(fragment 1)
W pałacu Tuileries noc wkradła się do sal i korytarzy. W rogach pomieszczeń, pod parapetami, skupiła się w oleiście czarne plamy. Zalała przestronne wnętrza, tłumiąc błysk złota i jedwabnych tkanin. Panowała nad pałacem prawie niepodzielnie; tylko tu i ówdzie w wielkim gmachu płonęły jeszcze świeczki, samotnie stawiając czoło wszechogarniającemu mrokowi.
Jedna stała w ubogiej kwaterze podczaszego, który mozolnie skrobał list do matki. Na wsi ponoć głód, chciał wiedzieć, czy nie trzeba jej pomocy.
Druga tkwiła w ręku księcia Berthiere’a, który sunął po korytarzu, wymacując sobie drogę do ustępu. Zginął się przy tym od ostrego bólu pęcherza – kamienie nerkowe nie dawały mu zmrużyć oka.
Na drugim piętrze, w lewym skrzydle płonęły następne świece. Przy mosiężnym kandelabrze dwie służące zszywały rozerwany bok sukni cesarzowej. Miała być gotowa jutro, bo Maria-Teresa chciała w niej przyjąć pruskich posłów. Tymczasem delikatne koronki pruły się łatwo, a palce dziewcząt – wieśniaczek z Lotaryngii – były grube i niezdarne. Igły błyskały, pot perlił się na czołach.
Spocony był również stary marszałek Saint-Cyr, który siedział w gabinecie poniżej. Jego stare, schorowane oczy czytały raporty szpiegów z Angli. O, król ufundował nową fregatę. Źle! A tu? Lord Jenkinson zamówił u Kompanii Wschodnioindyjskiej sześćset ton stali. Jeszcze gorzej!
Saint-Cyr mruczał pod nosem. Pajęcze pismo szpiegów rozmywało się w blasku naftowej lampki.
We wschodnim skrzydle, po swojej sypialni chodził naczelny inżynier Cesarstwa, gruby Wallenstein. Nie mógł zasnąć, dręczony niepokojem. Przyszłego dnia miał zdać cesarzowi miesięczny raport – wiedział, że Bonaparte najpierw spyta o „Niezwyciężonego”. Tymczasem wczoraj przyszedł list z Calais, w którym Robert Fulton napisał, że kolejny raz wybuchły kotły etherowe. Eksplozja wyrwała dużą część poszycia, a monstrualny kadłub pancernika osiadł na dnie doku.
Wallenstein wiedział, jak wściekły będzie Napoleon. Osobiście zapewniał cesarza, że w ciągu miesiąca okręt wyjdzie w morze – a teraz nie mógł zasnąć, tylko krążył niespokojnie od ściany do ściany, przytłoczony przez własny, ogromny cień. W blasku świec twarz inżyniera miała barwę białej porcelany.
Wszystkie enklawy światła w Tuileries noc otoczyła ciasnym kordonem. Czyhała żarłocznie, aż ostatnie płomienie zgasną, a pałac wpadnie w jej objęcia. Gdy tylko któraś świeca migotała, noc robiła ostrożny krok do przodu. Gdy rozjarzyła się – krok w tył. Czekała. Minuty mijały.
Wtedy w oddali zaszczekał pies. Z daleka, od kutej bramy pałacu, gdzie czuwała garstka zmarzniętych gwardzistów, dobiegły podniesione głosy. Zgrzytnęły zawiasy wrót, a za chwilę na dziedziniec wypadł jeździec. Koń dyszał chrapliwie, jego czarne boki błyszczały potem.
Przybysz zeskoczył zręcznie z siodła i ruszył szybko do wejścia. Na spotkanie wypadli mu kolejni gwardziści oraz stary szambelan, który w biegu poprawiał perukę i przecierał zaspane oczy.
– Prowadźcie do cesarza! – krzyknął goniec jeszcze z daleka. – Nie ma czasu do stracenia! Mimo to szambelan zagrodził mu przejście.
– Raczycie się wcześniej przedstawić, monsieur?
– Hrabia de Fay, adiutant marszałka Davouta.
Szambelan zmieszał się, bo wiedział, że powinien poznać de Faya. Jednak hrabia zmienił się bardzo w ciągu ośmiu miesięcy, które spędził w Nowym Świecie. Twarz mu wyszczuplała, oczy się zapadły, a niegdyś gładkie oblicze pokrył wielodniowy zarost. Zamiast zdobnego munduru miał na sobie wyświechtany płaszcz.
– Cesarza nie wolno budzić – wymamrotał szambelan. – Taką decyzję może podjąć tylko marszałek Saint-Cyr, lub fligel-adiutant jego cesarskiej mości.
– To czego jeszcze tu sterczysz! Powiadom, kogo trzeba! – głos de Faya drżał od złości.
W całym pałacu ludzie zaczęli zwlekać się z łóżek. Ciekawskie twarze zerkały na podwórzec, w oknach zabielało od szlafmyc. Zapalały się kolejne świece, kaganki, lampy. Noc, jeszcze niedawno pewna zwycięstwa, musiała cofać się w popłochu do najdalszych kątów oraz ciemnych zakamarków.
Szambelan ruszył truchtem w głąb pałacu; mała, zgarbiona sylwetka rozpłynęła się pomiędzy strzelistymi kolumnami i lustrami w złoconych ramach. Tymczasem żołnierze wprowadzili hrabiego do hallu.
De Fay nie musiał czekać długo. Już po chwili na schodach rozległy się kroki. Szambelan przyprowadził młodego mężczyznę w niebieskim mundurze ze złotymi epoletami i srebrnym sznurem, który w biegu dopinał guziki.
– Monsieur de Fay! – rzekł jeszcze ze schodów. – Co za niespodzianka! Ale czemu przychodzi hrabia o takiej porze? Nie lepiej byłoby wpierw się umyć, odpocząć i przespać do rana?
– Ważne wieści z Nowej Europy! Prowadź pan do cesarza!
– Zmuszony jestem spytać o więcej, hrabio. Rozumie hrabia... Dopóki nie wiem, co za wieści...
– Do diabła, nie marnuj pan czasu! – krzyknął de Fay. – Marszałek nie żyje, armia pobita! A teraz prowadź do cesarza. Osobiście odpowiadasz za każdą minutę zwłoki!
Słowa hrabiego poniosły się daleko, odbijając echem od ścian korytarzy. Kto tylko je usłyszał, nieruchomiał sparaliżowany. Lokaj wypuścił z dłoni kaganek. Fligel-adiutant stał z durnym wyrazem twarzy, a gwardziści patrzyli po sobie z niedowierzaniem.
– Ogłuchłeś pan? – posłaniec naparł na adiutanta. – Do cesarza, już!
Oficer bąknął coś głucho, przeprowadził gońca hallem i wpuścił do turkusowej komnaty. W tym pomieszczeniu, którego wielkie okna wychodziły na ogród, cesarz zwykł pijać popołudniową kawę. Teraz sala była pusta, a jadeitowe płytki, którymi wyłożono ściany, lśniły w świetle księżyca niepokojącym, zielonkawym blaskiem.
Zaraz przyszedł lokaj w złocistej liberii i ustawił na stoliku świecznik. Niedługo potem zjawił się sam Bonaparte – z rozczochranymi włosami, w seledynowym szlafroku. Za nim wmaszerowało czterech siwych grenadierów starej gwardii oraz zgarbiony Saint-Cyr.
– No! Mów pan. – Spojrzenie Bonapartego było drążące i badawcze.
Hrabia miał wrażenie, że cesarz widzi każdy szczegół, od dziury po kuli w jego kapeluszu, po wyraz krótkiego wahania, jaki przemknął mu przez twarz.
Kiedy dzwony na katedrze Piotra i Pawła wybiły północ, ulice Petersburga opustoszały. Wszyscy, najwytrwalsi nawet rozrabiacy, najbardziej uparte dziwki, schronili się w domach lub chociaż ciemnych, głębokich bramach. O tej porze ostry, północny mróz przegryzał się nawet przez futrzane szuby i sprawiał, że ludzie myśleli jedynie o znalezieniu schronienia.
Rano, jak co dzień, rewirowi znajdą w zaułkach skostniałe ciała tych, którym się nie powiodło.
Miasto zamarło, skąpane w szarzyźnie białej nocy. Na niebie nie było słońca, księżyca ani gwiazd. Tylko gruba warstwa chmur – i to one właśnie zdawały się emanować dziwnym, trupio bladym blaskiem. A może to świeciły rzędy pastelowych kamienic lub srebrzyste kanały Newy?
Przez ten oniryczny krajobraz biegło truchtem dwadzieścia białych duchów. Sprzączki ich śnieżnych mundurów pobrzękiwały o ładownice. Bagnety falowały w takt równego kroku.
– No, dalej, sobaki leniwe! – warknął czerwonolicy sierżant, gdy żołnierze zaczęli zwalniać. – Jaki jesteście pułk?
– Pietropawłowski! – ryknęli zgodnie żołnierze; kłęby pary buchnęły im jednocześnie z ust.
– Nie dosłyszałem!
– Pietropawłowski!
– Nie słyszę! Siemienowski może?!
– Pie-tro-paw-łow-skij!! – krzyknęli tak głośno, że w kilku oknach ukazały się zdziwione twarze.
Saszka, który biegł w ostatniej trójce, czuł, że nicuje mu się żołądek. Gdzie tak pędzili, zbudzeni w środku nocy? I dlaczego z ledwie dwoma tuzinami ludzi był sam pan pułkownik? Czy to ćwiczenia? Jeśli tak, czemu wybrano tylko ćwierć kompanii? I dlaczego sierżant, zwykle wesoły jegomość, ma tak ściągniętą, skupioną twarz?
Przebiegli most Tuczkowa, minęli cerkiew i rzeczny dok, z którego wiało mulistym smrodem. Gdy przeszli na drugą stronę rzeki, blondyn z lewej strony Saszki stwierdził rzeczowym tonem:
– Widać przyłapka.
– Przyłap... co?
– Przyłapka, głupi ty! Car, niech go Bóg chroni, kogoś chce widzieć w kajdanach. Kogoś ważnego. Wtedy nie śle się konstabli, bo przekupni. Zresztą trzy lata temu, jak rewirowi próbowali zapuszkować starego Grabiechowa, to zamknął się w pałacyku z lokajami i pięciu policmajstrów ustrzelił, nim wzięli go szturmem kawalergardzi. No to teraz od razu ślą Gwardię. Żeby przyłapać takiego w nocnej koszuli i szlafmycy, bo wtedy mniej się rzuca.
– Przyłapka, przyłapka! – rozeszło się tymczasem po szeregach.
Teraz w kolumnie gadano już nie o tym, „co” i „gdzie”, ale „kogo” i „dlaczego”.
Sierżant w końcu się rozeźlił.
– Dość już! – krzyknął. – Oszczędzać dech, do Płatowki droga daleka!
Umilkli. Tyle że nie z powodu rozkazu, ale dlatego, że słowa Siemiona Siemionowicza położyły koniec spekulacjom – na Płatowce mieli swoje domy tylko wysocy rangą urzędnicy i dworzanie.
Pół godziny później, rumiani od biegu i mrozu, który szczypał w policzki, stanęli pod schodami do pałacu księcia Mikołaja Mazowskiego. Rozległa budowla leżała w zakolu Newy, a wzniesiono ją na wysokim nasypie o stromych bokach licowanych cegłą. Górując nad okolicą, wyglądała jak artyleryjski bastion, jednak na szczycie nie było dział ani blank, lecz jedynie ogrody w stylu francuskim, altany, fontanny. Strome schody wiodły do dwuskrzydłowych wrót obitych miedzianą blachą.
– Wygrałem! – szepnął żołnierz przed Saszką.
– A jednak! Stary Nikoła! – dodał ktoś.
– Książątko się wreszcie dochrapało.
– Ciekawe za co?
– Pewnie się nie spisał w Nowej Europie.
– Ale jak to? Przecie w ubiegły piątek przyszła wieść, że francuza ze szczętem pobił.
– A kto tam wie? Z księcia to przecie niezłe ziółko. Tyle razy łgał już jak pies. Kto tam wie...
– Ot, życie. Jednego dnia jesteś jaśnie pan, drugiego jedziesz na katorgę w kolibie.
Przerwał im sierżant. Zdzielił po łbie najgłośniej gadających, a potem kazał nabijać broń. Gwardziści wysupłali z ładownic owinięte w natłuszczony papier patrony. Zdrętwiałe od zimna palce ledwie im się zginały, więc minęła dobra chwila, nim wszyscy skończyli. Odgłos uderzających stempli niósł się aż nad rzekę.
Gdy byli gotowi, pułkownik poprowadził ich w górę, pod wrota. Tam stało kilku opartych o bramę Gruzinów w kaftanach ze złotymi guzikami. Na głowach mieli wysokie bermyce, a drogie, angielskie sztucery stały na koźle obok. Gdy tylko spostrzegli, że ktoś wspina się ku wrotom, chwycili broń.
– Stój, kogo niesie? – spytał największy.
Oficer wystąpił naprzód.
– Stiepan Fiodorowicz Polniakow, pułkownik gwardii Pietropawłowskiej. Idę zobaczyć się z księciem!
– Książę nocą nie przyjmuje – odparł mężczyzna z brzydką blizną na czole. – Wróćcie, panie, jutro.
– Mam rozkaz od samego cara, by jeszcze tej nocy doprowadzić księcia Mikołaja do cytadeli.
Gruzini na te słowa zmarszczyli czoła. Choć obcy w Petersburgu, dobrze wiedzieli, co to znaczy. Lufy ich sztucerów wycelowały w żołnierzy.
Saszka poczuł, że krew pulsuje mu w skroniach. Głowa zrobiła się nagle lekka, długi karabin przestał ciążyć. Czy teraz czeka go pierwsza walka? Jeśli Gruzini strzelą z tak bliska, wielu pietropawłowskich padnie na miejscu. Czy i on? W końcu był ledwie w drugiej linii! Na dodatek cały czas miał nieprzyjemne odczucie, że jedna z luf mierzy właśnie w jego pierś...
Jednak strażnicy nie mieli zamiaru walczyć. Książę Mikołaj płacił im dobrze, ale żadne pieniądze nie były warte narażania się na gniew cara.
Car chce księcia, to będzie księcia miał.
Rozstąpili się. Dwadzieścia białych mundurów zalśniło na długiej, kamienistej ścieżce. Teraz, z bliska, żołnierze mogli zobaczyć cały ogrom książęcego pałacu. Mikołaj Mazowski zbudował dom większy od carskiego – zupełnie jakby chciał tym samym przypomnieć ludziom, że car może i rządzi Rosją, ale on, książę Mikołaj, rozpostarł swoje władanie nad całym Nowym Światem, wyjąwszy drobny fragment, który przywłaszczyli sobie Francuzi.
Saszka, z otwartą gębą, próbował policzyć ciemne okna, zwrócone w jego stronę. Stracił rachubę przy pięćdziesięciu. A za każdym mogli się czaić jegrzy księcia Mikołaja. Z każdego mogła paść salwa zabójczych strzałów.
Wkrótce dwuskrzydłowy pałac otoczył gwardzistów z trzech stron – cichy, milczący, groźny. Wiatr gnał nisko skłębione chmury, a za każdym razem, kiedy przebijał się przez nie blask ciemnoszarego nieba i bladego księżyca, rynny i rzygacze z polerowanego mosiądzu rozbłyskiwały jasnymi refleksami. Ludzie kurczyli się wtedy odruchowo, bo zdawało im się, że oto błyszczą lufy przyczajonych w zasadzce strzelców. Nawet sam pułkownik nie szedł już tak prosto i rzucał na boki niepewne spojrzenia.
W końcu rozkazał:
– Pierwszy pluton, zostajecie w ogrodzie. Sierżancie Stiepow, proszę trzymać broń w pogotowiu na wypadek ataku. Ja biorę drugi pluton do środka.
Piertopawłowscy szybko i sprawnie podzielili się. Część ruszyła za pułkownikiem w stronę przeszklonych, ozdobnych drzwi. Saszka patrzył na plecy drugiego plutonu z mieszaniną żalu i ulgi. Chciał dzisiaj walczyć, ale ani myślał wchodzić do tak wielkiego i strasznego domu.
Gdy gwardziści znaleźli się przed wejściem, oficer chwilę stał z ręką przy kołatce, jakby zastanawiając się, czy sprawę rozwiązać w sposób cywilizowany, czy wpaść po prostu do środka z karabinami gotowymi do strzału.
– Bagnet na broń – rzekł wreszcie cicho.
Żołnierze zamocowali na lufach długie ostrza. Zaraz potem Stiepan Fiodorowicz kazał stłuc szybę i otworzyć rygle. Brzęk szkła poniósł się daleko po pałacu, a zaraz dołączył do niego stuk żołnierskich butów na kamiennej posadzce. Pułkownik podzielił ludzi, by jednocześnie przeszukać oba skrzydła i oba piętra. Białe mundury, jeden za drugim, znikały w bocznych salach oraz korytarzach. Wśród złoconych kandelabrów, masywnych mebli z ciemnego drewna, wytwornych kanap i szezlongów, gwardziści wyglądali jak duchy, nawiedzające dom o północy.
Z pokojów zaczęła wybiegać przerażona służba oraz domownicy. Stali w progach, patrząc z otwartymi ustami na obcych, którzy biegli korytarzami.
– Wracać! Każdy wracać do siebie! – krzyczeli gwardziści. – My z carskim ukazem! Do pokojów, już, już!
Księcia Mikołaja znaleźli w gabinecie na drugim piętrze. Koszulę miał rozchełstaną, szerokie spodnie rozpięte. Jego brzydota, której nikt nie dostrzegał w mężczyźnie ubranym w wytworne stroje, upomadowanym i ufryzowanym, teraz była boleśnie oczywista. Ze swoim niskim czołem, grubymi rysami twarzy i wielkim brzuchem wyglądał bardziej jak szynkarz lub rzeźnik niż drugi po carze człowiek w Rosji.
Mazowski nie przejmował się jednak mało godnym wyglądem. Zamiast ubierać się, zapinał na sobie dziwną, skomplikowaną uprząż, która błyszczała polerowanym mosiądzem.
Gdy pułkownik wpadł do środka z parą gwardzistów, Mazowski poświęcił mu tylko jedno, krótkie spojrzenie i kontynuował, jakby nigdy nic.
Stiepan Fiodorowicz uniósł pistolet.
– Mości książę! Z rozkazu cara mam was odprowadzić do cytadeli.
Wąs księcia uniósł się w krzywym uśmiechu.
– Nie jestem psem Aleksandra, żeby mnie ciągał na smyczy, gdzie mu ochota – odparł. – Myślałeś, pułkowniku, żem się nie spodziewał? Do mnie wieści przyszły godzinę wcześniej niż do cara. Nie myślałem tylko, że braciszek odważy się tak szybko mnie poszczuć. Wie pan, pułkowniku? Kiedy mi zameldowano o wszystkim, bardziej niż o porażce myślałem o mojej słodkiej Elenie. Zginąć z ręki jakiegoś prostaka w bawarskim lesie, jakiż los dla tak wspaniałej kobiety! Tymczasem fakt, że źle użyto bomby Beulaya to nawet nie strata. Zaledwie niedogodność! Elena przysłała mi jej schematy i...
– Dość już, książę! – przerwał podenerwowany Fiodorowicz. Czuł, że Mazowski bombarduje go szczegółami tajnych machinacji tylko po to, żeby kupić sobie trochę czasu. – Proszę podnieść ręce do góry i podejść do mnie powoli.
– Nawet armia mnie bardziej kocha, pułkowniku. Mnie! Pod Petersburgiem stoi pięć regimentów weteranów, którymi dowodziłem w Nowym Świecie. Jedno tylko słowo, a pójdą ze mną na Pałac Zimowy. Głupiś pan, jeśli tego nie wiesz. No, ale masz jeszcze szansę opowiedzieć się po dobrej stronie. Opuść to żelazo, nim kogo skrzywdzisz!
Palce księcia Mikołaja nie przerywały pracy, skrupulatnie zaciągał pasy i dopinał sprzączki. Metalowe urządzenie na jego plecach błyszczało niepokojąco.
– To ostatnie ostrzeżenie, książę. Rozkazy mam jasne. Jeśli nie da się żywcem, to...
Nie skończył. Mikołaj Mazowski jednym płynnym ruchem poderwał wielki pistolet, który leżał za stertą ksiąg na biurku, i pociągnął spust. Pruski blunderbuss z rozszerzającą się lufą huknął potężnie, śląc w stronę gwardzistów ładunek dwunastu kul. Na krótkim dystansie owa broń nie miała sobie równych. Żołnierz po lewej od pułkownika dosłownie wybuchł krwią i strzępkami mięsa; jedna strona jego ciała zmieniła się w czerwoną masę. Stiepan Fiodorowicz upadł na ścianę, ugodzony w pierś i udo. Drugi gwardzista zgiął się z jękiem, trafiony w brzuch.
Straszliwy ból przyćmił wzrok pułkownikowi. Przez mgłę zobaczył, jak książę Mazowski zatacza się ze śmiechu, rozbija krzesłem okno, po czym wyskakuje na zewnątrz. Maszyna na plecach rozświetliła się blaskiem etheru.
Ludzie na placu aż skurczyli się ze strachu, gdy spadł na nich deszcz szklanych odłamków, a nad głowami przemknęła im ludzka sylwetka, rechocząc przy tym głośno. Sierżant jednak nie takie rzeczy już widział.
– Pal! Pal w niego, swołocze! – krzyknął.
Jedenaście karabinów trzasnęło – głośno, sucho, jak pękające na wietrze drzewa. Ale postać księcia, podświetlona błękitną aureolą, widniała wciąż na niebie i oddalała się szybko. Gwardziści zaczęli kląć, pospiesznie nabijali broń zgrabiałymi dłońmi.
Tylko Saszka jeszcze nie strzelił. Wstrzymał oddech, spokojnie wiodąc lufą za księciem. Od małego kłusował w ukraińskich lasach i tam surowy ojciec nauczył go nie marnować prochu oraz kul.
– Strzelaj, Saszka! – rozkrzyczeli się towarzysze.
– Ucieka! Strzelaj już, głupi ty! – ryczał sierżant.
– Zaraz będzie daleko!
Saszka nie słuchał. Nie dał się przestraszyć okrzykom ani temu, że cel szybko malał. Ściągnął spust dopiero, gdy był gotów.
Karabin buchnął ogniem i dymem. Małe, parzące ziarno z panewki strzeliło chłopakowi w policzek. Niemal w tym samym momencie głowa księcia Mikołaja Mazowskiego, marszałka Rosji i gubernatora Nowego Świata, rozprysła się jak dojrzały arbuz. Krwawy deszcz spadł na altankę w rogu ogrodu, a bezgłowe ciało zaczęło wywijać na niebie rwane spirale, nieuchronnie ciągnąc ku ziemi, jak umierający świetlik.
Minęło pół minuty, nim trup runął w krzaki.
– Zuch, Saszka! – Sierżant poklepał młodego po plecach. – Pułkownik medal ci da, jak matulę kocham!
Chłopak nie wiedział, co powiedzieć, wzruszony i roztrzęsiony.
Chwilę potem z pałacu wybiegło kilku żołnierzy, niosąc ujętego pod ramiona pułkownika. Wyszywany złotem mundur był cały przesiąknięty krwią, ale Stiepan Fiodorowicz patrzył wokół zaskakująco przytomnym wzrokiem.
– I jak tam? Ustrzelili? – spytał.
– Ustrzelili, wasza wielmożność. Saszka go – trach! – ze stu kroków. Jak Boga kocham, panie pułkowniku! Truchło ot tam, w rogu ogrodu.
– Dobrze! Zasłużyło sobie książątko. Pies parszywy! Tfu!
Ostatnie słowa pułkownik rzekł z taką nienawiścią, że sierżant nie powstrzymał się i spytał:
– A jeśli można wiedzieć, wasza wielmożność Stiepanie Fiodorowiczu, to co książę takiego zrobili?
– Armię wygubił. Wszyscy przez niego zginęli. A trupy ten przeklętnik...
Tu pułkownik kaszlnął krwią i przerwał. Wszyscy chcieli wiedzieć, co takiego stało się z trupami, ale oficer zaczął słabnąć w oczach, więc sierżant krzyknął, by nieść go do medyka.
(fragment 2)
W piątek Maurice obudził się bardzo wcześnie rano i nie mógł już zasnąć. W szlafroku chodził po zimnym, zamglonym ogrodzie, dopóki nie wstała służba, a Loretta przygotowała mu śniadanie. Zjadłszy, próbował zabrać się do redagowania artykułu, ale praca nie potrafiła go wciągnąć. Przeszedł więc do kartkowania naukowych pism, próbując znaleźć jakąkolwiek wzmiankę o Beulayu. Choć pracował do południa, przekopując się przez zakurzone bruliony i żurnale, odkrył tylko dwie. Pierwszą było sprawozdanie z pogrzebu Morthiene’a, gdzie profesor Beulay szedł zaraz za trumną, w grupie najbliższych współpracowników wynalazcy. Druga, znacznie ciekawsza, pochodziła z Biuletynu Miesięcznego Akademii Paryskiej datowanego na wrzesień 1816. Dalmont znalazł tam sprawozdanie z dyskusji, jaka odbyła się na konwencji naukowej w Wersalu. Była to ta sama, pamiętna okazja, przy której Laplace oraz Thieres wyłożyli teorie, które ukształtowały mechanikę etherową. W jednym akapicie wspomniany był Antoine Beulay, króry gorąco sprzeciwiał
się dowodom Laplace’a na nieoznaczoność sił etherowych. Twierdził, że dynamikę ruchów etheru da się opisać wzorem, który nie powstał jeszcze tylko ze względu na niezwykłą komplikację zagadnienia, które należało rozpatrywać przez pryzmat wielowymiarowej, nieeuklidesowej geometrii. Beulaya wyśmiano, a Laplace nazwał jego wzór, pełen znaków zapytania i wymagający od widza wiele dobrej woli, bzdurą roku. Potem nazwisko profesora nie pojawiło się już ani razu.
Maurice zamyślił się. Czyżby uczony szedł dalej drogą, którą próbował przedstawić na konferencji? Ta możliwość była podniecająca, ale i niepokoiła Maurice’a. Podczas długich miesięcy osamotnienia badacze często doznawali wrażenia, że widzą jakiś cudowny ład w pomiarach, które były ledwie bezsensownym zbiorem liczb. Dalmont wiedział to aż za dobrze. Sam nieraz doświadczył tych fałszywych olśnień i pozornych przełomów. Czy zatem Beulay był starym, zgorzkniałym naukowcem, który tak bardzo chce dokonać czegoś ważnego, że ulega omamom? Jeśli tak, mieszanie się do jego badań mogło tylko pogorszyć i tak złą sytuację Maurice’a.
Wyszedłszy z gabinetu, Dalmont zdał sobie sprawę, że minęło już południe. Co gorsza, był cały zakurzony, rozczochrany i nieprzygotowany do ważnej wizyty. Wezwał Nicolasa, kazał się ogolić i uczesać. Podczas tych zabiegów wiercił się tak, że Nicolas ze wściekłości niemal rzucił grzebieniem o ścianę. Potem Maurice wahał się, czy włożyć swój wiśniowy, jedwabny surdut, czy też szary, tweedowy. Wybrał pierwszy, bo wydawał mu się bardziej odpowiedni do rangi sytuacji. Tymczasem Battiste zaprzągł powóz i po chwili już Dalmont siedział w środku, podskakując w rytm kół toczących się po krzywo brukowanej ulicy.
Gdy za oknem mignął Pont Royal i szeroki nurt Sekwany, a potem ogromne ogrody pałacu Tuileries, Dalmont zaczął czuć niepokój. Przez to, że zakopał się w naukowych publikacjach i cały ranek myślał wyłącznie o tajemnicy milczenia Beulaya, nie przygotował się na rzecz, która była dla niego najtrudniejsza. Nie przećwiczył w myślach każdego słowa powitania, nie zastanowił się, jak poprowadzić rozmowę, jak zaprezentować sie staremu profesorowi.
Pokazać się od ekscentrycznej strony czy zachować jak człowiek opanowany, spokojny i wyważony? Ruszać się żywo i energicznie? Czy przeciwnie – z ospałą nonszalancją?
Właśnie takie dylematy były w stanie wzbudzić w Dalmoncie panikę. Od małego rzadko przebywał wśród ludzi, więc nie mógł się nadziwić, jak to jest, że niektórzy umieją dobrze się zachować w każdej sytuacji. Dla niego świat uśmiechów, półuśmiechów, sugestii, anegdot, ironii, konwenansów, obyczajów, wyuczonej nonszalancji był niepojęty jak najdalsze przestrzenie kosmosu. Gdy znajdował się w towarzystwie, nie wiedział nigdy, co ze sobą zrobić, toteż chował się najczęściej w jakimś ciemnym kącie. Gdy siostra lub Nicolas próbowali mu pomóc naiwnymi poradami, w stylu „bądź po prostu sobą” lub „zachowuj się naturalnie”, miał szczerą ochotę ich udusić.
Nie potrafili zrozumieć, że Maurice’owi nic nie przychodziło naturalnie.
Każdy gest, każde słowo czy grymas musiał wywoływać siłą, wcześniej namyśliwszy się trzy razy, czy będzie on na miejscu. Nie wiedział, co znaczy „być sobą”. Gdyby naprawdę „był sobą” na balu albo towarzyskim spotkaniu, to po prostu siedziałby bez słowa jak kołek, myśląc o jakimś ciekawym i frapującym temacie, lub wręcz zacząłby czytać jedną z kieszonkowych książek, które starał się zawsze ze sobą nosić.
Ponieważ musiał stwarzać pozory towarzyskiego życia, pozostawała mu jedynie gra – aktorskie maski na każdą okazję, które podpatrywał u innych ludzi i starał się z mniejszym lub większym sukcesem naśladować. A że każda wymagała skupienia, to po dowolnym salonowym spotkaniu był bardziej wyczerpany niż po całej nocy w laboratorium.
Teraz, jadąc do willi Beulaya, gorączkowo próbował obmyślić maskę na dziś. Było to zadanie przerażające, biorąc pod uwagę, jak mało wiedział o starym profesorze.
Kiedy więc Battiste zatrzymał konie przed dużą, miejską rezydencją o pastelowozielonych ścianach z białymi pilastrami oraz wysokimi oknami, Dalmont był już całkiem spocony ze strachu. Wyszedł na zewnątrz chwiejnym krokiem, odgarnął z twarzy wilgotne kosmyki włosów. Mokre dłonie wytarł w poły fraka, zostawiając na błyszczącym materiale wyraźny ślad.
– Wszystko w porządku, paniczu? – spytał Battiste. – Za gorąco w powozie?
– Tak... To znaczy nie – mruknął Dalmont, nie tłumacząc, na które pytanie odpowiada.
– Czekać na panicza?
– Nie. Pojedź do miasta załatwić sprawunki dla Loretty. Wróć po mnie za dwie godziny.
To powiedziawszy, Dalmont ruszył w stronę drzwi. Stojąc przed nimi, poprawił surdut, odetchnął głęboko i sięgnął po kołatkę. Ta jednak uciekła mu nagle spod palców, a skrzydło otwarło się, ukazując półmrok przedpokoju i okrągłą, okoloną grzywą siwych włosów twarz profesora Antoine’a Beulaya.
– Pan Dalmont, czy tak? Czekałem na pana. Bardzo mi miło. Naprawdę bardzo miło!
Chwycił rękę Dalmonta swoją szeroką, pożółkłą dłonią i potrząsnął mocno. Maurice stał oniemiały i nie wiedział, co ma odrzec. Jeszcze przed chwilą był skupiony i wyciszony, gotowy do rozmowy, na końcu języka miał już przygotowaną formułkę powitania. Ale nagłe pojawienie się starego profesora zupełnie wytrąciło go z równowagi.
Gospodarz na szczęście ignorował zmieszanie Dalmonta oraz brak powitania z jego strony. Zabrał się do zdejmowania mu płaszcza, nie przestając ani na chwilę mówić.
– Bałem się już, że pan nie przyjdzie. Proszę nie myśleć, że nie wiem, co o mnie wygadują w Akademii. Stary wariat! Dobre sobie. Każdy z nas, panie Dalmont, jest w pewien sposób wariatem. Tylko wariatów ciągnie do nieznanego, podczas gdy rozsądniej byłoby zadowolić się tym, co sprawdzone i pewne. Nieprawdaż?
Maurice skinął głową.
– O! Widzę, że doskonale się zrozumiemy. To dobrze wróży na przyszłość. Proszę dalej, mój drogi. Proszę dalej. Usiądziemy sobie w laboratorium i spokojnie porozmawiamy.
Profesor ruszył w głąb domu, a Maurice zamknął wejściowe drzwi, o których gospodarz całkiem zapomniał, a następnie poszedł za nim. Gdy tylko przeszli zagraconym korytarzem do przestronnego salonu, Dalmont zdał sobie sprawę, że właściwie cały dom Beulaya był wielkim laboratorium. Każde możliwe miejsce zajmowały wyładowane książkami regały, tablice, do których przypięto kartki zapisane pieczołowitym, ręcznym pismem, uginające się pod papierami stoły. Niektóre przedmioty, jak na przykład ramy, w których rozpięto różnego rodzaju tkaniny i materiały, dziwiły Dalmonta. Nie rozumiał, co takie rzeczy robiły u badacza etheru.
W kącie salonu stał duży, roboczy blat, pełen mechanicznych części i malutkich narzędzi, zupełnie jak warsztat pracy zegarmistrza. Przy nim krzątał się właśnie służący, który rozkładał porcelanowy serwis, stawiając dzbanuszki i miseczki z ciastkami pomiędzy stertami kół zębatych i sprężyn.
– Pan wybaczy, że nie kazałem nakryć obrusem, ale jestem tu w trakcie pracy i boję się cokolwiek ruszać. Rozumie pan, potem cały dzień musiałbym spędzić na układaniu tego z powrotem – rzekł Beulay. – Proszę siadać! Napije się pan herbaty czy kawy? Mam doskonałą martynikę, którą przysyła mi przyjaciel z Kadyksu. Najlepsze ziarna, dla których zginęło pewnie wielu ludzi. Przemycają ją przez blokadę, wie pan? Naszą własną, francuską kawę, z naszych własnych kolonii! Do czego to doszło...
Dalmont nie zajął jednak fotela, który wskazał mu Beulay. Zobaczył bowiem na środku salonu coś, co przykuło jego uwagę: wielki, żelazny mechanizm.
Cewka Morthienowska. Bardzo stara i nieporadna.
Od czasu pierwszych prototypów w 1813 roku, tego typu mechanizmy szybko ewoluowały. Wielkie, ciężkie do rozpędzenia i awaryjne modele, jak ten, bardzo szybko ustąpiły miejsca lepszym konstrukcjom, robionym już nie przez samych badaczy, lecz przez doświadczonych mechaników. Co roku wprowadzano więc nowe udoskonalenia, a stare typy cewek przetapiano w hutniczych piecach, aby nie wpadły w ręce szpiegów obcych mocarstw. Dlatego właśnie przedmiot, który stał na środku pokoju, zdawał się Maurice’owi reliktem jakiejś dawnej epoki. Choć maszyna miała zaledwie pięć lat, mogłaby uchodzić za eksponat w muzeum nauki.
Ta wielka cewka, złożona z ośmiu pierścieni, osadzonych na skomplikowanym układzie osi, a poruszana korbowym mechanizmem, była zapewne jednym z pierwszych projektów. Brakowało w niej klatki bezpieczeństwa, poziomic, stabilizatora, precyzyjnej regulacji odległości między łukami.
Cewka musiała być niezwykle niebezpieczna. Z pewnością mocno przeciekała, nie było też żadnej metody powstrzymania groźnych fluktuacji etheru, z wyjątkiem zatrzymania mechanizmu prymitywnym hamulcem. Zresztą przykryte świeżymi deseczkami dziury w podłodze oraz złuszczona od gorąca farba na suficie mówiły wszystko wprawnemu obserwatorowi.
– Po co pan to trzyma, profesorze? – zagadnął Maurice. – Jeśli pan chce, mam w swoim laboratorium trzy małe cewki od Giuliamot, chętnie jedną odstąpię. Tak będzie o wiele bezpieczniej!
Beulay zaśmiał się.
– Nie myśl, młody człowieku, że nie stać mnie już nawet na dobrą cewkę. Zresztą za to cudo musiałem zapłacić więcej, niż Giuliamot bierze za najlepsze modele. Cudem tylko sprzątnąłem ją z przed nosa różnym szurniętym kolekcjonerom.
– To jeden z wczesnych modeli? O to chodzi?
– Blisko. To pierwszy model, panie Dalmont. Zbudowany zimą tysiąc osiemset dwunastego roku.
Maurice sapnął.
Tętno w jednej chwili przyspieszyło mu jak szalone.
– Czyli zrobił ją... Morthiene!
Oniemiały Dalmont zbliżył się do cewki i położył dłoń na zimnym pierścieniu. Poczuł osobliwy dreszcz, zupełnie jakby dotykał pradawnej relikwii. Nie mógł uwierzyć, że ma przed sobą przedmiot, który zapoczątkował całą współczesną naukę! Pierwszą cewkę, za pomocą której sprowadzono do tego świata pierwszą kulę etheru.
– Cewka Morthiene’a... – szepnął.
– Tak właśnie! Zrobiona przez niego własnoręcznie oraz, proszę wybaczyć wulgarne słowa, kompletnie i gruntownie spieprzona. Magnetyczne pole, które generuje, jest do tego stopnia niejednorodne, że z trudem utrzymuje ether w miejscu. Po pół godzinie działania mechanizm jest tak gorący, że trudno się do niego zbliżyć.
Maurice zmarszczył się. Przestawał już cokolwiek rozumieć. Nie posądzał Beulaya o sentymenty. Dlaczego więc miałby płacić za tak nieudany model? Chyba że...
– Anomalie! Bada pan etherowe anomalie.
– Dobrze! Wyśmienicie! – Beulay zaśmiał się i poprawił okulary, które zsunęły mu się przy tym z pękatego nosa. – Widzę, że jest pan tak bystry, jak oczekiwałem. Nowe, bezpieczne cewki zbyt tłumią ether, ściskają go w klatce równiutkich, magnetycznych pól. Ja zaś muszę zobaczyć, jak reaguje on w sytuacji, gdy jest możliwie najmniej uwiązany wszelkim siłami. To oczywiście niebezpieczne. Mój asystent rzucił pracę, kiedy kropla etheru wypaliła mu dziurę w ręce. Powinieneś to zobaczyć, młody człowieku. Dało się przez nią przełożyć napoleondora!
Dalmont spojrzał na Beulaya niepewnie. Ten znowu się roześmiał.
– Niech pan tylko nie myśli, że chcę zastąpić tego niecnotę panem! Co to, to nie! Asystentów mógłbym mieć na pęczki, gdybym tylko chciał. Potrzeba mi za to wspólnika. Więc jak, usiądziemy i porozmawiamy?
Dalmont skinął głową, zarumieniony z przejęcia.