Rycerze
Ostatnio słyszy się tu i ówdzie narzekanie z ust kompetentnych niewiast, że rycerskość upada. Panowie nie spisują się walnie albo, co tu dużo gadać, nie spisują się wcale. Aż prosi się, żeby przytoczyć następującą historyjkę.
Do przepełnionego autobusu w mieście M. (stolica dużego państwa) wsiada nobliwa staruszka. Spodziewa się, że ktoś ustąpi jej miejsca. Niestety, nikt się nawet nie rusza. Wobec tego niewiasta odzywa się dramatycznym głosem: – Cóż to, czy nie ma tu dżentelmenów? – Na to pada błyskawiczna riposta z kąta: – Dżentelmeni są, tylko miejsc nie ma.
Trzeźwe to stwierdzenie zmusza mnie, waszą oddaną profesorkę Zabaw poufnych, do poproszenia o ciszę, wzięcie ołówków i zeszytów oraz zanotowanie następującej przypowieści.
Bakunda Harnaś była dziewczyną rozpieszczoną. Kochali ją mama, babcia, drugi mąż babci i trzeci mąż mamy. W ciężkich czasach, kiedy lepsza część narodu zajęta była demaskowaniem hardych kułaków, babcia podtykała Bakundzie (zwanej pieszczotliwie Baką) pierwsze łyżeczki kaszki manny na mielonych pomarańczach, odjętych od ust anemicznej Unrze. Kiedy sprzeczaliśmy się ogniście na takie na przykład tematy, jak „Czy integralne zło występuje w socjalizmie”, Bakunia uczęszczała na prywatne lekcje rysunku. W czasach, kiedy bezkompromisowo wydzieraliśmy z naszego organizmu bąble stabilizacji i pogardliwie odrzucaliśmy w kąt włoskie ortaliony, Baka zaliczała pierwsze prywatki przy leniwej muzyce złotych saksofonów. W czasach, kiedy wszyscy, jakże niesłusznie zresztą, tkwiliśmy w ogonku po krewetki w rybnym na placu Zbawiciela, Baka zwiedzała zamki nad Loarą w towarzystwie dwóch narzeczonych, czarnego i białego. Biały podawał jej kawę po irlandzku, czarny tequilę po hiszpańsku. Nucili jej pieśni swoich narodów i
łaskotali w pięty, była już bowiem niestety pełnoletnia.
W czasach, kiedy zanurzyliśmy się po uszy w wątek Polaka z Polakiem, na dworze Bakuni coś jakby drgnęło. Wprawdzie babcia nadal podawała jej uwarzoną na własnej piersi gorącą czekoladę, ale była już jakaś nie taka. Zaraz po podwieczorku pędziła gdzieś w dal, wyposażona w ogromną zieloną torbę, wysyłała do obu wadzących się stron depesze: Nie rób drugiemu, co tobie niemiłe, i pędziła spóźnionymi pociągami w najrozmaitszych kierunkach, niezwiązanych z obsługiwaniem B. Harnasiówny.
Umierając, babcia wymamrotała: – Nie gniewaj się, Bakuniu, że nie dopiekłam sernika. Kiedy wszyscy wymrzemy, nasze obowiązki przejmie twój mąż.
Mijały lata. Nadeszły jesienie, a wraz z jesieniami nadeszły i męże. Cóż jednak Bace po tych mężach? Ani czekolady nie podgrzali, ani wozem nie podrzucili, ani nie obrzucili orchideami, a prawdę mówiąc, nawet na przystanek mało który odprowadził. Baka zwiędła, rozpiła się, zaczęła rymować, wreszcie poszła do klasztoru.
Jakież refleksje, drogie studentki, budzi ta ponura historyjka?
Po pierwsze – świat się zdemokratyzował. Skąd pochodził model rycerza męsko-damskiego? Z etosu szlacheckiego on się wywodził. Pan taki był zazwyczaj bogaty i, rzucając damie pod nogi płatki róż i całe królestwa, nie ryzykował, że się ośmieszy (tak jakby się to stało, gdyby jej rzucił do stóp kilo wołowego z kością).
Po drugie – proza bierze dziś górę nad poezją, praktyka nad teorią. Rozkład zajęć codziennych zaczyna wynikać z naukowych badań nad rodziną: „Ludwiku, do rondla”, „Babo, do maszyn” itp.
Po trzecie – panie same chciały. Rozszalałe feministki w spodniach, traktorzystki i emancypantki tak długo chciały równych praw, że mamy za swoje.
Po czwarte – szerzy się plaga nadopiekuńczych mamuś gniewnych panów, mamuś, które rozpuszczają ich nam wbrew.
Po piąte – była taka sprawa: w bogatej bibliotece klasztornej znalazła zadumana Baka kilka grubych foliałów autorstwa doktora Amy’ego, znawcy wszystkich problemów. Nie doszukawszy się jednak problemu rycerskości, a także odpowiedzi, dlaczego to panowie jakby się zniechęcili do harnasiowatych pań, wysłała do profesora obszerny list, nafaszerowany dziesiątkami pytań. Odpowiedź nadeszła prędko, ale była niestety krótka:
Chodzi w końcu o wianek – pisał profesor. – Oni wciąż, biedacy, woleliby, żebyś była dziewicą. Jeśli jest to właśnie Twój przypadek, przyślij mi swoje zdjęcie, najlepiej kolorowe, gdzieś na łące koło Twego domu.
Niestety, korespondencja nie rozwijała się dalej.
Czy wszechświat jest rurą?
Ulegamy złudzeniom, łudzimy się co do najrozmaitszych rzeczy i zjawisk. Wydaje nam się na przykład, że gwałtownie zmniejszyła się różnica między kobietą a mężczyzną. To prawda, upodobnił się krój spodni i sposób spędzania czasu. Wszyscy pracujemy i niemal wszyscy uczestniczyliśmy w budownictwie przez duże B (obecnie w demontażu przez duże D). Ale na tym koniec. Różnice w mentalności są nadal olbrzymie.
Przed rozpoczęciem dzisiejszego seminarium proszę zatem przygotować dwie oddzielne kartki. Na jednej napiszemy „On nie słucha”, a na drugiej „Ona nie słucha”. Tematem naszym bowiem będzie, w zasadzie, tak zwane niesłuchanie tego, co kto mówi. Ale jakie niesłuchanie?! Niesłuchanie żeńskie jest zupełnie inne od niesłuchania męskiego. Zacznijmy przez grzeczność od niewiast.
Rzecz jasna, że aby one mogły nas (mężczyzn) nie słuchać, musimy najpierw coś powiedzieć. O czym rozprawia zatem niesłuchany mężczyzna? Rozprawia on na przykład: po pierwsze – o Bliskim i Dalekim Wschodzie, po drugie – o przyszłości ruchu społecznego, z którym się poczuł związany, po trzecie – o wymarzonej wyprawie naukowej, o rozbabranym doktoracie, o spotkanym na ulicy koledze.
Klasyczne (powiadam: klasyczne) niesłuchanie żeńskie i związana z tym ocena poruszonych tematów wygląda następująco: temat pierwszy przyjmujemy za nudny (lub abstrakcyjny w znaczeniu „niemający nic wspólnego z życiem”), temat drugi za jałowy („Znów to samo!”), temat trzeci za przykry i niebezpieczny („Cóż to znowu za wyprawa, w której nie ma miejsca dla mnie?”), temat czwarty – za nieistotny dla nas (lub: „I tak nic z tego nie będzie”), a temat piąty za beznadziejny („Ten kolega to osioł i nudziarz, znam go z Urli”).
Powyższe przyczyny żeńskiego niesłuchania określiłam jako klasyczne, co nie znaczy – występujące stale i u wszystkich. Na przykład typ Męczennicy nie pasuje w ogóle do tego obrazka: Męczennica słucha zawsze i wszystkiego, choćby ukochanemu grało tylko w brzuchu. Dlaczego jednak niewiasty bardziej „klasyczne” nie słuchają powyższych opowieści?
A to dlatego, że chciałyby słuchać czego innego: chciałyby, żeby on mówił o niej – o tobie jako takiej, o sobie w związku z tobą i o was obojgu w związku z wami obojgiem. Żonka i Kochanka wyczekują w męskim tekście na akcenty prywatne i pochwalne, a dopiero kiedy są nimi nasycone, mają głowę do tamtych wszystkich głupstw. Mężczyzna klasyczny zaś (niestety) uwielbia właśnie rozprawiać na te nieszczęsne abstrakcyjne tematy.
Mój bliski znajomy, wiotki jak lilia Malteusz D., filolog i filozof, miał na przykład osobliwy zwyczaj, aby po kieliszku wódki rozprawiać na temat „Czy wszechświat jest rurą?”. Temat ten wprowadzał go w stan niepojętej ekstazy.
Któregoś dnia, przed laty, zdarzyło nam się pójść ze wspólnym kolegą do tak zwanego Ścieku. W połowie wieczoru temat „Czy wszechświat jest rurą?” zaczął się jakby wyczerpywać, ale nie dla Malteusza! Tymczasem, jak to w nocnym barze bywa, dookoła naszego stolika toczyło się życie pełne barwnych zasadzek. Bliski znajomy nasz, może pod wpływem przyćmionych świateł i nadmiernej ilości jakiejś płynnej mieszaniny w kolorze lilaróż, poczuł się nieprzytomnie zakochany w pewnej dziewczynie siedzącej przy barze i na nieokreślony czas opuścił nasze towarzystwo. Do mnie zaś przytoczył się pewien, o zgrozo, artysta nastrojony do bitki (bardziej do bitki niż do wypitki). Ponieważ mój towarzysz wyglądał jakoś bardziej krucho niż inni bywalcy, srogi kowboj zaczął mu wygrażać i zaczepiać go na różne sposoby. Malteusz jednak, zajęty kosmosem, nie zwrócił na te występy najmniejszej uwagi. Za to z kolei dziarski kowboj postanowił go w swoim mniemaniu srogo ukarać: porwał mnie na ręce, ubrał w szatni i wyniósł na postój
taksówek. Dopilnował również, aby kierowca odwiózł mnie do domu. Sądził, że mój rozogniony partner, rozwścieczony porwaniem przypisanej do niego na ten wieczór damy, zażąda wreszcie pojedynku. Nic podobnego! Malteusz właśnie dochodził do bardzo ciekawego wniosku, dotyczącego właściwości kosmosu pojmowanego jako rura zagięta, i w ogóle nie zauważył mojej nieobecności.
No więc tak. Kobiety nie słuchają mężczyzn, ponieważ mówią oni na tematy zbyt oderwane. Jakich natomiast tekstów damskich nie słuchają mężczyźni? Oto one: Co robiłam przez cały dzień, odkąd wyszedłeś? Co sądzę o mojej przyjaciółce po tym, co mi zrobiła? Jaka jest w gruncie rzeczy moja matka? Czy myślisz, że się postarzałam? Co byś zrobił, gdybym nagle umarła?
Mężczyźni nie słuchają tych tekstów z dwóch przyczyn:
1) znają je już na pamięć, bo to mówiłyśmy sto razy,
2) ponieważ mówimy w ogóle za dużo.
Tu dochodzimy do kardynalnego zgryzu. Kobiety mówią za dużo. O ile mężczyźnie słowo mówione służy do wyrażania konkretnej informacji, dezinformacji lub poglądu, o tyle nasze toki nie mają czasem w ogóle znaczenia semantycznego. Jest to rodzaj brzęczenia, jak ten, który wydają ptaki, żaby i inne stworzenia. Dźwięczymy, bo się czujemy czegoś niepewne albo wesołe, albo zambarasowane, albo samotne. Brzmimy po prostu, szumimy jak deszcz albo jak wiatr.
Mężczyźni już się tak przyzwyczaili traktować nasze teksty jak szum deszczu, że nawet kiedy przewinie się przez nas myśl lub obraz, to oni nader często gotowi są ją przegapić. Jest to tak zwany Szum doktora Amy’ego, doskonale nieraz opisywany przez wielkich mistrzów (od France’a do Becketta), ale jakże często niedotulony przez naszych bliskich (bo jednak kobieta, kiedy tokuje, to znaczy, że się troszkę boi).
Na tym tle pięknie rysuje się w ostatnich czasach kariera towarzyska impotenta i w ogóle takiego kogoś, kto nie pali się do nawiązania konkretnego związku z dziewczyną, lecz bywa przyjmowany i akceptowany jako tak zwany przyjaciel kobiet. Ileż to razy zdarza się nam (prawdziwym mężczyznom), kiedy brudni i źli wracamy z pola walki, że we własnej kuchni spotykamy rzewnego blondyna parzącego sobie kawę w naszym ulubionym kubku bez ucha. Na jego nogach dostrzegamy nasze ciepłe papucie, a w kieszeni nierzadko nasze ulubione pięćset złotych? Któż to taki? To ten, przed którym nasza żona może się wygadać. Nie bijmy go (zresztą ona na to nie pozwoli) i, broń Boże, nie lekceważmy. Jeśli będziemy tacy, jacy jesteśmy, ona może go pokochać.