Trwa ładowanie...
fragment
15-03-2014 14:23

Za kogo ty się uważasz?

Za kogo ty się uważasz?Źródło: "__wlasne
d37xepm
d37xepm

Połówka grejpfruta

Rose zdała egzamin wstępny i zaczęła chodzić przez most do szkoły średniej.

W klasie były cztery duże czyste okna i nowe świetlówki. Wprowadzono nowy przedmiot, higienę i zasady zdrowotne. Po Bożym Narodzeniu chłopcy i dziewczęta mieli wspólne zajęcia z życia w rodzinie. Nauczycielka była młoda i tryskająca optymizmem. Nosiła fantazyjną czerwoną kloszową suknię. Chodziła między rzędami ławek w tę i z powrotem, w tę i z powrotem, pytając wszystkich po kolei, co jedli na śniadanie, by sprawdzić, czy przestrzegają kanadyjskich reguł żywieniowych.

Szybko ujawniły się różnice między miastem a wsią.

d37xepm

– Chleb z syropem kukurydzianym.

– Owsiankę i herbatę.

– Jajecznicę, wiejską szynkę i herbatę.

Ciasto z rodzynkami.

Tu i ówdzie rozległy się śmiechy, nauczycielka bezskutecznie robiła groźne miny. Skierowała się do miejskiej części klasy. Bez przymusu utrzymywał się w klasie podział na część miejską i wiejską. Tutaj uczniowie twierdzili, że jedli grzanki z dżemem, jajka na bekonie, płatki kukurydziane, nawet gofry z syropem. Kilka osób wymieniło sok pomarańczowy.

d37xepm

Rose usadowiła się w tylnych ławkach miejskiej części. West Hanratty nie było reprezentowane, Rose była jedyną jego przedstawicielką. Ogromnie pragnęła sprzymierzyć się z mieszkańcami miasteczka przeciwko miejscu, skąd pochodziła, przyłączyć się do tych jedzących gofry i pijących kawę, powściągliwych i znających się na rzeczy posiadaczy kącików śniadaniowych.

– Połówkę grejpfruta – powiedziała odważnie. Nikt inny o tym nie pomyślał.

Prawdę mówiąc, Flo uważałaby jedzenie grejpfruta na śniadanie za rzecz równie naganną jak picie szampana. Nawet nie sprzedawali ich w sklepie. W ogóle było mało świeżych owoców. Kilka pokrytych plamami bananów, małe nieciekawe pomarańcze. Podobnie jak większość mieszkańców wsi Flo uważała, że wszystko, co nie jest ugotowane, szkodzi na żołądek. Na śniadanie też jedli owsiankę i pili herbatę. Latem preparowany ryż. Pierwszego ranka, gdy preparowany ryż, lekki jak pyłek, trafił do misek, było to tak odświętne, tak zachęcające, jak pierwszy dzień, gdy można spacerować bez konieczności wkładania kaloszy, po twardej drodze, albo pierwszy dzień, gdy można zostawić drzwi otwarte w krótkim uroczym czasie pomiędzy mrozem a muchami.

d37xepm

Rose była zadowolona z siebie, że przyszedł jej do głowy grejpfrut, jak również podobał jej się sposób, w jaki to powiedziała: śmiało, a jednak naturalnie. Była tak straszliwie zdenerwowana, że serce podchodziło jej do gardła, dech zamierał jej w piersi, bluzka lepiła się do ciała, mimo że użyła dezodorantu.

Gdy kilka dni później wracała do domu przez most, usłyszała, że ktoś ją woła. Nie po imieniu, wiedziała jednak, że chodzi o nią, zwolniła więc i nadsłuchiwała. Głosy dochodziły chyba spod mostu, choć gdy spojrzała w dół między szparami w deskach, nie dostrzegła niczego poza rwącą wodą. Ktoś musiał się kryć za palowaniem. Głosy były tęskne, tak delikatnie zmienione, że nie potrafiła poznać, czy należą do chłopców, czy do dziewcząt.

– Połówka grejpfruta!

d37xepm

Przez lata słyszała czasami te słowa wołane z jakiegoś zaułka lub ciemnego okna. Nigdy nie dała po sobie poznać, że usłyszała, ale po chwili przesuwała dłonią po twarzy, ścierając wilgoć znad górnej wargi. Pocimy się z powodu naszych aspiracji.

Mogło być gorzej. Najłatwiej było najeść się wstydu. Szkolne życie było niebezpieczne, toczyło się w jaskrawym czystym świetle i nic nigdy nie było zapomniane. Rose mogła być na przykład dziewczyną, która zgubiła podpaskę. To prawdopodobnie zdarzyło się jakiejś wiejskiej dziewczynie, która trzymała podpaskę w kieszeni lub w zeszycie, żeby jej później użyć. Mogła to zrobić każda, która mieszkała daleko od szkoły. Rose też tak robiła. Dystrybutor z podpaskami w toalecie dla dziewcząt był zawsze pusty, połykał dziesięciocentówki, ale nie wypluwał niczego w zamian. Znana była historia o tym, jak dwie wiejskie dziewczyny odszukały w porze lunchu woźnego i poprosiły go o napełnienie dystrybutora.

– Która z was tego potrzebuje? – spytał. Uciekły. Opowiadały, że w jego pokoju pod schodami jest stara brudna kanapa i szkielet kota. Przysięgały, że to prawda.

d37xepm

Tamta podpaska musiała wypaść na podłogę, może w szatni, ktoś ją podniósł i jakoś przemycił do gabloty ze szkolnymi trofeami w głównym holu. Tam ją zauważono. Wyglądała nieświeżo, była zgnieciona od noszenia, trochę wytarta, łatwo więc było sobie wyobrazić, że trzymano ją przy ciepłym ciele. Wielki skandal. Na porannym apelu dyrektor szkoły nawiązał do tego odrażającego przedmiotu. Przysiągł, że odnajdzie, ujawni, wychłoszcze i wydali ze szkoły sprawcę, który wystawił go na widok publiczny. Wszystkie uczennice twierdziły, że nic o tym nie wiedzą. Mnożyły się rozmaite teorie. Rose bała się, że mogą ją pierwszą posądzić o to, że podpaska należała do niej, toteż odetchnęła z ulgą, gdy podejrzenie padło na Muriel Mason, dużą ponurą wiejską dziewczynę, która nosiła domowe sukienki ze sztucznego jedwabiu i śmierdziała potem.

– Dostałaś dzisiaj ciotki, Muriel? – wołali teraz za nią chłopcy.

Rose usłyszała, jak jedna ze starszych dziewcząt mówi do koleżanki:

d37xepm

– Gdybym była na miejscu Muriel Mason, zabiłabym się. Popełniłabym samobójstwo. – W jej głosie nie było współczucia, tylko zniecierpliwienie.

Codziennie po powrocie do domu Rose zdawała Flo relację z tego, co się działo w szkole. Flo lubiła historię o podpasce, prosiła o nowe rewelacje. Nigdy jednak nie usłyszała historii o połówce grejpfruta. Rose opowiadała jej tylko o takich wydarzeniach, w których odgrywała rolę widza. Kłopoty były dla innych, tu się zgadzały z Flo. Od kiedy Rose zmieniła otoczenie, przekroczyła most, bardzo się zmieniła, stała się kronikarzem. Żadnych nerwów. Donośny, sceptyczny głos, kołysanie biodrami, spódnica w czerwono-żółtą kratkę, dumny krok.

Flo i Rose zamieniły się rolami. Obecnie to Rose przynosiła do domu rozmaite historyjki. Flo znała imiona i nazwiska wszystkich postaci i z niecierpliwością czekała na dalsze opowieści.

Horse Nicholson, Del Fairbridge, Runt Chesterton. Florence Dodie, Shirley Pickering, Ruby Carruthers. Flo z radością słuchała codziennie nowinek o nich. Nazywała ich dowcipnisiami.

– To co dzisiaj wymyślili ci dowcipnisie?

Siadały w kuchni, drzwi do sklepu były otwarte na wypadek, gdyby zjawił się jakiś klient. Na schody również – gdyby wołał ojciec. Leżał w łóżku. Flo parzyła kawę albo kazała Rose wyjąć z lodówki turystycznej dwie coca-cole.

A oto rodzaj historii, jakie Rose przynosiła do domu:

Ruby Carruthers była zdzirowatą dziewczyną o rudych włosach i fatalnym zezie. (Jedna z ogromnych różnic między tamtymi czasami a teraźniejszością, przynajmniej na wsi i w miejscowościach takich jak West Hanratty, polega na tym, że wtedy nie leczono zeza ani też zachodzących na siebie czy wystających zębów.) Ruby Carruthers pracowała u Bryantów, którzy handlowali towarami żelaznymi. Wykonywała prace domowe w zamian za wyżywienie i pilnowała domu, kiedy wybierali się na wyścigi konne, mecze hokeja lub na Florydę, a działo się to dość często. Pewnego razu, gdy była sama w domu, odwiedziło ją trzech chłopców. Del Fairbridge, Horse Nicholson, Runt Chesterton.

– Żeby sprawdzić, co mogą dostać – wtrąciła Flo. Spojrzała na sufit i kazała Rose zniżyć głos. Jej ojciec nie tolerował tego rodzaju historii.

Del Fairbridge był przystojnym chłopakiem, zarozumiałym i niezbyt bystrym. Powiedział, że wejdzie do domu i bez trudu namówi Ruby, żeby zrobiła to ze wszystkimi trzema. Nie wiedział tylko, że Horse Nicholson już się umówił z Ruby na spotkanie pod werandą.

– Pewnie są tam pająki – mruknęła Flo. – Ale nie sądzę, by im to przeszkadzało.

Gdy Del błądził po ciemnym domu, szukając Ruby, ona była już pod werandą z Horse’em, a Runt siedział na straży na stopniach werandy, bez wątpienia nasłuchując z uwagą odgłosów sapania i łomotania.

Wreszcie Horse wygramolił się i oznajmił, że pójdzie do domu poszukać Dela, nie po to, by go oświecić, lecz by zobaczyć, jak się udał kawał. Była to dla niego najważniejsza część całego przedsięwzięcia. Zastał kolegę w spiżarni, podjadającego ślazowe cukierki. Del skłamał, że Ruby Carruthers nie była dzisiaj chętna, by się pieprzyć, więc idzie do domu i przyjdzie kiedy indziej.

Tymczasem Runt wczołgał się pod werandę i zabrał się do roboty z Ruby.

– A niech to! – wykrzyknęła Flo.

W tym momencie Horse wyszedł z domu i Ruby z Runtem słyszeli jego kroki na werandzie. „Kto to?” – spytała Ruby, a Runt odparł, że to tylko Horse Nicholson. „W takim razie kim ty, u diabła, jesteś?” – zdenerwowała się Ruby.

A niech to!

Rose nie zawracała sobie głowy dalszym ciągiem opowieści, a wyglądało to tak, że Ruby naburmuszyła się, usiadła na stopniach werandy, całe ubranie i włosy miała ubrudzone ziemią spod werandy. Nie chciała zapalić papierosa ani poczęstować się babeczkami (teraz prawdopodobnie raczej zgniecionymi), które Runt podwędził w sklepie spożywczym, gdzie pracował po szkole. Molestowali ją, żeby im zdradziła, o co chodzi, aż w końcu powiedziała:

– Chyba mam prawo wiedzieć, z kim to robię.

– Dostanie to, na co zasługuje – zauważyła filozoficznie Flo. Inni też tak uważali. Weszło w zwyczaj, że jeśli ktoś przez pomyłkę wziął coś, co należało do Ruby, zwłaszcza kostium gimnastyczny lub trampki, natychmiast biegł umyć ręce, nie chcąc ryzykować choroby wenerycznej.

Na górze ojciec Rose dostał napadu kaszlu. Ataki były okropne, ale wszyscy się już do nich przyzwyczaili. Flo wstała i podeszła do schodów. Nasłuchiwała, dopóki wszystko nie ucichło.

– To lekarstwo w ogóle mu nie pomaga – powiedziała. – Ten doktor nie potrafi nawet porządnie przykleić plastra.

Do końca oskarżała lekarzy o wszystkie problemy ojca Rose z lekami.

– Gdybyś kiedykolwiek przeskrobała coś takiego z chłopakiem, to będzie twój koniec – ostrzegła. – Mówię poważnie.

Rose spłonęła rumieńcem gniewu i warknęła, że prędzej umrze.

– Mam nadzieję – rzekła Flo.

A teraz historia, jaką Flo opowiadała Rose:

Flo miała dwanaście lat, kiedy umarła jej matka, a ojciec się jej pozbył. Oddał ją rodzinie zamożnych rolników, którzy mieli zapewnić jej wyżywienie za pracę i posyłać ją do szkoły. Ale przez większość czasu jej nie posyłali, ponieważ na farmie było za dużo pracy. Byli to surowi ludzie.

– Jeśli zrywasz jabłka i zostawisz chociaż jedno na drzewie, będziesz musiała wrócić i pozbierać owoce ze wszystkich drzew w calutkim sadzie. To samo dotyczy kamieni na polu. Jeśli zostawisz choć jeden, będziesz musiała jeszcze raz obrobić całe pole.

Żona rolnika była siostrą biskupa. Ogromnie dbała o cerę, używała kremu Hinds Honey and Almond. Ze wszystkimi rozmawiała tonem pełnym wyższości, była sarkastyczna i uważała, że popełniła mezalians.

– Ale była ładna – mówiła dalej Flo – i podarowała mi jedną rzecz. Długie atłasowe rękawiczki, jasnobrązowe. Piaskowe. Naprawdę śliczne. Za nic nie chciałam ich zgubić, ale tak się stało.

Flo musiała zanieść mężczyznom obiad daleko na pole. Mąż otworzył pojemnik i spytał:

– Dlaczego nie ma placka na deser?

– Jeśli masz ochotę na placek, możesz sam go sobie upiec – powiedziała Flo tonem jego żony, używając dokładnie tych samych słów co ona, gdy pakowała obiad. W tym, że potrafiła naśladować ją tak udatnie, nie było nic dziwnego; zawsze to robiła, ćwicząc nawet przed lustrem. Dziwne było, że popisała się tym teraz.

Mąż był zdumiony, ale zorientował się, kogo Flo przedrzeźnia. Zaprowadził ją z powrotem do domu i spytał żonę, czy to prawda, że się odezwała w taki sposób. Był potężnym mężczyzną, w dodatku o bardzo wybuchowym charakterze. Siostra biskupa odparła, że oczywiście nieprawda, że dziewczyna jest kłamczuchą i mąciwodą. Stawiła mu czoło, a gdy została sama z Flo, tak ją walnęła, że Flo przeleciała przez całą kuchnię i wpadła na kredens, przez co rozcięła sobie głowę. Po jakimś czasie skaleczenie zagoiło się bez szwów (siostra biskupa nie wezwała lekarza, nawet nie chciała o tym słyszeć), ale Flo do tej pory ma bliznę.

Po tej awanturze nigdy już nie wróciła do szkoły.

Tuż przed ukończeniem czternastu lat uciekła. Skłamała na temat swojego wieku i dostała pracę w Hanratty, w zakładzie produkującym rękawiczki. Ale siostra biskupa dowiedziała się o miejscu jej pobytu i co jakiś czas wpadała, by się z nią zobaczyć. Wybaczamy ci, Flo. Uciekłaś i zostawiłaś nas, ale wciąż myślimy o tobie jako o naszej Flo, naszej przyjaciółce. Będzie nam miło, jeśli przyjdziesz i zostaniesz u nas na cały dzień. Nie masz ochoty spędzić trochę czasu na wsi? Praca w wytwórni rękawiczek nie jest zbyt zdrowa dla tak młodej osoby. Potrzebujesz świeżego powietrza. Może nas odwiedzisz? Choćby dzisiaj?

Za każdym razem, gdy Flo przyjmowała zaproszenie, okazywało się, że właśnie robią przetwory owocowe albo sos chili. Albo tapetują ściany, robią wiosenne porządki czy zbliżają się omłoty. Wieś oglądała wyłącznie, wylewając za płot pomyje. Nigdy nie potrafiła zrozumieć, dlaczego tam chodzi, dlaczego zostaje. Do miasta było daleko, męczyła ją droga tam i z powrotem. A oni byli tacy beznadziejni. Siostra biskupa nie myła słoików przed odstawieniem ich do piwnicy. Kiedy się je przynosiło, były zarośnięte pleśnią, na dnie tkwiła warstwa zepsutych, spleśniałych owoców. I jak tu nie współczuć takim ludziom?

Kiedy siostra biskupa leżała na łożu śmierci w szpitalu, traf zrządził, że Flo również tam przebywała. Przeszła operację pęcherzyka żółciowego, co już Rose pamiętała. Dawna gospodyni usłyszała, że Flo tam jest, i chciała się z nią zobaczyć. Flo pozwoliła więc zawieźć się do niej na wózku inwalidzkim. Gdy tylko spojrzała na postać leżącą na szpitalnym łóżku – tę wysoką kobietę o gładkiej skórze, teraz wychudzoną i całą w plamach, otumanioną lekami, chorą na raka – dostała silnego krwotoku z nosa, po raz pierwszy i ostatni w życiu. Krew tryskała z niej niczym czerwone wstążki.

Siostry zbiegły się na pomoc z całego korytarza. Wydawało się, że nic nie zdoła powstrzymać krwotoku. Gdy Flo podnosiła głowę, krew sikała na łóżko chorej kobiety, kiedy ją spuszczała, płynęła na podłogę. W końcu przyłożono jej okłady z lodu. Nie pożegnała się z chorą.

– Nigdy się z nią nie pożegnałam.

– A chciałabyś?

– Hm, tak – odrzekła Flo. – O tak, chciałabym.

Co wieczór Rose przynosiła do domu stertę książek. Łacina, algebra, historia starożytna i średniowieczna, francuski, geografia. Kupiec wenecki, Opowieść o dwóch miastach, Krótkie poematy, Makbet. Flo nastawiona była do nich niechętnie, jak zresztą do wszystkich książek. Wrogość zdawała się rosnąć, im większa i cięższa była książka, im ciemniejszą i bardziej ponurą miała oprawę, im dłuższy i trudniejszy tytuł. Krótkie poematy doprowadziły ją do wściekłości, ponieważ otworzyła książkę i znalazła w niej poemat na całe pięć stron.

Okropnie przekręcała tytuły. Rose uważała, że Flo robi to celowo i złośliwie.

Ojciec Rose musiał schodzić na dół do łazienki. Trzymał się kurczowo poręczy i przesuwał się powoli, ale bez zatrzymywania. Był ubrany w brązowy wełniany szlafrok z paskiem z chwastami. Rose unikała patrzenia mu w twarz. Nie z powodu ewentualnych zmian będących skutkiem choroby, ale ponieważ sama miała o sobie złą opinię i bała się, że wyczyta ją również z jego twarzy. To dla niego przynosiła te książki, co do tego nie było najmniejszych wątpliwości, pragnęła się popisać. A on je zauważał, nie potrafił przejść obok żadnej książki, by jej nie podnieść i nie zerknąć na tytuł. Ale jedyne, co wtedy mówił, to:

– Uważaj, żebyś zanadto nie zmądrzała. Dla własnego dobra.

Rose uważała, że ojciec mówi to, żeby sprawić satysfakcję Flo, na wypadek, gdyby słuchała. Flo była wtedy w sklepie, ale Rose przypuszczała, że bez względu na to, gdzie w danej chwili by się znajdowała, ojciec mówiłby tak, jak gdyby mogła go słyszeć. Zależało mu na tym, by zadowolić Flo, przewidzieć jej zastrzeżenia. Najwyraźniej podjął decyzję. Przy Flo był bezpieczny.

Rose nigdy mu nie odpowiadała. Gdy coś mówił, odruchowo pochylała głowę, zaciskała wargi, robiąc minę tajemniczą, lecz niepozbawioną szacunku. Była rozważna. Jej potrzeba popisywania się, jej wielkie nadzieje, jej wygórowane ambicje nie były mu obce. Znał je wszystkie i Rose była zażenowana, przebywając z nim w jednym pokoju. Czuła, że przynosi mu wstyd, przynosiła mu wstyd od chwili narodzin i przyniesie mu jeszcze większy wstyd w przyszłości. Ale nie żałowała. Znała własny upór; nie zamierzała się zmienić.

Dla niego ideałem kobiety była Flo. Rose wiedziała o tym, a ojciec rzeczywiście często to powtarzał. Kobieta powinna być energiczna, praktyczna, robotna i oszczędna; powinna być bystra, dobra w pertraktacjach, w rządzeniu, powinna też umieć przejrzeć na wylot ludzkie ambicje. Jednocześnie powinna być intelektualnie naiwna, dziecinna, gardzić mapami, długimi słowami i wszystkim, co jest w książkach, mieć urocze, pokrętne poglądy, wierzyć w przesądy i tradycję.

– Kobiece umysły są inne – powiedział do Rose podczas jednego ze spokojnych, nawet przyjaznych okresów, kiedy była jeszcze trochę młodsza. Być może zapomniał, że Rose jest, albo będzie, kobietą. – Kobiety wierzą w to, w co muszą uwierzyć. Łatwo nadążyć za ich tokiem myślenia. – Mówił to w związku z wiarą Flo, że noszenie kaloszy w domu powoduje ślepotę. – Ale potrafią radzić sobie w życiu, to ich dar, to coś, co sprawia, że są sprytniejsze od mężczyzn.

Częściowo powodem niełaski wobec Rose była jej płeć, ale nie tylko. Było coś więcej. Prawdziwy problem stanowiło to, że Rose łączyła w sobie i kontynuowała cechy, które ojciec uważał u siebie za najgorsze. Wszystko to, co udało mu się u siebie zwalczyć, co udało mu się zatopić, teraz wypływało znów na powierzchnię u niej, a ona nie przejawiała woli walki. Marzyła, śniła o niebieskich migdałach, była próżna i lubiła się popisywać. Całe życie Rose toczyło się w jej głowie. Nie odziedziczyła natomiast czegoś, z czego był dumny i na czym polegał, a mianowicie umiejętności manualnych, staranności i skrupulatności w każdej pracy. Prawdę mówiąc, była wyjątkowo niezdarna, niedbała, zawsze gotowa pójść na skróty. Snuła się po domu w znoszonych ciuchach, jej myśli krążyły tysiące kilometrów stąd, tyłek miała już większy niż Flo, włosy gęste i rozczochrane. Widok dużej, niemrawej i pochłoniętej sobą córki przyprawiał go o irytację, melancholię, budził w nim niemal obrzydzenie.

O wszystkim tym Rose wiedziała. Dopóki nie przeszedł przez pokój, siedziała nieruchomo, przyglądając się sobie jego oczami. Ona również nienawidziła przestrzeni, którą zajmowała. Ale w chwili, gdy wychodził, ożywiała się. Wracała do swoich rozmyślań albo do lustra, przed którym często w tamtych czasach wystawała, upinając włosy na czubku głowy, obracając się bokiem, by podziwiać linię biustu, lub naciągając skórę, by zobaczyć, jak wyglądałaby, gdyby miała skośne, lekko skośne, prowokacyjnie skośne oczy.

Wiedziała doskonale, że ojciec żywi do niej także inne uczucia – jest z niej dumny, a jednocześnie nie potrafi przezwyciężyć irytacji i obaw. A prawda była taka, że wcale nie chciał, żeby się zmieniła, pragnął, żeby była taka, jak jest. A przynajmniej w głębi serca. Oczywiście, konsekwentnie się do tego nie przyznawał. Z pokory i przewrotności. Przewrotnej pokory. I chyba tutaj byli zgodni z Flo.

Rose właściwie nie zastanawiała się nad tym, nie miała na to ochoty. Czuła się równie jak on skrępowana ich wzajemnymi stosunkami.

Gdy Rose wróciła ze szkoły, Flo powiedziała:

– Ach, dobrze, że jesteś. Musisz zostać w sklepie.

Ojciec miał jechać na południe do London, do szpitala dla weteranów.

– Dlaczego?

– Mnie nie pytaj. To decyzja lekarza.

– Czy ojcu się pogorszyło?

– Nie wiem. Nie mam pojęcia. Ten konował tak nie uważa. Zjawił się dziś rano, zbadał go i poinformował nas o tym. Na szczęście mamy Billy’ego Pope’a, który go tam odwiezie.

Billy Pope był kuzynem Flo, który pracował w sklepie mięsnym. Tak naprawdę mieszkał przedtem w rzeźni, w dwóch pokojach z betonową posadzką, w których cuchnęło flakami i żywymi świniami. Ale był z natury domatorem, hodował pelargonie w starych puszkach po tytoniu na betonowych parapetach. Obecnie miał małe mieszkanko nad sklepem. Z zaoszczędzonych pieniędzy kupił samochód, oldsmobile’a. Było to krótko po wojnie, kiedy nowe samochody wzbudzały prawdziwą sensację. Kiedy przyjeżdżał z wizytą, wciąż podchodził do okna i wyglądał nań, rzucając żart, by przyciągnąć uwagę:

– Wystarcza mu siano, nie potrzeba go nawozić.

Flo była dumna z niego i z samochodu.

– Rozumiesz, w aucie Billy’ego jest obszerne tylne siedzenie, w razie czego ojciec będzie mógł się położyć.

– Flo!

To wzywał ją ojciec Rose. Na początku, kiedy zmogła go choroba i musiał pozostać w łóżku, rzadko ją przywoływał, zawsze dyskretnie, nawet przepraszająco. Ale teraz robił to często, Flo twierdziła, że wymyśla powody, by ściągnąć ją na górę.

– I jak on by sobie tam beze mnie poradził? – mówiła. – Nie pozwala mi odejść nawet na pięć minut.

Najwyraźniej sprawiało jej to satysfakcję, chociaż często kazała mu czekać. Czasami stawała na dole schodów i zmuszała go, by dokładniej określił, po co jest mu potrzebna. Opowiadała ludziom w sklepie, że nie daje jej spokoju ani na chwilę i że dwa razy dziennie musi mu zmieniać pościel. Była to prawda. Pościel była przemoczona od potu. Późno w nocy Flo albo Rose, a bywało, że i obie, stały przy pralce w drewutni. Czasami Rose widziała, że bielizna ojca jest zaplamiona. Nie chciała patrzeć, ale Flo podnosiła ją do góry, niemal wymachując nią Rose przed nosem i krzycząc: „Spójrz tylko, znowu!” i cmokała z przesadną dezaprobatą.

Rose nienawidziła jej w takich chwilach, nienawidziła też ojca; jego choroby; biedy lub skąpstwa, które sprawiały, że oddanie rzeczy do pralni było nie do pomyślenia; ich życie musiało być dla obcych tajemnicą, Flo była tam po to, by tego dopilnować.

Rose została w sklepie. Klienci się nie zjawiali. Był zimny, wietrzny dzień, zwykle o tej porze dawno już padał śnieg, a teraz nie było go ani na lekarstwo. Słyszała, jak Flo kręci się na górze, gderając i dodając ojcu odwagi, zmuszając go, by się ubrał, prawdopodobnie pakując jego walizkę, szukając rzeczy. Rose rozłożyła na ladzie podręczniki i, by nie dopuścić do siebie domowych odgłosów, czytała opowiadanie z książki do angielskiego. Było to Garden Party Katherine Mansfield. Jego bohaterami byli ubodzy ludzie. Mieszkali na tyłach ogrodu. Budzili współczucie. Wszystko świetnie, ale cała historia wywoływała w Rose złość, reakcję, jakiej nie powinna wywoływać. Właściwie nie rozumiała, co ją tak złości, ale miało to coś wspólnego z faktem, że była pewna, iż Katherine Mansfield nie musiała nigdy oglądać zaplamionej bielizny; jej krewni mogli być okrutni i niepoważni, ale mówili miłym tonem; jej współczucie unosiło się na obłokach powodzenia, ona bez wątpienia litowała się nad biedakami, natomiast Rose nimi
gardziła. Rose stawała się coraz większą snobką z powodu biedy i miało to trwać jeszcze długo.

Usłyszała, że do kuchni wchodzi Billy Pope i woła radośnie:

– Chiba zachodziliście w głowę, gdzie się podziewam.

Katherine Mansfield nie miała krewnych, którzy mówią „chiba”.

Rose dokończyła opowiadanie i sięgnęła po Makbeta. Uczyła się na pamięć niektórych fragmentów sztuki. Były to zupełnie inne fragmenty Szekspira i inne wiersze niż te, których kazano im się uczyć w szkole. Recytując je, nie wyobrażała sobie, że jest aktorką, grającą Lady Makbet na scenie. Wyobrażała sobie, że jest Lady Makbet.

– Przyszedłem na piechotę – krzyknął Billy Pope w górę schodów. – Musiałem go odstawić. – Zakładał, że wszyscy wiedzą, iż chodzi mu o samochód. – Nie mam pojęcia, co się dzieje. Nie mogę wrzucić na luz, gaśnie mi. Nie chciałem jechać do miasta niesprawną bryką. Rose w domu?

Billy Pope lubił Rose od czasów, gdy była małą dziewczynką. Zwykle dawał jej dziesięć centów i mówił:

– Uskładaj sobie na biustonosz. – To był taki jego żart. Rose była wtedy chuda i płaska.

Wszedł do sklepu.

– Jak tam, Rose, byłaś dziś grzeczna?

Odmruknęła coś niezrozumiale.

– Nie rozstajesz się z podręcznikami. Chcesz zostać nauczycielką?

– Być może. – Nie zamierzała zostać nauczycielką, ale powiedziała to na odczepnego. Zadziwiające, jak ludzie dają człowiekowi spokój, gdy przyzna się, że ma takie ambicje.

– To smutny dzień dla was tutaj – rzekł Billy Pope, zniżając głos.

Rose podniosła głowę i zmierzyła go zimnym spojrzeniem.

– Mam na myśli to, że twój tata jedzie do szpitala. Ale nie martw się, wyreperują go. Mają tam odpowiedni sprzęt. I naprawdę dobrych doktorów.

– Wątpię – powiedziała Rose. Tego też nienawidziła, że ludzie robią do czegoś aluzję, a potem się wycofują, tej ich przebiegłości. Robili to zawsze w rozmowach o seksie i śmierci.

– Wyzdrowieje i na wiosnę będziecie go mieli z powrotem.

– Nie, jeśli ma raka płuc – rzekła stanowczo Rose. Nigdy przedtem te słowa nie padły ani z jej ust, ani z ust Flo.

Billy Pope miał tak żałosną i zawstydzoną minę, jak gdyby powiedziała coś bardzo sprośnego.

– Nie wolno ci tak mówić. Nie rób tego. On przecież zejdzie na dół i może cię usłyszeć.

Nie da się zaprzeczyć, że czasami tego rodzaju sytuacje sprawiały Rose przyjemność. Okrutną przyjemność, kiedy nie była zbyt zajęta praniem pościeli lub słuchaniem ataku kaszlu. Dramatyzowała własną rolę, patrzyła na siebie przenikliwym okiem, bez zaskoczeń, odrzucając wszystkie oszustwa, młodziutka, ale już gorzko doświadczona przez życie. W takim duchu powiedziała: „rak płuc”.

Billy Pope zadzwonił do warsztatu. Okazało się, że nie zdążą naprawić auta przed kolacją. Zamiast więc udać się do domu, Billy został na noc. Miał się przespać na kanapie w kuchni, a rano wyruszyć do szpitala z ojcem Rose.

– Nie ma wielkiego pośpiechu, nie zamierzam się nim przejmować – powiedziała Flo, mając na myśli lekarza. Weszła do sklepu po puszkę łososia, żeby przygotować kanapki. Mimo że nigdzie nie wychodziła i niczego nie planowała, włożyła pończochy, czystą bluzkę i spódnicę.

Szykując kolację w kuchni, głośno rozmawiała z Billym. Rose usiadła na wysokim stołku i recytowała w myśli, patrząc przez okno na West Hanratty, na kurz miotany wiatrem po ulicy, na dziury po wyschniętych kałużach.

Zbliżcie się do mych piersi, przeistoczcie

W żółć moje mleko, o wy, śmierć niosące

Potęgi… *

Wstrząsnęłaby nimi, gdyby wykrzyczała te słowa do kuchni.

O szóstej zamknęła sklep. Gdy weszła do kuchni, za zdziwieniem zobaczyła tam ojca. Nie słyszała go. Nie odzywał się ani nie kasłał. Był ubrany w swój porządny garnitur niezwykłego ciemnooliwkowego koloru. Wyraźnie tani.

– Patrzcie no, jak się wystroił – powiedziała Flo. – Myśli, że wygląda elegancko. Jest taki zadowolony z siebie, że nie wrócił do łóżka.

Ojciec uśmiechnął się nienaturalnie, posłusznie.

– Jak się teraz czujesz? – spytała Flo.

– Dobrze.

– W każdym razie dawno nie kasłałeś. – Ojciec był świeżo ogolony, twarz miał gładką i delikatną jak zwierzątka, które kiedyś rzeźbili w szkole w żółtym mydle do prania.

– Może powinienem był wcale się nie kłaść.

– Tego właśnie ci trzeba – rzekł głośno Billy Pope. – Koniec z leniuchowaniem. Nie kładź się. Wracaj do pracy.

Na stole stała butelka whisky. Przyniósł ją Billy. Mężczyźni pili z małych szklaneczek po serku śmietankowym. Dodawali z centymetr wody.

Do domu wszedł przyrodni brat Rose, Brian, hałaśliwy, ubłocony, wnosząc ze sobą zimny, świeży zapach.

Właśnie w tym momencie Rose spytała:

– Mogę dostać odrobinę? – Wskazała ruchem głowy butelkę whisky.

– Dziewczęta tego nie piją – odparł Billy Pope.

– Dam ci trochę i zaraz Brian będzie jęczał, żeby też mu nalać – powiedziała Flo.

– Mogę dostać odrobinę? – zareagował natychmiast Brian i Flo ryknęła donośnym śmiechem, chowając swoją szklaneczkę za pojemnikiem na chleb.

– A nie mówiłam?

– W dawnych czasach byli tutaj ludzie, którzy potrafili uzdrawiać – oznajmił Billy Pope podczas kolacji. – Ale teraz słuch po nich zaginął.

– Szkoda, że nie możemy ściągnąć tutaj któregoś – mruknął ojciec Rose, z powodzeniem powstrzymując atak kaszlu.

– Był kiedyś uzdrowiciel, opowiadał o nim mój tata – mówił dalej Billy. – Miał taki sposób mówienia, jak gdyby czytał z Biblii. No więc przyszedł do niego głuchy facet, a on wyleczył go z głuchości. I pyta: „Słyszysz?”.

– Głuchoty? – zasugerowała Rose. Wysączyła zawartość szklaneczki Flo, wyjmując chleb na kolację, i była życzliwiej nastawiona do wszystkich swoich krewnych.

– Właśnie. Głuchoty. A więc: Słyszysz? I facet odpowiedział, że tak, słyszy. Na to uzdrowiciel: A wierzysz? Gość chyba nie zrozumiał, o co mu chodzi, i zapytał: W co? Uzdrowiciel się wściekł i odebrał mu z powrotem słuch, tak że ten wrócił do domu równie głuchy jak przedtem.

Flo zrewanżowała się opowieścią o kobiecie z jej rodzinnych stron, która miała dar jasnowidzenia. W każdą niedzielę na uliczce, gdzie mieszkała, stały sznury powozów, a później samochodów. Tego dnia zjeżdżali się do niej ludzie z bardzo daleka. Przeważnie radzili się jej w sprawie zaginionych rzeczy.

– Nie chcieli nawiązać kontaktu ze swoimi bliskimi? – spytał ojciec Rose. Lubił ją podbechtywać, gdy o czymś opowiadała. – Myślałem, że potrafiła skontaktować ich ze zmarłymi.

– Cóż, większość z nich widywała ich wystarczająco często za życia.

Chcieli się dowiedzieć, gdzie zniknęły takie rzeczy jak pierścionki, testamenty i żywy inwentarz.

– Przyszedł do niej pewien mężczyzna, którego znałam, i powiedział, że zgubił portfel. Pracował na kolei. A ona mówi: Pamięta pan, jakiś tydzień temu pracował pan na torach? W pewnym miejscu biegły obok sadu, a pan pomyślał, że ma ochotę na jabłko? Przeskoczył pan więc przez ogrodzenie i to właśnie wtedy zgubił pan portfel, wypadł w wysoką trawę. Ale akurat przebiegał tamtędy pies, złapał go, a potem rzucił dużo dalej pod płotem. Tam go pan znajdzie. Facet nie pamiętał już o sadzie i przełażeniu przez płot, był taki zdumiony, że dał jej dolara. Poszedł tam i faktycznie znalazł portfel w opisanym przez nią miejscu. Znam go, wiem, że mówił prawdę. Ale pieniądze były kompletnie pogryzione przez psa, dosłownie w strzępach. Kiedy to zobaczył, wściekł się okropnie i żałował, że dał jej calutkiego dolara.

– No, ale ty chyba nigdy do niej nie poszłaś – podpuścił ją ojciec Rose. – Nie wierzysz w takie rzeczy, co? – Gdy zwracał się do Flo, często przejmował wiejski zwyczaj i drażnił się z nią, mówiąc rzeczy sprzeczne z prawdą, jakby był przekonany, że są z nią zgodne.

– Nie, tak naprawdę nigdy jej o nic nie prosiłam. Ale raz tam poszłam, żeby kupić dymkę. Moja matka była chora, cierpiała na nerwy, a ta kobieta rozpuściła wieści, że hoduje trochę dymki, która jest dobra na nerwy. To nie były nerwy, tylko rak, nie mam więc pojęcia, czy na coś pomogła. – Flo mówiła coraz szybciej i coraz głośniej, skrępowana, że się do tego przyznała. – Musiałam tam pójść. Wyrwała je, umyła i związała w pęczek, po czym mówi: Nie idź jeszcze, wejdź do kuchni i zobacz, co dla ciebie mam. Nie wiedziałam, co to takiego, ale nie odważyłam się odmówić. Myślałam, że jest czarownicą. Wszyscy tak myśleliśmy. Wszyscy w szkole. Usiadłam więc w kuchni, a ona zniknęła na chwilę w spiżarni i przyniosła wielki czekoladowy tort, odkroiła kawałek i postawiła przede mną. Musiałam siedzieć i jeść, a ona też usiadła i przyglądała się, jak jem. Zapamiętałam tylko jej dłonie. Były duże, czerwone, poznaczone grubymi żyłami, przez cały czas trzymała je na kolanach i plaskała dłonią w drugą dłoń albo je splatała. Od
tamtej pory często myślałam, że sama powinna jeść dymkę, też miała napięte nerwy. Wtedy wyczułam w cieście dziwny smak. Szczególny. Nie ośmieliłam się jednak przerwać jedzenia. Jadłam i jadłam, a kiedy wreszcie skończyłam, grzecznie podziękowałam i wyszłam stamtąd. Powiem wam, że szłam normalnie uliczką, ponieważ wydawało mi się, że mnie obserwuje, ale gdy tylko znalazłam się na głównej ulicy, puściłam się biegiem. Nadal się jednak bałam, że mnie śledzi w niewidzialnej postaci i że potrafi czytać w moich myślach, złapie mnie i wywali mój mózg na żwir. Gdy dotarłam do domu, otworzyłam gwałtownie drzwi i wrzasnęłam: „Trucizna!”. Tak właśnie myślałam. Byłam pewna, że nakarmiła mnie zatrutym tortem. Ale matka powiedziała, że to była pleśń. W domu tej kobiety była wilgoć, a ponieważ w ostatnich dniach nikt jej nie odwiedzał, choć kiedy indziej miewała wielu klientów, tort się przeleżał. Musiała go upiec już dawno. Ale ja nie dawałam się przekonać. Nie. Upierałam się, że najadłam się trucizny i jestem skazana na
śmierć. Zaszyłam się w kącie spichlerza, gdzie miałam swoją kryjówkę. Nikt o niej nie wiedział. Trzymałam tam śmiecie najrozmaitszego rodzaju. Kawałki potłuczonej porcelany i aksamitne kwiatki. Pamiętam je, pochodziły z kapelusza, który przemókł na deszczu. Siedziałam tam więc i czekałam.

Billy Pope parsknął śmiechem.

– I co? Wyciągnęli cię stamtąd?

– Nie pamiętam. Chyba nie. Nie mogliby mnie znaleźć, bo schowałam się za workami z obrokiem. Nie. Nie wiem. Chyba w końcu zmęczyło mnie czekanie i sama stamtąd wyszłam.

– I przeżyłam, żeby opowiedzieć tę historię – podsunął ojciec. Ostatnie słowo utonęło w długim ataku kaszlu. Flo przestrzegła go, że nie wolno mu siedzieć tyle czasu, on jednak odparł, że po prostu położy się na kanapie w kuchni. I rzeczywiście się położył. Flo i Rose sprzątnęły ze stołu i pozmywały naczynia, a następnie dla zabicia czasu Flo, Billy Pope, Brian i Rose usiedli dookoła stołu i zaczęli grać w karty. Ojciec drzemał. Rose wyobrażała sobie Flo w kącie spichlerza, z odłamkami porcelany, z oklapniętymi aksamitnymi kwiatkami i z resztą swoich skarbów, w oczekiwaniu pełnym grozy, ale też egzaltowanego pragnienia, by zobaczyć, jak śmierć przecina nić życia.

Ojciec czekał. Drewutnia była zamknięta, nie otworzy już żadnej swojej książki, a jutro po raz ostatni włoży buty. Wszyscy przywykli do tej myśli i pod pewnymi względami byliby bardziej poruszeni, gdyby nie umarł, niż gdyby umarł. Nikt nie mógł zapytać, co on o tym myśli. Potraktowałby to pytanie jako bezczelność, dramatyzowanie, nadużycie. Rose była tego pewna. Wierzyła, że jest przygotowany na Westminster Hospital, szpital dla weteranów, przygotowany na jego ponury nastrój, pożółkłe zasłony wokół łóżka, poplamione miednice. I na to, co nastąpi. Rozumiała, że już nigdy nie będzie z nią bardziej niż w tej chwili. Zaskoczeniem miało być, że nie będzie z nią mniej.

Pijąc kawę, przechadzając się po oślepiająco zielonych klasach nowej szkoły średniej podczas zjazdu z okazji setnej rocznicy – nie przyjechała specjalnie, lecz wpadła tam przy okazji pobytu w domu w sprawie Flo – Rose spotkała dawne koleżanki, od których dowiedziała się, że Ruby Carruthers nie żyje.

– Odjęli jej jedną pierś, potem drugą, ale miała już wszędzie przerzuty, umarła.

– Widziałam twoje zdjęcie w jakimś magazynie – mówiła któraś inna – zapomniałam tytułu, mam go w domu.

W nowej szkole był warsztat, w którym szkolono przyszłych mechaników samochodowych, i salon piękności, gdzie uczyły się przyszłe kosmetyczki; biblioteka; aula; sala gimnastyczna; obrotowa fontanna do mycia rąk w toalecie dla dziewcząt. I bez zarzutu działający dystrybutor z podpaskami.

Del Fairbridge został przedsiębiorcą pogrzebowym.

Runt Chesterton księgowym.

Horse Nicholson zbił majątek jako przedsiębiorca budowlany i rzucił swoje zajęcie dla polityki. Wygłosił mowę, nawołującą do tego, by w szkole było dużo więcej Boga i dużo mniej francuskiego.


* Makbet, przekład Józefa Paszkowskiego.

d37xepm
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d37xepm