Trwa ładowanie...
dneh6le
26-10-2023 22:20

Z nieba spadły trzy jabłka

książka
Oceń jako pierwszy:
dneh6le
Z nieba spadły trzy jabłka
Tytuł oryginalny

С неба упали три яблока

Forma wydania

Książka

Rok wydania
Autorzy
Kategoria
Wydawnictwo
Materiały prasowe
Źródło: Materiały prasowe

Wielokrotnie nagradzana opowieść o mieszkańcach zagubionej w górach ormiańskiej wioski. Pełen ciepła i humoru międzynarodowy bestseller o miłości i drugiej szansie.Niecodzienna i zaskakująca, nieco baśniowa historia miłosna wpleciona w sagę o stuletniej historii fikcyjnej wsi Maran – pełnej dramatycznych przejść i nieszczęśliwych zdarzeń. Dzieje wioski luźno nawiązują do tragicznej historii Ormian w XX wieku, autorka kładzie raczej nacisk na uniwersalność doświadczeń społeczności jej mieszkańców. Za to wiernie i w barwny sposób opisuje ormiański folklor, obyczaje i mentalność mieszkańców gór Armenii. Książka, która wzrusza i podnosi na duchu.


Wspaniała książka! Pełna czułości, zadziwiająca opowieść o stoickim spokoju, wytrwałości i miłości… Niezwykle krzepiąca historia nieprawdopodobnego romansu i pełnej ciepła lokalnej wspólnoty. Nakreślona z humorem i empatią, o prostym, magicznym uroku. Jej bohaterowie wyłaniają się z kart powieści wraz z ich wadami, ciężkimi przeżyciami i męczarniami, ale ich problemy znajdą rozwiązanie, które wywoła uśmiech i satysfakcję czytelnika.
– Mary Chamberlain, brytyjska pisarka, autorka powieści „The Hidden”
W uroczym przesłaniu powieści „Z nieba spadły trzy jabłka” tkwi prawdziwa mądrość, że „potrzeba nam takiej wioski” – wioski, w której można cierpieć i płakać, aby końcu śmiać się i świętować jako wspólnota.
– Faith Sullivan, amerykańska pisarka, autorka powieści „The Cape Ann” i „Goodnight, Mr. Wodehouse”
Urocza powieść… Pełna drugoplanowych postaci, których dziwactwa są czasami zabawne, a czasami rozdzierają serce… Ciepła opowieść o rodzinie, przyjaźni i wspólnocie.
– „Foreword Reviews” (USA)
Baśń Abgarjan jest wręcz nieprawdopodobnie piękna… Jej niespieszna, spokojna proza to wspaniały prezent dla czytelników, ponieważ skłania nas do dostosowania do „powolnego tempa życia”. Staje się ono w ten sposób również naszym udziałem.
– „Asymptote Journal” (Tajwan)
Dzięki drobiazgowo ujętym opisom codziennych zajęć i domów z „kominami, które wyciągają szyje ku niebu” oraz barwnej prezentacji złożonych, skromnych postaci ta magiczna opowieść wykracza poza znane mistyczne tropy i rzuca świeże spojrzenie na ormiański folklor.
– „Publishers Weekly” (USA)
Przeczytajcie tę książkę. To balsam na wasze dusze.
– Ludmiła Ulicka, rosyjska pisarka, autorka powieści „Medea i jej dzieci”

Z nieba spadły trzy jabłka
Numer ISBN

978-83-67503-04-4

Wymiary

165x235

Oprawa

miękka ze skrzydełkami

Liczba stron

238

Język

polski

Fragment

Papier na skręty trzeba było oszczędzać. Wcześniej tak nie bywało – czego, jak czego, ale głupkowatej prasy było w dolinie pod dostatkiem. Pocztowa furgonetka, głośno prychając silnikiem, pięć razy w tygodniu wspinała się na zbocze Manisz-karu, żeby dostarczyć całe stosy mocno pachnących drukarską farbą gazet. Howanes rzetelnie przeglądał każdą stronę. Wszystkie tytuły, jak jeden mąż, były hałaśliwe, a treść – pusta, co umacniało go w przekonaniu, że wszelkie słowo pisane w porównaniu z wypowiedzianym to blaga.
– Lepiej sto razy pomyśleć, a później jeden raz powiedzieć, niż bezmyślnie nagłaśniać wszelką bzdurę – marudził Howanes, z irytacją przerzucając strony gazet.
– A może oni jednak sto razy pomyśleli, zanim wydrukowali? – oponowała Jasaman.
– Gdyby sto razy myśleli nad każdym słowem, to gazety wychodziłyby w najlepszym wypadku raz na miesiąc. Czy można w ogóle w ciągu jednego dnia wymyślić tyle stron mądrego?
– Nie da rady.
– O tym właśnie mówię!
Przy czym pustota gazetowych artykułów nie rzutowała na walory smakowe tytoniu, dlatego Howanes wciąż regularnie prenumerował prasę. Niestety, wraz z początkiem wojny pocztowa furgonetka coraz rzadziej wspinała się zboczem Manisz-karu, a potem w ogóle przestała dojeżdżać – dolinę trapiły wielkie problemy z dostawami paliwa, więc oszczędzano je na najważniejsze i najpilniejsze potrzeby.
Wraz z ustaniem pocztowych dostaw zaczęło brakować papieru. Palacze kombinowali na różne sposoby. Na początek w ruch poszły stare gazety, potem – zniszczone książki, które doprowadzona do rozpaczy Sewojanc Anatolija pewnego dnia zwaliła na kupę pod płotem biblioteki. Staruszkowie bez słowa pozbierali zapleśniałe, cuchnące wilgocią i ponurym milczeniem tomy Szekspira, Czechowa, Dostojewskiego, Faulknera, Balzaka. Z grubych opraw książek porobili podstawki pod gorące naczynia, a zniszczone kartki przeznaczyli na rozpałkę i inne potrzeby w gospodarstwie. Skręty z tego papieru były gorzkie, kopciły i ciągle gasły. Szałwaranc Howanes mrużył oczy i złorzeczył, wytrwale przypalając skręta od tlącej się podpałki, którą musiał za każdym razem, parząc palce, wyciągać z pieca – zapałek we wsi też brakowało, dlatego używano ich bardzo oszczędnie.
Wojna, która przez osiem nieznośnie długich lat zbierała po świecie plony w postaci niespokojnych dusz, pewnego dnia jakby się zachłysnęła – i odeszła, skowycząc, kulejąc i liżąc skrwawione łapy. Paliwa, jak wcześniej, brakowało, ale życie powoli zaczynało się układać. Choć nie bez trudu, jednak wracało na swoje tory. Tylko Maranu, nie wiedzieć czemu, te korzystne zmiany nie objęły – nikt już nie pamiętał o oddalonej górskiej wsi i nie zanosiło się, żeby ktokolwiek sobie przypomniał. Jedynym pojazdem, który przyjeżdżał na szczyt Manisz-karu była karetka pogotowia, ale żeby ją wezwać, należało wysłać z poczty pilny telegram, bo innej łączności ze światem zewnętrznym Maran nie posiadał. Widocznie w dolinie dawno już machnęli ręką na garstkę upartych starców, którzy swego czasu odmówili zejścia na niziny.
W kwestii papieru pomagał teraz listonosz Mamikon. Raz na dwa tygodnie (lub częściej, jeśli przyszedł jakiś list, ale listy zdarzały się bardzo rzadko) przynosił w swojej torbie stosy niepotrzebnych nikomu ulotek reklamowych, którymi zarzucona była dolina, i zostawiał je na poczcie. Telegrafistka Satenik dzieliła ulotki na dwadzieścia trzy równe części – zgodnie z liczbą dymów we wsi – i wykładała na ladzie, przy okienku. Do wieczora wszystko było pozabierane.
Zanim zawinął w ulotkę kolejną porcję tytoniu, Howanes z zainteresowaniem czytał każdą reklamę. Z lektury tej wyciągał wniosek, że mądrych myśli Rozdział 2 37 wśród mieszkańców doliny nie przybywało, a wręcz przeciwnie. Bo, sądząc po treści ulotek, zajmowali się oni wyłącznie chodzeniem do wróżek – żeby zamówić miłość, brali kredyty w bankach – na zakup niepotrzebnego chłamu i strzygli domowe zwierzaki u drogich psich fryzjerów.
– Jak Pan Bóg chce kogoś pokarać, najpierw rozum mu odbiera. – Howanes kiwał głową, zaciągając się gorzkim, papierosowym dymem.
Tytoń uprawiał sam, na porzuconym kawałku ziemi, która niegdyś należała do jego brata. Brat dawno umarł, dzieci rozjechały się po świecie, a pozostawiony bez opieki ogród szybko zarósł chwastami i wiechliną. Więc Howanes postanowił zasadzić tam tytoń – i ziemi od tego lepiej, i uwolnił w ten sposób część swojego ogrodu pod uprawę ziemniaków, co ucieszyło Jasaman. Na suszarnię przerobił werandę – poprzybijał u obu jej końców gwoździe dachowe, zagiął ich główki tak, żeby wyszły z nich haczyki. W miarę dojrzewania zbierał liście tytoniu – obowiązkowo pod wieczór, żeby w roślinie było jak najmniej wilgoci – nabijał je za pomocą grubej igły na sznurek, naciągał na przenośne ramy i chował w ciemnym, narożnym pokoju, żeby odleżały. Potem wynosił ramy na słoneczną werandę, naciągał sznury z pożółkłymi liśćmi na haczyki i zostawiał tam do pełnego wyschnięcia.

Podziel się opinią

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
dneh6le
dneh6le
dneh6le