Zaginione białe plemiona. Podróż w poszukiwaniu zapomnianych mniejszości
Negombo Road, godzina 14.30, dzień po Bożym Narodzeniu. Niskie niebo. Krzaki zdziczałych bananowców na dachach bungalowów. Zapach ciepłego deszczu, który zaraz dotrze od strony plantacji herbaty na płaskowyżu. Nieregularna linia asfaltu dzieli Ocean Indyjski od lotniska noszącego imię Solomona Bandaranaike, premiera zastrzelonego serią z pistoletu w 1959 roku przez buddyjskiego bonzę, który tamtego dnia włożył najpiękniejszą ze swoich szat i osłonił się przed słońcem angielskim parasolem. Tuk-tuk, ryksze wyposażone w silnik, pomalowane na czarno i żółto, pędzą tak szybko jak tylko to możliwe, a ich tłoki wydają dźwięk podobny do zadyszanej starej Lambretty. Starają się unikać rogów błąkających się krów, kiedy te wyłaniają się z gęstwiny, aby przejść przez drogę, powolne, lecz niepowstrzymane. Rykszarze jadący w kierunku miasta udają, że chcą wyprzedzać się nawzajem na zakręcie, aby dostać napiwek od pasażerów, ukrytych za firankami na tylnym siedzeniu i obojętnych na wszelkie niebezpieczeństwa. Kiedy tuk-tuk
przyspiesza, czarne wyziewy z silnika owiewają rykszę jadącą obok, która raptownie skręca na trzech kołach. Nazwa Negombo Road pachnie starą Afryką. Ale ciemnoszare chmury nad nami i unoszący się wszędzie zapach oleju kokosowego przekonują nas bez cienia wątpliwości, że jesteśmy na błogosławionej ziemi, gdzie żył Budda.
„Numer 41?”, spytał mnie taksówkarz, przybierając sceptyczny wyraz twarzy, kiedy tylko pośrednik odwrócił się plecami po dobiciu targu. Pośrednik wyłowił mnie z tłumu podróżnych zaraz za automatycznymi drzwiami przyjazdów, jeszcze w holu lotniska. W kieszeni miał telefon komórkowy i plik wizytówek.
- Wynajmę jeden z twoich samochodów, jeśli mi zagwarantujesz, że kierowca jest bardzo dobry. Nie chcę taksówki. Potrzebuję przewodnika. Musi mówić płynnie po angielsku i zawieść mnie do Burgów, doradzić, do kogo mam pojechać i gdzie – poprosiłem go, świadom, że moje życzenie trudno będzie spełnić.
- W zamian, dam mu pracę na wiele dni – dodałem.
- W porządku – zgodził się. - Facet, którego mam na myśli jest wyjątkowy, najlepszy. I wie wszystko o Burgach.
Przy wyściu wezwał go skinieniem ręki. Pierwsza z rzędu taksówek podjechała z piskiem opon.
- Czy to on? – spytałem z powątpiewaniem.
Pośrednik całkiem mnie zignorował. Niski mężczyzna w średnim wieku wysiadł z auta i pospiesznie zaczął otwierać bagażnik, nie pytając mnie nawet, dokąd chcę jechać. Pośrednik zlecił mu coś po syngalesku. Potem powtórzył głośno po angielsku: „Przyjacielu, ten mister chce jechać do Burgów. Znasz ich, prawda?”. Wokół taksówkarza zaczęli się gromadzić koledzy, aby obejrzeć przedstawienie. Taksówkarz nic nie odpowiedział pośrednikowi, zwrócił się jedynie do małego tłumu, wzruszając ramionami:
- Do Burgów? Zgoda. Ale musi mi podać adresy.
Przyjaciele, przeczuwając, że wkrótce wybuchnie awantura, przytakiwali chórem: tak, potrzebne są adresy. Sudu, biały człowiek, na pewno je zna, chociaż twierdzi co innego. Ktoś zaczął wymieniać imiona albo nazwiska znajomych lub przyjaciół znajomych, którzy utrzymują, że są Burgami: niejaki Fernando, pewien De Silva, jakiś Ludowick. Taksówkarz milczał, oczekując na werdykt. Pośrednik tłumaczył: „No więc, wszystko w porządku. Cena ustalona z góry, żadnych kart kredytowych. Ten taksówkarz mówi świetnie po angielsku i wie, gdzie cię zawieźć. Jest tylko nieśmiały”.
W starej Toyocie klimatyzacja była nastawiona na maksimum.
- Negombo Road? – spytał mnie z miną kogoś, kto porusza bardzo delikatną kwestię. - Tak, numer 41 – powtórzyłem. – Domek. Niejakiego profesora Sapramady.
Taksówkarz ruszył bez przekonania. Mrucząc do siebie niczym mantrę: „Negombo Road, numer 41”.
W pewnej chwili zatrzymał się pośród pierzchających kur i wotywnych kapliczek postawionych przez chrześcijańskie misje, małych budowli zniszczonych na skutek wilgoci, które na ogromnej, obdrapanej blasze ogłaszają całemu światu, że ich nazwa brzmi: „Misja Przenajświętszego Serca, Niepokalanego Poczęcia i Boga Zbawiciela Uciśnionych, którzy wierzą w Życie Wieczne. Oddział Negombo Road, Kolombo, Sri Lanka. Godziny mszy: 8 rano tylko w pierwszą niedzielę każdego miesiąca”.
- Ale który dokładnie numer 41? – spytał w końcu taksówkarz, jak gdyby nie mógł już dużej wytrzymać. – jest co najmniej dziesięć numerów 41 przy Negomba Road. Numer 41 występuje w każdej dzielnicy, przez którą przechodzi ta ulica.
- Profesor powiedział chyba, że w Kandanie albo Bandanie.
Pisk hamulców.
- Kandana? Ależ to jest zupełnie gdzie indziej. Musimy w takim razie pojechać Negombo Road.
- Ale czyż nie jedziemy już Negombo Road?
- Tak, ale powinieneś mi powiedzieć: „profesor taki a taki z Kandany”. To jest prawdziwy adres. Jedzie się tam i rozpytuje. Nazwa ulicy i numer – powtórzył z jawną już wrogością – nie mają żadnego znaczenia. Co do innych Burgów, których chcesz odwiedzić, masz już chyba ich dokładne adresy.
Kolombo, stolica, leży na końcu Negombo Road, za kilometrami tajwańskich fabryk i skupisk obdrapanych domów, wzniesionych przypadkowo pośród plam tropikalnego gąszczu w kolorze jednolitej zieleni. Domki z werandą, ustawione wzdłuż ulicy przez angielskich mierniczych na początku XX wieku, udają jeszcze, że zachowały pozory dawnej świetności, na podjeździe stoi zaparkowany pick-up, szkolne mundurki suszą się na sznurze. Na pobrzeża uliczek prowadzących do morza mieszkańcy wyrzucają puste skorupy king coconut, króla orzechów kokosowych, okrągłego, w kolorze pomarańczy, bogatego w miąższ i sok.
Negombo jest nadmorskim pasmem ziemi, gdzie cztery wieki temu pojawili się Portugalczycy, kiedy po raz pierwszy postawili stopę na cejlońskiej ziemi królów-tancerzy. Stolica leżała bardzo daleko, na płaskowyżu i nazywała się Kandy. Portugalscy marynarze zbudowali z kamieni i błota fortecę, a następnie odpłynęli z powrotem, zostawiając na miejscu mały oddział. Nie mieli dość ludzi, aby opanować całą wyspę. Poza tym, przybyli tam w poszukiwaniu przypraw, nie zaś ziemi. Wyruszyli ze swoich garnizonów w Mombasie i na afrykańskim wybrzeżu w Mozambiku. Może stamtąd pochodzi nazwa Negombo. Holendrzy wzięli je szturmem, a następnie sprowadzili kolonialnych funkcjonariuszy, poszukiwaczy przygód i rzemieślników, którzy zmieszali się z syngaleskimi rybakami. Wiele angielskich rodzin osiedliło się tam, przekształcając plantacje kokosów w tropikalne ogrody otaczające bungalowy.
Dziś jeszcze Negombo jest oazą chrześcijaństwa na buddyjskiej, hinduistycznej i muzułmańskiej Sri Lance, pełną kościołów, oratoriów i domów misyjnych. Ale w Negombo Bóg przybrał naiwną postać rodem z jarmarcznego komiksu: na ołtarzykach kaplic wotywnych rzymscy centurioni wyrzeźbieni w gipsie, ze złoconymi hełmami na głowach i mieczami u boku pozdrawiają wiernych ręką ręką uniesioną w surowym geście włoskich faszystów; po drugiej stronie, w palącym słońcu, Matka Boska o przesadnie obfitych kształtach, którą pokrywają serduszka, kokardy i wota, przesyła całusy wyimaginowanemu tłumowi wiernych wargami umalowanymi zbyt jaskrawą szminką.
Centurioni i Matki Boskie rywalizują z posążkami Buddy, który siedzi, żółty i gruby, w swoich kapliczkach, ma wytuszowane rzęsy i oczy umalowane niczym jakiś stary aktor kabaretowy. Wbija wzrok w niewidzialny punkt, dalej niż gęstwina, tam, gdzie pojawiły się niegdyś portugalskie galeony.
Dom Venny’ego Sapramady, emerytowanego profesora, mieści się naprawdę pod numerem 41. Na werandzie mężczyźni rozłożyli się na szezlongach i popijają arak, kokosowy destylat, rozcieńczając go wodą sodową, ponieważ ta ostatnia wydobywa jego smak i można sączyć napój przez całe popołudnie. Dzieci mają za zadanie podawać przekąski, kulki ze zmielonej ryby z przyprawami.
(...)