Zbliżała się właśnie pora herbaty, gdy zobaczyła ich w lesie. Choć wcale tego nie zamierzała, szła bardzo cicho. Gąbczaste podłoże, złożone z gnijących liści i rozkładających się roślin, tłumiło każdy jej krok. Wydawało się, że wysokie i gęsto rosnące drzewa także pochłaniają wszelkie odgłosy. Gdzieniegdzie słońce przebijało się przez splątane gałęzie, białymi, oślepiającymi promieniami rozświetlając panujący niżej półmrok.
Z oczami utkwionymi w ziemię panna Simpson przechodziła przez świetliste smugi. Szukała storczyka plamistego. Pierwszy raz znalazła taki okaz blisko pięćdziesiąt lat temu razem ze swoją przyjaciółką, Lucy Bellringer, kiedy były jeszcze młodymi dziewczętami. Minęło siedem lat, zanim znowu się pojawił, i wtedy to Lucy go zauważyła, z okrzykiem tryumfu nurkując w leśnym poszyciu.
Od tego dnia wywiązało się między nimi coś w rodzaju rywalizacji. Każdego lata wyruszały do lasu – czasem osobno, kiedy indziej razem – w poszukiwaniu kolejnego okazu. Z wielkimi nadziejami, wyostrzonym wzrokiem, zeszytem i ołówkiem pod pachą, wchodziły do cienistego bukowego lasu. Ta, która pierwsza wypatrzyła kwiat, zapraszała przyjaciółkę – niejako w formie nagrody pocieszenia – na szczególnie uroczystą herbatę. Storczyk zakwitał sporadycznie, a z powodu skomplikowanego systemu podziemnych kłączy – rzadko w tym samym miejscu. Przez ostatnich pięć lat przyjaciółki coraz wcześniej zaczynały poszukiwania. Choć nigdy o tym nie mówiły, wiedziały, że każda robi to samo.
Doprawdy, pomyślała panna Simpson, delikatnie rozgarniając patykiem kępkę dzwonków, w tym tempie za kilka lat będziemy zaczynać poszukiwania w śniegu.
Jeśli jednak jest na świecie sprawiedliwość – w co panna Simpson nie wątpiła – to w roku 1987 jest jej kolej. Lucy zwyciężyła w 1969 i 1978, ale teraz...
Zacisnęła niemal bezbarwne usta. Miała na sobie słomkowy kapelusz z uniesioną woalką, wyblakłą bawełnianą suknię od Horrock’sa, pomarszczone białe wełniane pończochy i rozdeptane tenisówki z zielonymi plamami. W jednej ręce trzymała szkło powiększające, a w drugiej zaostrzony patyk z czerwoną wstążeczką. Przebyła już niemal jedną trzecią raczej niedużego lasu i zaczynała wchodzić w gęstwinę. Od ostatniego kwitnienia mogło upłynąć nawet dziesięć lat, ale chłodna i wilgotna zima, po której przyszła mokra wiosna, były wielce obiecujące. Poza tym ten dzień coś w sobie miał...
Przystanęła, głęboko oddychając. Poprzedniego wieczoru spadł niewielki deszcz, który nadał ciepłemu i wilgotnemu powietrzu cierpki zapach kwiatów i zieleni z subtelną, słodkawą nutą rozkładu.
Podeszła do rozłożystego buka. Pień był pokryty postrzępionymi kapeluszami grzybów, a u jego podstawy rosła gęsta kępa ciemierników. Wpatrując się intensywnie w ziemię, obeszła drzewo.
Był tam. Niemal całkowicie schowany pod gnijącymi, brązowymi i delikatnymi niczym płatki czekolady liśćmi. Rozgarnęła je ostrożnie, płosząc przy okazji kilka owadów. Lśnił w półmroku, tak jakby coś go rozświetlało od środka. Był bardzo interesujący: piękny, z płatkami wyrastającymi z kielicha niczym motyle skrzydła, delikatnie nakrapiany, bladożółty, bez śladu zieleni. Nie miał liści, i nawet jego łodyga była ciemno-różowa i cętkowana. Przykucnęła na szczupłych nogach i wbiła patyk w ziemię. Było bezwietrznie, dzięki czemu wstążka luźno opadła. Pochyliła się bliżej, aż binokle zsunęły się z jej dużego kościstego nosa. Delikatnie policzyła kwiatki. Sześć. Lucy miała tylko cztery. Podwójne zwycięstwo!
Podniosła się pełna podniecenia. Była tak uradowana, że chciało się jej tańczyć. Pocałuj mnie w nos, Lucy Bellringer, pomyślała. W nos, w nos! Nie pozwoliła jednak, by uczucie triumfu zagościło w niej na dłużej. Teraz najistotniejsza była herbata. Ostatnim razem, kiedy Lucy wyszła zaparzyć kolejny czajniczek herbaty, zrobiła kilka notatek, i choć daleko jej było do ostentacji, powzięła twarde postanowienie, by podwoić wybór kanapek, następnie podać rozmaite ciasta i zakończyć wodnymi lodami śliwkowymi własnej roboty. W spiżarni leżała miska pękających z dojrzałości owoców. Zamarła w błogim zamyśleniu. Oczami wyobraźni widziała stół w stylu królowej Anny nakryty wspaniałą koronkową serwetą z haftem ciotki Rebeki, na którym piętrzą się specjały.
Ciasto bananowo-daktylowe, ciasto Sally Lumon aż ciemne od owoców, tarty z masą migdałową, pierniczki korzenne i ciasteczka migdałowe, biszkopt przekładany masą cytrynową i śmietankową pianką, herbatniczki imbirowe i pomarańczowe. Przed lodami zapiekane paluszki z anchois i serem Leicester...
Nagle usłyszała hałas. Na ogół wszyscy mają złudne wrażenie, że w głębi lasu panuje cisza. Tymczasem tak nie jest, choć leśne odgłosy są tak związane z otoczeniem, w którym występują, że raczej podkreślają ciszę, niż ją zakłócają: ruch małych zwierząt, szelest liści, a przede wszystkim wszechobecne ptasie zawodzenie. Ten hałas był jednak obcy. Panna Simpson przystanęła i zaczęła nasłuchiwać.
Było to coś w rodzaju urywanego, pospiesznego oddechu – przez chwilę pomyślała, że jakieś duże zwierzę złapało się w sidła. Po chwili jednak oddechom zaczęły towarzyszyć dziwne, stłumione krzyki i jęki, bez wątpienia wydawane przez człowieka. Zawahała się. Liście były tak gęste, że trudno się było zorientować, z której strony dochodziły odgłosy. Wydawało się, że odbijają się od otaczającej ją zieleni niczym piłka. Przeszła przez pas paproci i znowu zaczęła słuchać. Tak, to na pewno z tego kierunku. Poruszała się dalej na palcach, jakby z góry wiedząc, że to, co za chwilę odkryje, powinno na zawsze pozostać tajemnicą.