Trwa ładowanie...
fragment
30-03-2011 13:58

Zabawa w miłość

Zabawa w miłośćŹródło: Inne
d11cp5z
d11cp5z

Tygrysie, błysku w gąszczach mroku:

W jakim to nieśmiertelnym oku

Śmiał wszcząć się sen, że noc rozświetli

Skupiona groza twej symetrii?

d11cp5z

William Blake, „Tygrys”

(przełożył Stanisław Barańczak)

Powiedz mi, Panie, czemu pozostawiłeś dziewczynę

samą tak długo, że trafiła do mnie?

Toni Morrison, „The Bluest Eye”

PROLOG

Zaczęłam pisać tę książkę latem po śmierci Petera Currana, którego poznałam w wieku siedmiu lat. Nasz związek trwał lat piętnaście, aż do samobójczej śmierci Petera, wówczas sześćdziesięciosześcioletniego.

W nadziei na ogarnięcie tego, co się stało, przystąpiłam do spisywania historii mojego życia. I nawet kiedy nad nią nie pracowałam, nawet gdy leżała na półce w szafie, czułam jej obecność w rozpaczy, która zjawia się punktualnie o drugiej po południu, kiedy Peter zwykł przyjeżdżać po mnie i jechaliśmy na wycieczkę, następnie o piątej, kiedy mu czytałam, z głową na jego piersi; o siódmej, kiedy mnie przytulał, i ponownie o dziewiątej wieczorem, gdy udawaliśmy się na nocną przejażdżkę, zaczynając od Boulevard East w Weehawken aż do River Road, w okolicach baru Royal Cliffs, gdzie kupowałam kubek kawy, z siedmioma torebkami cukru oraz mnóstwem śmietanki, i pudding chlebowy z bitą śmietaną i rodzynkami albo ryżowy, jeśli Peter miał ochotę na odmianę. Kiedy wracałam do samochodu (granady, cimarrona lub czarnej mazdy), skręcał ponownie w River Road ku Boulevard East i mijaliśmy po drodze drogie posiadłości w stylu wiktoriańskim, gotyckim lub królowej Anny, spoglądając ponad rzeką Hudson w stronę świateł drapaczy
chmur, roziskrzonych niczym tysiące luster, i stawaliśmy czasem, aby popatrzeć na burzę.

d11cp5z

W jednym z adresowanych do mnie samobójczych listów Peter zaproponował, żebym spisała wspomnienia z naszego wspólnego życia, co uznałam za ironię losu. Nasz świat istniał jedynie za sprawą otaczającej go aury tajemnicy; bez szyfrów, spojrzeń, symboli i kłamstw obróciłby się w nicość. Gdyby stało się to, kiedy miałam lat dwadzieścia, piętnaście czy dwanaście, mogłabym się zabić i wówczas nie zajrzelibyście na tę wysepkę, którą powołały do życia. Wszystkie te tajemnicze sprawy tworzyły jeden wielki klucz uniwersalny; jeśli zapytacie ślusarza, czy istnieje klucz uniwersalny, pasujący do wszystkich zamków świata, odpowie, że nie, ale że można zrobić klucz, który pasuje do zamków w konkretnym budynku. W pierwszej kolejności szykuje się zamki, aby pasowały do rowków klucza, lecz niemożliwością jest postąpić na odwrót. Peter wiedział o tym, gdyż zrobił kiedyś klucz uniwersalny dla całego szpitala; był ślusarzem samoukiem, który nauczył się fachu nocami w bibliotekach i w czasie pracy, zdobytej sprytem i
przedsiębiorczością.

Wyobraźcie sobie dziewczynkę, mniej więcej siedmioletnią, która uwielbia czerwone, gumowe piłeczki z automatów, ale nie znosi niebieskich i zielonych, dziewczynkę, która nosi adidasy na rzepy i ściska nogami metalowe kucyki, uruchamiane na monetę w centrum handlowym Pathmark, która boi się dżokerów w talii kart i każe je wyciągać przed grą. Boi się też ojca i nie lubi układanek (nuda!), ale przepada za psami, królikami, iguanami oraz lodami włoskimi i lubi jeździć z tyłu na motorze, no bo jaka inna siedmiolatka może to robić? Dziewczynkę, która niechętnie wraca do domu (zawsze), ponieważ dom Petera przypomina zoo, a on sam jest wspaniały, taki jak ona, tylko większy, i może robić to, czego jej nie wolno.

Być może wiedział, że ludzkie komórki regenerują się co siedem lat i po każdym z owych cyklów z nowego zlepku atomów powstaje nowy człowiek. Powiedzmy, że przez następne siedem lat ten mężczyzna, Peter, przeprogramował komórki dziewczynki. Zgłębił tajniki jej potrzeb i nieskomplikowanych przyjemności, namiętność do lodów śmietankowych i biegania bez koszulki jak chłopiec oraz to, jak lubiła dotyk różowego, psiego języka na twarzy i widok królika, przycupniętego nad listkiem sałaty. Potem wytrwale nauczył się tekstów piosenek Madonny, a jeszcze później tytułów dwudziestu utworów Nirvany.

d11cp5z

Cztery miesiące po śmierci Petera, w ramach zlecenia z uczelnianej gazety, do której pisałam, zrobiłam wywiad z pracownicą zakładu karnego. W jej mieszkaniu w okolicach Journal Square w centrum Jersey City piłyśmy herbatę rumiankową i rozmawiałyśmy. Wspomniałam, że piszę książkę. Spytała o szczegóły; odpowiedziałam, że o pedofilu, i że to dopiero brudnopis. Zapytałam, czy kiedykolwiek zetknęła się w pracy z takimi ludźmi.

– Z pedofilami? Jasne. To najsympatyczniejsi więźniowie.

– Sympatyczni?

d11cp5z

– No ba. Sympatyczni, uprzejmi, bezproblemowi. Nigdy nie mówią do ciebie po imieniu, zawsze tylko „tak, proszę pani”, „nie, proszę pani”.

Jej spokój rozwiązał mi język.

– Czytałam, że pedofile racjonalizują swoje czyny i składają je na karb przyzwolenia obu stron, nawet gdy stosują przymus. – Założenie to, zaczerpnięte z podręcznika o odchyleniach psychicznych, pasowało do mentalności Petera jak ulał. Kolejne zdanie nie pochodziło z książki, ale udałam, że owszem. – Czytałam też, że towarzystwo pedofila przypomina stan odurzenia narkotykowego. Według jednej dziewczyny, jest tak, jakby pedofil zamieszkiwał jakiś fantastyczny wymiar, i ta fantastyczność przenosi się na wszystko. Jak gdyby sam był dzieckiem, tylko ze świadomością tego, o czym ono samo nie ma pojęcia. Pedofile mają większą wyobraźnię niż dzieci i potrafią tworzyć rzeczywistość, o jakiej dziecku nigdy by się nie śniło. Rzeczywistość ekstatyczną. A po wszystkim ludzie, którzy to przeżyli, są jakby na odwyku. Jakby ziemia się wypaliła, a trawa nie chciała odrosnąć. Wszystko jest czarne i jałowe, ale wewnątrz tli się nadal.

d11cp5z

– Jakie to smutne – powiedziała Olivia, chyba szczerze.

Po chwili niezręcznej ciszy rozmowa zeszła na innych więźniów oraz realia pracy w zakładzie karnym. A ja poczułam się przytłoczona, jakby otoczenie, ciepła kuchnia, początkowo tak przytulna, naparła na mnie ze wszystkich stron. Zawsze miałam wyostrzone zmysły; był to jeden ze skutków ubocznych ograniczonego kontaktu ze światem leżącym poza rzeczywistością, którą dzieliłam z Peterem.

Tamtego dnia w kuchni Olivii poczułam, że mam w sobie naprężoną strunę, a wszystko wokół uparło się za nią szarpać.

d11cp5z

Union City w stanie New Jersey, gdzie dorastałam, to podobno najbardziej zagęszczone miasto w Stanach. Trudno wyobrazić je sobie na podstawie opisów twardych jak skała maślanych bułek na śniadanie, kubków espresso wielkości filiżanek z serwisu lalek ani podłużnych, słodkawych churros, tak jak nie posmakujemy Manhattanu, słysząc jedynie o stoisku z kebabem na dworcu autobusowym Port Authority, księgarni Strand z jej blisko trzydziestoma kilometrami książek ani skaterach w Washington Square Park.

Spróbujcie wyobrazić sobie gołębie, bary, nocne kluby (pisane przez „nite”, nie „night”), młodociane „kaptury” w workowatych spodniach, spod których wystają bokserki, samochody zaparkowane w ścisłym szeregu i dziwnie wąskie ulice, gdzie nie sposób nie zahaczyć czasem lusterkiem o mijaną ciężarówkę. Mężczyźni bez względu na wiek gwiżdżą na każdą dziewczynę powyżej dwunastego roku życia, stragany z owocami oferują tanią papaję, mango i awokado (zdaniem mojego ojca, miłośnika tych ostatnich, mogą one zapewnić nam nieśmiertelność), a w szparach spękanego chodnika czernieją placki przeżutej gumy. Często słychać wyśpiewywane dziecięcym głosem: „Wleź na dziurę, dostaniesz burę!”, na co ja, przesądna jak tata, omijałam je skrzętnie, co nie było łatwe, gdyż wiły się po powierzchni asfaltu jak strumienie na wygniecionej mapie. Równie sumiennie omijałam swój cień, w obawie, że zdepczę własną duszę.

Jeśli tu przyjedziecie, nie zapomnijcie zatkać nosa w pobliżu targu żywym drobiem Polleria Jorge na Czterdziestej Drugiej Ulicy, pomiędzy New York Avenue i Bergenline. O ile pamiętam, minąwszy dawny sklep obuwniczy, dojdziecie do El Pollo Supremo: miłe aromaty pieczonego kurczaka, tapioki, czarnego ryżu z czarną fasolą i smażonych plantanów powitają was niczym balsamiczna woń Oceanu Atlantyckiego. Chodziliśmy tam z Peterem, a w któreś mokre Halloween, podczas wymuszonej przez moich rodziców dwuletniej rozłąki, Peter siedział przy stoliku sam i przez osiem godzin wpatrywał się w ociekającą szybę, czy nie przejdę obok z mamą i koszykiem na cukierki.

Mam jeszcze dwanaście brulionów codziennych listów, z których każdy rozpoczyna się słowami „Kochana Księżniczko”. X oznaczało pocałunek, a O uścisk. Na każdym liście widniało COTMIKCBP, skrót od „Często o Tobie Myślę i Kocham Cię bez Przerwy”. Mam siedem kaset wideo; każdą opatrzono datą i tytułem w rodzaju „Margaux na wrotkach”, „Margaux z Łapą”, „Margaux na motorze, macha ręką”.

Pod koniec życia oglądał je codziennie: Margaux tarzająca się po ziemi z Łapą; Margaux machająca z drzewa; Margaux przesyłająca buziaka. Teraz nikt nie ogląda Margaux. Nawet Margaux ma dosyć widoku Margaux w opasce na włosach, Margaux w wystrzępionych szortach, Margaux z mokrymi włosami, Margaux przy bożodrzewie, gdzie wisiał kiedyś biały hamak.

Byłam jego religią. Nikt inny nie trzymałby dwudziestu albumów ze zdjęciami mnie samej, z Łapą, Karen czy moją matką. Drewniana skrzynka sklecona w ósmej klasie zawiera zdjęcia luzem, równie nieciekawe jak tamte. Dwa splecione razem pasma włosów, brązowe i siwe, zalaminowane, aby nigdy ich nie rozdzielono. Album jesiennych liści, z nazwami drzew spisanymi poniżej: klon, dąb, ambrowiec. Moja obsypana brokatem czarodziejska różdżka, szara, filcowa myszka, którą Peter wyrzucił w złości, ale potem wygrzebał ze śmietnika, żeliwny wytrych, który znaleźliśmy na przystani, srebrne bransoletki i wielki krzyż z tombaku, zakupione w West Village, czarne legginsy (moje spodnie Madonny, jak je nazywał). Czarny naszyjnik ze srebrnym serduszkiem, trykot obszyty czerwoną koronką i winylowe spodnie na motor, które dostałam od Petera, książka z zaklęciami wiccańskimi, kasety Nirvany, Hole, Veruki Salt z naszych przejażdżek, pirackie teledyski Nirvany, też z West Village, kasety z naszymi czterema powieściami (każda postać
mówi innym głosem), otrzymany od Petera drewniany amulet z wróżką wpatrzoną z kryształową kulę. To wszystko leżało w czarnej skrzyni z wyłamanym zawiasem, którą trzymał przy łóżku.

Peterze, pod koniec życia pokonywałeś góra kilka przecznic i nie mogłeś jeździć na motorze. Wspiąłeś się na skraj klifu w Palisades Park i rzuciłeś z wysokości siedemdziesięciu pięciu metrów, jak wynika z raportu policji. Zostawiłeś mi w skrzynce kopertę z dziesięcioma listami samobójczymi i paroma oświadczeniami na papierze w linie, w których zrzekasz się samochodu i zapisujesz go mnie. Narysowałeś mapkę, żebym znalazła twoją czarną mazdę i uniknęła mandatu za jej odholowanie. Zapasowy kluczyk był w kopercie, drugi tkwił w stacyjce. Miałam dwadzieścia dwa lata. Ty sześćdziesiąt sześć.

CZĘŚĆ PIERWSZA

1

Czy możemy się razem bawić?

Rok 1985. Była wiosna, przy mocniejszym podmuchu wiatru kwiaty wiśni sypały się z drzew. Kwitły liatry kłosowe i astry; pamiętam słodką, odurzającą woń kapryfolium, niesioną z wiatrem wraz z zamiecią różowo białych płatków i puchu dmuchawców. Nastała pora os, oblegających śmietniki i butelki z oranżadą. Kiedy miałam trzy lata, osa użądliła mnie w czubek nosa, który spuchł jak balon; od tamtego czasu moja matka szczerze ich nienawidziła.

– Wynocha mi stąd! – wrzasnęła, odganiając osę, która niepostrzeżenie zjawiła się na naszym pikniku na trawie w Liberty State Park; pojechaliśmy tam z przyjaciółmi rodziców, Marią i Pedrem, oraz ich synem Jeffem.

Tata zebrał odrobinę pepsi na czubek plastikowej słomki i postawił ją na naszym zielono-czerwonym kocu plażowym. Osy rzuciły się na nią hurmem i tata uśmiechnął się triumfalnie.

– Widzicie, ja biorę problemy na zdrowy rozum. Ciągną do cukru, więc dopóki na słomce jest pepsi, nigdzie się stamtąd nie ruszą. Prawda, Keesy?

Zaczął nazywać mnie „Kissy” (co z jego hiszpańskim akcentem brzmiało jak „Keesy”), kiedy byłam bardzo mała, po czym nauczył mnie całować się na dobranoc w policzek i po jakimś czasie zaczęłam całować wszystko, co popadnie: lalki i pluszowe zwierzątka, a nawet swoje odbicie w lustrze. W przypływach dobrego humoru nazywał mnie Keesy, czasami Kruszynką. Kiedy miał zły humor, mówił o mnie w trzeciej osobie. Rzadko używał mojego imienia Margaux (czytaj Margo), chociaż sam mi je nadał, na pamiątkę Château Margaux rocznik 1976, które kiedyś wypił. Nigdy nie mówił do matki Cassie, nie całował jej ani nie przytulał. Uważałam to za normalne, dopóki nie zauważyłam, że inni rodzice się całują, na przykład rodzice Jeffa. Ale to oni wydali mi się dziwni.

Maria była najlepszą przyjaciółką mamy i czasami mnie pilnowała. Jeff miał siedem lat, był ode mnie starszy o rok. W domu Jeffa, kiedy on zgadzał się na zabawę w historyjki, ja zgadzałam się bawić w G.I. Joe i transformersów. Miałam dosyć wojen, a Jeff wolał swoje figurki niż Panią Biedroneczkę i Zgubionego Pieska, ale jakoś się dogadywaliśmy.

Mama i Maria rozmawiały o tym, o czym zwykle rozmawiają matki: o zaletach witaminy C, dziecku porwanym z plaży, chłopcu, który niedawno zabił się na deskorolce. „Jaka szkoda”, mówiła mama, i: „Niezbadane są wyroki boskie”. Prowadziła mały zeszycik, w którymi zapisywała między innymi wszystkie przerażające doniesienia z radia i telewizji. Dzięki temu zawsze miała coś do powiedzenia, ilekroć dzwoniła do znajomych albo ich odwiedzała. Nazywała ten zeszycik „Księgą faktów”. Tata nienawidził „Księgi faktów”. Kiedy mamie robiło się gorzej, zaczynała mówić o głodujących dzieciach i innych strasznych rzeczach. W domu bez przerwy słuchała płyty zatytułowanej „Kropla słońca”, historii młodej kobiety z nieuleczalnym rakiem kości i jej pożegnania z mężem i córką. Zdaniem mamy, było bardzo romantyczne.

Usłyszałam, jak Maria mówi, że powinnam jeść więcej kurczaka i tapioki, a mama zapisała to w „Księdze faktów”. Nie mogły się zdecydować, co bardziej tuczy, kurczak czy wołowina.

– Co te baby wiedzą? – powiedział tata, szturchając Pedra łokciem w bok. – Ja się lepiej znam. Nie wolno dawać dziewczynce za dużo mięsa, przecież krowa ma w sobie hormony. Czarna fasola i ryż, owoce, spaghetti: to rozumiem. Dzieciak nie może być za chudy, bo ludzie powiedzą, że go głodzisz. Ale dziewczynka też nie powinna wyglądać na starszą, niż jest, dlatego nie wolno tuczyć jej stekiem ani wieprzowiną. Owoce morza, okej. Chłopcy z kolei muszą być silni. Wieprzowina, jak najbardziej. Może dajecie waszemu za mało schabu. – Uśmiechnął się; potrafił bezbłędnie obrażać ludzi pod pozorem życzliwości. – Ja tam wolę sałatki. Jem mnóstwo pistacji, czasem papaję. Witamina A. Nie twierdzę, że wasz syn jest gruby; mówię tylko, że przydałoby mu się zrzucić trochę ciała, chyba nie macie mi tego za złe. Mówię, co myślę. Ale to silny, zdrowy chłopak, a jaki przystojny!

Jeff nachylił się w moją stronę.

– Chudy chuderlak – szepnął. – Kurza noga. Ko, ko, ko!

– Zamknij się.

– Ko, ko, ko! – Zatrzepotał rękami. – Biegasz też jak kurczak! Ko, ko, ko!

Kurza noga nie zrobiła na mnie wrażenia, lecz na wieść, że biegam jak kurczak, zdzieliłam go w twarz.

– Zamknij się, grubasie! Zdychaj i idź do piekła!

Wszyscy spojrzeli na mnie i na widok moich oczu Maria odwróciła wzrok.

Tata uśmiechnął się z zadowoleniem.

– Drżyjcie przed moją córką, chłopcy!

– Louie! – wrzasnęła mama. – Nie ucz jej bicia!

Osa bzyknęła mamie nad uchem i Jeff, zgrywając bohatera, próbował odpędzić ją patykiem. Trafił, po czym z wesołym okrzykiem natarł na inne. Osy rzuciły się na niego, a on rzucił patyk. Dorośli zaczęli się wydzierać i rozwścieczone osy przypuściły regularny szturm. Lądowały na mojej głowie, ramionach, rękach i klatce piersiowej.

Tata popatrzył mi w oczy i powiedział:

– Stój spokojnie, Keesy, stój spokojnie, bo będą żądlić.

Czułam na sobie ich malutkie nóżki i odwłoki. Ale posłuchałam. Nie użądliły tylko taty i mnie.

Przez pierwsze siedem lat mojego życia mieszkałam z rodzicami w pomarańczowym bloku z cegły na Trzydziestej Drugiej Ulicy. Nasze maleńkie mieszkanko było oblężone przez karaluchy, których mimo arsenału środków typu Raid tata za nic nie mógł się pozbyć.

– Przychodzą z innych mieszkań, pod drzwiami. Nasi sąsiedzi to dzikusy. Same brudasy tu mieszkają. W innych dzielnicach jest lepiej, a tu sami narkomani i męty. Nie mogę się doczekać, kiedy się stąd wyrwiemy.

Tata nienawidził graffiti, schodów pożarowych, opustoszałych działek, pełnych rupieci, gwiżdżących nastoletnich chłopców, tranzystorów oraz wiecznie zaśmieconych ulic. Ale lubił iść parę przecznic do Bergenline Avenue po espresso i bułkę maślaną (której kawałki wkładał mi do ust; czasem mogłam nawet upić łyczek espresso). Podobało mu się, że prawie wszyscy znają hiszpański, krępowało go bowiem, gdy przekręcił choćby jedno słowo przy zamawianiu jedzenia. Kiedy zaczął się spotykać z mamą, wyśmiała kiedyś żartobliwie jego wymowę i nie odzywał się do niej przez resztę dnia.

Nigdy nie zachęcał mamy i mnie do nauki hiszpańskiego, jej zdaniem, celowo. Nie chciał, żebyśmy podsłuchiwały jego rozmowy telefoniczne. Nie mogłam mu tego darować. Brak znajomości hiszpańskiego oznaczał niemożność rozszyfrowania większości szyldów i zamawiania w lokalnych winiarniach i restauracjach. W Union City ludzie zawsze brali mnie za Kubankę albo Hiszpankę, a nie w połowie Portorykankę. W mojej matce płynęła krew norweska, szwedzka i japońska. Miałam czarne oczy, zapewne po dziadku półkrwi Japończyku, twarz w kształcie serca, pełne wargi i proste, ciemnobrązowe włosy.

Kiedy byłam bardzo mała, okładałam pięściami przypadkowe kobiety w autobusie i na ulicy, zdaniem mamy, dlatego że ojciec bił ją na moich oczach. Twierdziła, że jako trzylatka byłam świadkiem, jak łamie jej na plecach dużą ramę od obrazu, ale nic takiego nie pamiętałam. Pamiętam za to, jak ojciec dla zabawy zapalał i gasił światło, szydząc z jej choroby psychicznej. Matka, ojciec i ja spaliśmy na wielkim łożu, bo wciąż miałam złe sny i bałam się spać sama. Żeby zasnąć, ojciec zakładał na oczy skrawek materiału wycięty ze starego podkoszulka i uważałam, że wygląda jak bandyta, z kasztanową brodą i kasztanowymi, dość długimi włosami. Rano, jeśli budził się w dobrym humorze, opowiadał mi historie o psotnej małpce, złej żabie i cierpliwym białym słoniu, rodem z portorykańskiej Caroline, gdzie dorastał. Czasem opowiadał też o swoim dzieciństwie. Wspinał się na drzewa kokosowe, oplatając całym ciałem szorstki pień i podciągając się na rękach, po kawałku.

Uwielbiał opowiadać historie. Lubił przesadzać i gestykulować. Gotował i sprzątał, twierdząc, że matka nadaje się tylko do nastawiania prania i robienia zakupów w pobliskim sklepie; przywoziła je w czerwonym wózeczku, gdyż nie umiała prowadzić samochodu. Ale zawsze za dużo kupowała i wydawała, więc znowu robił awanturę.

Był tak nadpobudliwym człowiekiem, że nigdy nie mogłam pojąć, jakim cudem wytrzymuje w pracy, która wymaga od niego całodziennego siedzenia. Pracował jako jubiler, specjalizujący się w projektowaniu i produkcji biżuterii. Poza tym zajmował się naprawami, a także wycinaniem i szlifowaniem kamieni szlachetnych. W latach osiemdziesiątych jubilerzy nie mieli ergonomicznych miejsc pracy i garbili się cały dzień.

Wracał tak pobudzony, że zachowywał się jak pies spuszczony ze smyczy. Czasem tej nadwyżce energii towarzyszył dobry nastrój i tata otwierał heinekena, a następnie przystępował do robienia kolacji. Ze śpiewem wyjmował przyprawy z szuflad i szafek, podsuwając mi później coś do spróbowania, albo dostawałam garnek po gotowaniu ryżu, żeby wyskrobać z dna lekko przypalone, chrupiące ziarenka, które nazywał ryżowym popcornem. W przypływach wesołości często dotykał czubka mojego nosa – był to jego przejaw czułości, gdyż rzadko mnie całował. Mama siedziała w sypialni, słuchając Johna Lennona, ścieżki dźwiękowej do „West Side Story”, „Kropli słońca” albo Simona i Garfunkla. Przychodziła dopiero na kolację. Wiedziała, że jej widok niezawodnie zwarzyłby mu humor. Podobno kiedyś rozbierała się przy oknie, na co tata zaciągnął zasłony ze słowami: „Nie ma się czym chwalić, jesteś tłustą krową i nikt nie chce na ciebie patrzeć”.

Ilekroć wracał w złym humorze, biegłam do sypialni do mamy i dawałam głośniej adapter, po czym robiłam z poduszek minifortecę i nakrywałyśmy się kołdrą. Pod tym prowizorycznym namiotem ssałam smoczek (jeszcze w wieku pięciu, sześciu lat), tuląc do twarzy żółtego pluszowego pieska, z uchem naderwanym od mojego ciągłego szarpania. Tata wrzeszczał, że szef go nie docenia albo że rynek źle stoi. Przynajmniej raz w roku szedł na przymusowy urlop, z powodu poświątecznego zastoju w branży. Po jakimś czasie jego tyrady nabierały rozpędu, przechodząc w napady furii, często trwające godzinami. Zachowywał się wówczas jak nawiedzony i bałyśmy się wchodzić mu w drogę. Krzyczał, że jesteśmy jego nieszczęściem i nigdy już nie będzie wolny, że Bóg nie może go wysłać do piekła, bo on już w nim jest, i zastanawiał się, czym zasłużył sobie na takie dwa ciężary: żonę wariatkę i córkę żmiję. Często żałowałam, że nie krzyczy po hiszpańsku, żebyśmy nie rozumiały z tego ani słowa.

Kiedy skończyłam siedem lat, mieszkaliśmy jeszcze przy Trzydziestej Drugiej Ulicy i musiałam pokonywać parę przecznic, żeby dojść do basenu na Czterdziestej Piątej. Był mocno chlorowany, na powierzchni unosiły się martwe robaki i miał zaledwie jakiś metr dwadzieścia głębokości. Starsze dzieci nazywały go Szczajsenem. Przyznaję ze wstydem, że sama też przyczyniłam się do powstania tej nazwy, podpływając nonszalancko na błękitny skraj basenu i rozglądając się, czy nikt nie patrzy.

Woda była przejrzystym bezmiarem błękitu, który pochłaniał moje ociekające ciało, gdy wpadałam w nią jak pocisk, z dłońmi zwiniętymi w pięści, stopami przyciśniętymi do siebie i nogami wygiętymi niczym długie płetwy. Zamykałam usta, wstrzymując powietrze; ja, syrenka, ja, złota rybka i delfin, ja w stanie nieważkości. Kiedy wystrzeliwałam na powierzchnię, wynurzając głowę, aby zaczerpnąć tchu, z radości aż kręciło mi się w głowie. Po chwili patrzyłam na matkę, która siedziała przepasana na ukos paskiem czarnej torebki, wiszącej w okolicach jej biustu. Czasem, kiedy nudziły mi się własne zabawy, stawałam na środku basenu i rozglądałam się wokół. Wówczas działo się tak, jakby wszyscy otaczający mnie ludzie – grupki dzieci, matki z niemowlętami, maluchy w plastikowych motylkach na rękach, chłopcy nurkujący tuż pod tablicą ZAKAZ NURKOWANIA – wyskakiwali znikąd. Dźwięki rozlegały się równie niespodziewanie: pisk i chlapanie wodą, gwizdki, ptaki i samochody zza zielonego ogrodzenia.

W dniu, w którym poznałam Petera, zobaczyłam dwóch roześmianych chłopców, dokazujących z ojcem na drugim końcu basenu. Jeden z nich był bardzo ładny, mniejszy od drugiego, dziewięcio-, może dziesięcioletni i chudy, z przydługą brązową grzywką. Nie tylko ładny: on wręcz emanował szczęściem. Poruszał się zwinnie, a jego oczy i twarz wprost jaśniały blaskiem rzadko spotykanym u chłopca w tym wieku. Jego starszy brat też sprawiał wrażenie szczęśliwego, ale nie aż tak.

Ojciec miał obcięte na okrągło płowosiwe włosy, z grzywką rodem z lat sześćdziesiątych, jak bitels. Pełne wargi, długi, spiczasty nos, który może raziłby u kogoś innego, ale nie u niego, i mocno zarysowany, wystający podbródek. Kiedy zwrócił spojrzenie w moją stronę, zobaczyłam, że jego oczy mają żywy, morski odcień. Uśmiechnął się, z twarzą pobrużdżoną zmarszczkami – na czole, przy oczach, dokoła ust. Wiedziałam, że musi mieć swoje lata, miał przecież zmarszczki, siwiejące włosy i obwisły kark, lecz tryskał taką radością i wigorem, że nie wydawał się stary. Nawet nie sprawiał wrażenia dorosłego w sposób, jaki odróżnia dorosłych od dzieci, które wyczuwają ten dystans, podobnie jak psy wiedzą, że nie są ludźmi. I choćby dorosły bawił się lalkami i skakał na skakance, rozdźwięk jest wyczuwalny na każdym kroku. Myślę, że gdyby postawić go w szeregu stu mężczyzn o podobnych rysach i budowie, podeszłabym prosto do niego i zapytała: „Czy możemy się razem bawić?”.

Podpłynęłam bliżej i zadałam to pytanie. „Jasne”, odpowiedział i zaraz ochlapał mi twarz, wygłupiając się, jak gdybym była jego dzieckiem. W odpowiedzi ja ochlapałam chłopców, a oni mnie, bo nie mieli nic przeciwko temu, bym przyłączyła się do zabawy mimo dzielącej nas różnicy wieku i płci. W pewnej chwili ładny chłopiec delikatnie przytrzymał mi głowę pod wodą, a gdy się wynurzyłam, w uszach rozbrzmiewał mi tylko własny śmiech. Następnie ojciec chwycił mnie pod pachy i zakręcił młynka, chichocząc niczym wielki dzieciak. Gdy stanął w miejscu, świat zachybotał w posadach; zrobiło mi się biało przed oczami i zobaczyłam go jak przez mgłę.

Później, kiedy ratownicy kazali wszystkim wyjść z basenu przed zamknięciem, mężczyzna, który miał na imię Peter, przedstawił nas miłej Latynosce o imieniu Inès, która brodziła w najpłytszym miejscu basenu. Żartował, że Inès musi trzymać się krawędzi, dodając, że boi się rzeczy, którymi nikt inny nie zawraca sobie głowy, jak karuzela czy rower. Inès była na swój sposób niebrzydka, miała senne oczy ze zmarszczkami od słońca, długie kręcone włosy, ciemne u nasady i od połowy zafarbowane na morelowy odcień, oraz łagodną, spłoszoną twarz przepiórki. Nosiła fioletowe sztuczne paznokcie; dwa gdzieś się zapodziały, a na pozostałych namalowano małe, czarne pacyfki.

Peter przedstawił wszystkich: starszy chłopiec miał na imię Miguel i wyglądał na jakieś dwanaście, trzynaście lat, a młodszy Ricky był tylko parę lat starszy ode mnie. Pod koniec dnia imiona wyleciały mi z głowy, ale zapamiętałam pierwsze litery imion rodziców: P oraz I. Myślałam tylko o nich i obietnicy, że nas do siebie zaproszą. Ale minęło parę dni i nikt nie zadzwonił, więc o nich zapomniałam.

Pewnie zapomniałabym na dobre, gdyby nie mgliste poczucie radości, jakie zostało mi po tamtym incydencie. Jechaliśmy należącym do taty chevy rocznik 79, kiedy mama powiedziała, że dzwonili, a właściwie dzwonił Peter.

– Zaprosili nas do swojego domu. Czy to nie miłe? – Tata nie odpowiedział, więc mówiła dalej. – Peter i Inès. I chłopcy, Ricky i Miguel. Miguel i Ricky. Tacy mili chłopcy. I dobrze wychowani, nie jakieś łobuzy. Bardzo miła rodzina.

– Do domu? A gdzie mieszkają?

– Niedaleko. Mówił, że w Weehawken, na granicy z Union City. Chciałam ci tylko powiedzieć. Zapytać, co o tym myślisz.

– O czym?

– O wizycie u nich. W piątek, kiedy będziesz w pracy.

– Wszystko mi jedno.

– Wolałam ci powiedzieć.

– Wszystko mi jedno. Nie są chyba żadnymi mordercami, co?

– To bardzo miła rodzina. Mili ludzie. Fajna rodzina.

– Wszystko jest dla ciebie miłe. Wszyscy są mili. I tacy fajni.

– W takim razie postanowione – oznajmiła mama. – W piątek w południe.

d11cp5z
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d11cp5z