcie powiedziała:
– Czy naprawdę chce się pan dowiedzieć, co się stało z moim dziadkiem?
– Tak. Jeśli to możliwe.
– Coś panu pokażę.
Zaprowadziła mnie do pokoju na tyłach i otworzyła wielki drewniany kufer. W środku było pełno książek oprawionych w skórę. Ich okładki były zniszczone i podarte, oprawy się rozpadały. Niektóre trzymały się tylko dlatego, że powiązano je sznurkiem.
– Co to za książki?
– Wspomnienia i dzienniki podróży. – Podała mi je. – Może je pan przejrzeć, ale proszę ich bardzo pilnować.
[…]
14 dowody na istnienie miasta Z
To nie było objawienie, żaden piorun z jasnego nieba. Teoria rozwijała się stopniowo, układała z fragmentów, zrywami i meandrami, a jej początki sięgały jeszcze czasów, kiedy przebywał na Cejlonie. W Forcie Frederick Fawcett dowiedział się po raz pierwszy, że być może istnieje oddalone od świata królestwo w dżungli, którego pałace i rynki, wraz z nieuchronnym niszczącym wpływem czasu, znikają pod gęstwiną pnączy i korzeni. Ale wizja miasta Z – zaginionej cywilizacji ukrytej w Amazonii – zawładnęła nim na dobre, gdy spotkał wrogo usposobionych Indian, których radzono mu unikać za wszelką cenę.
[…]
Po wyprawie z 1910 roku Fawcett, podejrzewając, że Indianie amazońscy skrywają sekrety nieznane historykom i etnologom, zaczął wyszukiwać rozmaite plemiona, choćby uważane były za bardzo groźne. „Są tu problemy do rozwiązania… domagające się, by ktoś je podjął – pisał do KTG. – Ale niezbędne jest doświadczenie. Szaleństwem jest bez niego wyprawiać się w niezbadane rejony – w obecnych czasach to samobójstwo” . W 1911 roku zrezygnował z prac dla komisji do spraw granic, by prowadzić badania rozwijającej się błyskawicznie dziedzinie antropologii. Kiedyś w okolicy rzeki Heath Fawcett z Costinem i resztą wyprawy jedli posiłek, gdy nagle otoczyła ich grupa Indian z łukami w rękach. „Bez wahania – pisał Costin – Fawcett rzucił pas i maczetę, by pokazać, że nie jest uzbrojony, i poszedł ku nim z rękami nad głową. Zawahali się na chwilę, po czym jeden z los barbaros [dzikusów] odłożył strzały i podszedł, by się z nim przywitać. I tak zaprzyjaźniliśmy się z Indianami Echoja.”
[…]
Koncepcja, że w Ameryce żyje plemię „jasnych” ludzi albo „białych Indian” istniała, od kiedy Kolumb stwierdził, że widział wielu rdzennych mieszkańców, którzy byli „biali jak my” . Później konkwistadorzy twierdzili, że trafili u Azteków na salę pełną „mężczyzn, kobiet i dzieci o białych z urodzenia twarzach, ciele, włosach i rzęsach” . Legenda „białych Indian” najbardziej żywa była w Amazonii, gdzie pierwsi hiszpańscy odkrywcy, którzy spłynęli Amazonką, opisywali wojowniczki jako „wysokie, o bardzo jasnej skórze” . Wiele z tych legend wzięło się niewątpliwie z istnienia plemion o wyraźnie jaśniejszym kolorze skóry.