1935 Constantine, ośmioletni chłopiec, pracował w ogrodzie ojca i rozmyślał o własnym poletku z wytyczonymi redlinami - pokrytym pyłem niewielkim kawałku granitowej skały - które znajdowało się w najwyżej położonej części rodzinnego gospodarstwa. Najpierw wyrywał chwasty na polu fasoli należącym do ojca, potem, poruszając się na czworakach między ostrymi, zdrewniałymi łodygami winorośli w winnicy, także będącej własnością ojca, kolejny raz szorstkim szarobeżowym sznurkiem przywiązywał niesforne Pędy do palików.
Kolor i szorstkość sznurka kojarzyły mu się ze znojem, na który człowiek jest sprawiedliwie skazany. Ilekroć ojciec mówił o "zapracowaniu się na śmierć, żeby utrzymać się przy życiu", Constantine miał przed oczami ten sznurek - ostry, mocny, szarobury, najeżony włóknami, oplatający kulę ziemską jak paczkę.
Ale ziemia się nie podda, nie podporządkuje się, tak zresztą jak Pędy winorośli, które wymykają się z więzów i wzbijają ku niebu pod najróżniejszymi kątami. Kształtowanie winorośli należało do obowiązków Constantine'a; czuł do nich nienawiść, a zarazem respekt za ten ich nieposkromiony upór. Pędy miały swoją skrzętnie skrywaną tajemnicę, poplątane życie, tlącą się wolę. Ale to on, Constantine, odcierpi, jeśli one nie będą przywiązane do tyczek jak należy. Ojciec bezlitosnymi oczami potrafił wyśledzić jedną niesforną gałązkę wśród dziesięciu dorodnych, posłusznych łodyg.
Podczas pracy chłopiec myślał o swoim poletku o powierzchni zaledwie jednego metra kwadratowego, ukrytym w oddali na szczycie wzgórza rozświetlonego promieniami słońca, skrawku ziemi tak nic nie znaczącym dla skrupulatnie zaplanowanej przyszłości ojca, że został przekazany do zabawy Constantine'owi, najmłodszemu z rodzeństwa. Była to właściwie warstwa pyłu o grubości niewiele ponad trzy centymetry, zatrzymanego w zagłębieniu między skałami, ale on dzięki wytężonej pracy, dzięki sile woli zdoła zebrać z niej plon. Pełen entuzjazmu uzbierał w kuchni kilkanaście nasion, nikomu niepotrzebnych, które przylgnęły do noża albo spadły na podłogę, mimo że matka starała się ustrzec grzechu marnotrawstwa. Jego poletko znajdowało się wysoko między wypalonymi słońcem skałami, gdzie nikt nawet nie próbował dotrzeć. Jeżeli mu się powiedzie, będzie mógł doglądać swoich upraw, nikomu o nich nie mówiąc.
Będzie mógł zaczekać, aż nadejdzie czas zbioru, a wtedy zejdzie ze wzgórza, niosąc z dumą bakłażana albo paprykę, a być może nawet pomidora. Wyłoni się z jesiennego półmroku, wejdzie do domu, gdzie matka będzie właśnie przygotowywała kolację dla ojca i braci. Wniesie ze sobą światło, przylgnięte do pleców, złociste. To światło przeniknie do kuchni przez drzwi, które on, wchodząc, otworzy. Matka, ojciec i bracia zwrócą wzrok na niego, najmłodszego w rodzinie, od którego tak niewiele można oczekiwać. Gdy z wysokości winnicy spoglądał w dół na okolicę: ruiny farmy Papandreusa, gaje oliwne należące do spółki Kalamata, połyskujące światła odległego miasteczka, rozmyślał o tym, jak pewnego dnia wejdzie na skały i znajdzie wśród nich zielone pędy przebijające się przez warstwę pyłu. Ksiądz pouczał, że cuda zdarzają się dzięki pracowitości i zrządzeniom losu. Constantine był wierzący.
Był także pracowity. Każdego dnia brał swoją rację wody, połowę wypijał, a resztą zraszał nasiona. Ten zabieg wykonywał z łatwością, ale była mu jeszcze potrzebna lepsza ziemia. Spodnie, które uszyła mu matka, nie miały kieszeni, a kradzież dwóch garści ziemi z ogrodu ojca i wędrówka z nią obok zagrody dla kóz i dalej, w górę po skalnym zboczu, tak by nikt tego nie zauważył, były nie do pomyślenia. Przenosił więc ziemię w jedyny możliwy sposób: każdego wieczoru, gdy zbliżał się koniec pracy, pochylał się, jak gdyby chciał podwiązać najniżej rosnące pędy winorośli, i nabierał ziemi w usta. Miała intensywny, uderzający do głowy zapach, Ciemne grudki pozostawiały na języku wstrętny smak fekaliów, który, choć trudno to zrozumieć, wydawał mu się dziwnie, niebezpiecznie doskonały. Z pełnymi ustami wędrował w górę, w kierunku skał.
Niewiele ryzykował, nawet mijając ojca czy jednego z braci. Od dawna przyzwyczaili się, że prawie się nie odzywa. Uważali, że milczy, ponieważ ma nieskomplikowane myśli. A on nic nie mówił z obawy przed popełnieniem błędu. Świat składał się z ciernistej plątaniny błędów i żaden sznurek, bez względu na to jak mocno zawiązany, nie mógł utrzymać ich wszystkich w ryzach. Kara czaiła się wszędzie. Rozsądniej było nic nie mówić. Każdego wieczoru, jak zawsze w milczeniu, przechodził obok braci, którzy zazwyczaj jeszcze krzątali się przy kozach. Układał policzki w taki sposób, by nikt się nie domyślił, że ma pełne usta. Gdy przeszedł przez podwórko, wspinał się na skały, ze wszystkich sił starając się nie połknąć ziemi, ale było to nieuniknione i zawsze trochę przedostawało się do przełyku, a wtedy jej ostry smak przeciskał się w głąb przewodu pokarmowego.
Ziemia była zmieszana z kozimi odchodami. Czuł, jak do oczu napływają mu łzy. Za każdym razem zdołał jednak donieść sporą grudkę, którą wypluwał na otwartą dłoń. Pośpiesznie, obawiając się, że któryś z braci poszedł za nim i będzie miał powód do drwin, umieszczał ziemię w swoim miniaturowym ogródku. Była przesiąknięta śliną, Rozkładał ją równo i myślał o matce, która zapominała na niego popatrzeć, ponieważ jej własne życie składało się z nazbyt wielu problemów, by mogła im wszystkim poświęcić uwagę, Myślał o niej, jak podaje posiłki jego wciąż nienasyconym, rozhukanym braciom.
Próbował wyobrazić sobie wyraz jej twarzy, gdy on wieczorem, w dniu zbiorów przekroczy próg domu. Stanie w załamującej się, przyprószonej kurzem smudze światła na wprost całej swojej zdumionej rodziny. Potem zbliży się do stołu i położy na nim to, co przyniósł: strąk papryki, bakłażana, pomidora.