PROLOG
Kilka minut przed dwudziestą szpica przekazała meldunek do żółwia dowódczego o dotarciu na przełęcz: “Jesteśmy przy pierwszym markerze granicznym. Żadnej nieoczekiwanej aktywności, żadnego ruchu w dolinach. Oczekujemy dalszych rozkazów”.
– Przekaż im, niech wyślą śligi za perymetr – powiedział do adiutanta grup-major. – Nadal nie daję temu wiary. A jeśli to wszystko jest jednak prowokacją?
– Niewykluczone. Stara sztuczka Makmurii, choć nie stosowali jej już od bardzo dawna – odparł zapytany subkonwojent.
– W rzeczy samej, od wieków – mruknął dowódca, trąc w zamyśleniu czoło. – I to właśnie napawa mnie niepokojem. Że zdążyliśmy zapomnieć...
– Jaka sztuczka? – wtrącił się quadrankier.
– Symulowany exodus, żeby wybadać, która z locji jako pierwsza się połakomi na opuszczony dobytek. A przy okazji, kto w międzyczasie wyrósł na potencjalnie najgroźniejszego rywala.
– Rywala? – Quadrankier nieco zdziwiony popatrzył na subkonwojenta. – Przecież Porozumienie Siedmiu Wybrzeży Antarktydy z dwa tysiące trzysta sześćdziesiątego...
– ...zostało ratyfikowane przez pozostałe locje pod naciskiem Makmurii, i tylko po to, by utrwalić ówczesny status quo z jej dominującą rolą w Konsensusie – dokończył subkonwojent. – Gdzie on, u zaćmy, zdobywał szlify?
– Academie du Grande Dome! – Quadrankier wyprężył pierś, mimo że pytanie bynajmniej nie było skierowane do niego.
– Pacyfistyczna hołota – prychnął grup-major. – Zwitryfikować całą tę, pożal się Boże, Akademię, ot co! Uczą was tam w ogóle czegoś oprócz nieszczania w majtki?
– Honoru i oddanej służby Trybunałowi!
– Bieli szklista... – Subkonwojent przewrócił oczami. – Siedźcie wy już lepiej cicho, quadrankierze.
– I nie otwierajcie gęby bez wyraźnego polecenia – dorzucił niedbale grup-major. – Jak tam nasz zwiad?
Adiutant połączył się ze szpicą.
– Wypuścili śligi. Na razie jednak nie ma żadnego kontaktu.
– A przekroczyły już granicę?
– Tak.
– Hm... – Dowódca zastanawiał się chwilę. – Niech dodadzą jeszcze dwa i ustawią wektory poszczególnych śligów na Kapitol, pałace Rossa oraz na Abbertum. Drażniki w pozycji sto, autoterm również. Jeśli i to nie spowoduje odzewu, niech ruszają ostrożnie w dół, ale meldunki chcę mieć co minutę, ewentualnie na pierwszy sygnał, że dzieje się coś podejrzanego. Gotowość obronna, i tylko obronna. Aha, krzyż. Żeby mi o tym nie zapomnieli. W razie czego przybywamy z pomocą humanitarną.
– Przyjęte – zakomunikował adiutant po bezgłośnej wymianie zdań z forpocztą konwoju.
– No to czekamy. – Grup-major wyprostował plecy. – W imię bieli, czekamy.
Makmuria – primus inter pares. Dziewięćdziesiąt tysięcy kilometrów kwadratowych pod bezpośrednią jurysdykcją, plus drugie tyle kontrolowane poprzez mariaże oraz układy lenne. Dwa obłaskawione wulkany, najlepsza ziemia na kontynencie i najwartościowsze złoża surowców w garści. Jedyna locja, która większość swych budowli wzniosła z demonstracyjną dezynwolturą pod gołym niebem, bo w swych Suchych Dolinach mogła sobie na to pozwolić.
Grup-major bezwiednie oblizał wargi. Gdyby to mimo wszystko była prawda, i do tego przybyli tu jako pierwsi... Myśl bojaźliwie uciekała od fantastycznego obrazu, ale w miarę upływających minut stawał się on coraz trudniejszy do przegnania. Makmuria i Ragnar, Ragnar i Makmuria...
Nie, tylko Ragnar, koniec, kropka. Zasady współistnienia w Konsensusie były w gruncie rzeczy nader proste: co moje, to moje, i wara od tego, choćby cię krew zalewała z pożądania cudzych dóbr. Jeśli jednak tą czy inną drogą zrzekasz się swej własności, jeśli jakaś enklawa pustoszeje, bo jej mieszkańcy wymarli, odeszli z Białego Kręgu albo rozproszyli się po innych locjach, prawo do zajęcia pustostanu formalnie wszyscy mają równe.
W praktyce brał ten, kto zajął pustostan jako pierwszy, pozostawał zaś w jego posiadaniu wówczas, gdy w ciągu zwyczajowego roku i jednego dnia nikt inny nie podważył jego klammatarium, czyli gdy żadnemu z pretendentów nie udało się przegnać go stamtąd siłą, perswazją ani jakimikolwiek innymi metodami. Tym sposobem Konsensus co prawda nie wyeliminował wrodzonej człowiekowi skłonności do awantur, niemniej ograniczył jej przejawy do epizodów, gwałtownych nieraz, lecz krótkotrwałych i rzadkich, gdyż sposobność trafiała się nie częściej niż raz na półwiecze.
Są jednak sposobności, i są sposobności. Kiedy Argente wywieszali swój sztandar nad ruinami Guspunt – przybiegunowej locji założonej przez nieszczęsnych peregrynatów z Aperbeum – nikt im w tym nie przeszkadzał, bo kilka potrzaskanych kopuł i dwa śmierdzące tunele na krzyż nie były warte nawet psiego zaprzęgu. Copa Hevelius stanowił już znacznie bardziej łakomy kąsek i gdy tylko wieść się rozniosła, że mieszkańcy tej zamożnej enklawy wytrzebili się nawzajem w konsekwencji jakichś quasi-doktrynalnych sporów, ruszył prawdziwy wyścig i krew się polała nie raz.
Ale potężna Makmuria? Wyobrażać sobie, że należy ona do kogoś innego niż spadkobiercy dynastii Feh, było już zuchwalstwem. Cóż zaś dopiero myśl, nadzieja, ba, nadziei tej cień zaledwie, że tę spuściznę mógłby przejąć Ragnar. Piękny sen, i o jakimś tam prawdopodobieństwie obrócenia się w jawę, o ile sprawy dalej pójdą równie gładko, jak szły dotychczas. Na razie jednak tylko sen...
– Panowie! – Grup-major zwrócił się do ósemki swoich sztabowców. – Nadszedł czas podjęcia kluczowych decyzji. Subkonwojent wprowadzi was za chwilę w szczegóły, ale powiem już teraz: przedpole jest wolne. A przynajmniej nic nie wskazuje na to, by nie było.
– Oczywiście. – Sztywny jak sopel lodu inflejtnant wyprostował się jeszcze bardziej. – Nasze służby nigdy nie popełniają omyłek.
– Wasze służby zazwyczaj nie popełniają omyłek – poprawił go grup-major kąśliwie. – Możemy zobaczyć dane ze zwiadu?
Adiutant powiększył jeden z wizyjnych sześcianów.
– To są okolice Kapitolu. – Obraz był klarowny i wyjątkowo stabilny, bez śladu interferencji. – Kompletna pustka i spokój, brak oznak życia.
– Ani nawet maszyn.
– Ani nawet maszyn – powtórzył niczym echo subkonwojent. – Gdzie indziej podobnie. Śligi nie natknęły się również na żadne czynne urządzenia defensywne.
– Ciała? – spytał komb-komandor, szybko jednak dokonał autokorekty. – Nie, też nie dostrzegam...
– Może są w środku – mruknął eszelon-major. – Może czekają na nasz ruch. Jasny i przejrzysty, niepozostawiający wątpliwości co do naszych intencji. A wtedy hop i cap, zamiast legalnego zaboru pustostanu zostaniemy oskarżeni o próbę wrogiego przejęcia zamieszkanej locji. Nie wytłumaczymy się z tego przed Konwentem, dowody będą przytłaczające. I to nie my zawojujemy Makmurię, ale ona nas.
– Wziąłem to pod uwagę. – Grup-major zmarszczył brwi. – Niemniej stawka jest warta ryzyka, z czym chyba wszyscy tu obecni się zgodzą, czas zaś nie będzie wiecznie po naszej stronie.
– To prawda – zgodził się dyplomatycznie eszelon-major. – Ostrzegam jednak przed pochopnymi krokami. Dopóki nie ma absolutnej, powtarzam, absolutnej pewności, że teren jest czysty, nie powinniśmy podejmować żadnych działań zaczepnych.
– Tylko ile można zwlekać? – odezwał się milczący dotąd set-major. – Nasza ekspedycja na pewno nie jest jedyną, i kto wie jak daleko bądź jak blisko za nami są inni? Może wyprzedziliśmy ich zaledwie o parę godzin? To bardzo małe okno czasowe i zarazem nasza jedyna prawdziwa przewaga taktyczna nad potencjalnymi konkurentami. Jeśli nie zrobimy decydującego ruchu teraz, ta przewaga zostanie bezpowrotnie stracona.
– Czyli zasadniczo zgadza się pan ze mną? – bardziej stwierdził, niż spytał grup-major.
– Zasadniczo, tak.
– A ja w dalszym ciągu uważam, że z zatknięciem sztandaru należy się wstrzymać dopóty, dopóki nie zostanie przeprowadzony pełen rekonesans – rzekł eszelon-major.
– Wstrzymać się? – Inflejtnant wyzywająco skrzyżował z nim spojrzenie. – A może chciał pan powiedzieć: wycofać?
– Insynuuje pan... – Eszelon-major uniósł się groźnie w fotelu.
– Wystarczy! – Grup-major uciszył obu stanowczym gestem. – Inflejtnant niech łaskawie ograniczy swoje uwagi do kwestii operacyjnych. Kto popiera stanowisko set-majora?
Uniosło się pięć rąk.
– Kto jest za przedłużeniem rekonesansu? Dobrze, zwiad ma dodatkowe pół godziny na przeczesanie kompleksu. Jeżeli po tym czasie niczego nie znajdą, flaga idzie na maszt. Czy któryś z panów chciałby jeszcze coś dodać?
Nikt nie chciał. Grup-major skinął na adiutanta, żeby przełączył odczyty zwiadowców na główny pulpit. W przedziale sztabowym zaległo napięte milczenie. Spojrzenia oficerów zaczęły przeskakiwać z jednej kostki wizyjnej na drugą, szukając i zarazem nie chcąc znaleźć niczego, co zburzyłoby wciąż chwiejną piramidę marzeń.
Mikrooki, które polatywały jak diamentowy pył nad Neathene oraz przyległą okolicą, przekazywały obraz zdobyczy niemal już pewnej. Nawet w grup-majorze, znanym z kontroli nad swymi emocjami, zniecierpliwienie rosło w postępie geometrycznym. Jeden ze śligów przekroczył właśnie kurtynę powietrzną głównej bramy wiodącej do Partenonu i termograf natychmiast zareagował ostrym pikiem – na zewnątrz było minus czterdzieści osiem, w środku zaś tropikalne plus szesnaście. To znaczy, że homeostaty nadal tu funkcjonują, dobry znak. Ale imponująca nawa była pusta od krańca do krańca. Czasze kandelabrów, żeglujące swobodnie w tym katedralnym przestworze niczym wielkie meduzy, nie użyczały swego bezcieniowego światła żadnemu zgromadzeniu, a w taflach polerowanej miki nie odbijała się ani jedna ludzka sylwetka.
– Aha, czujka znalazła chyba drogę do poziomów ujemnych. – Eszelon-major splótł nerwowo palce. – Ciekawym, jak tu głęboko? W Copa Hevelius zaryli się na półtora kilometra. Pod ziemię, nie pod lód.
Ślig pełznął teraz środkiem przestronnego transtunelu, choć głównodowodzący raczej miał wrażenie, że odbywa wirtualną wycieczkę po jakiejś galerii osobliwości. Ściany pokrywał deseń dosłownie żywy, bo skomponowany z genetycznie zmodyfikowanych owoców morza. Sufitem płynęła sobie rzeka, a źdźbła najprawdziwszych traw zarastających posadzkę co rusz pojawiały się w zniekształconym polu widzenia śligów.
– Ktoś wie, gdzie znajduje się ich centrum zarządzania bądź główny węzeł logiczny?
– W Neathene nie ma czegoś takiego – stwierdził inflejtnant autorytatywnie. – Wszystkie systemy są rozproszone.
– Bzdura. – Subkonwojent pokręcił głową. – Zawsze jest jakiś ośrodek, więc i tu musi się znajdować.
– Z naszych danych...
– Panie grup-majorze. – Jeden z sześcianów wizyjnych przeistoczył się nagle w głowę zwiadowcy. – Mamy coś z sensorów dalekiego zasięgu.
– Daj na wizję.
Głowa zniknęła, zastąpiona przez lodowcowy pejzaż z niewielką, rozmytą komą we wszystkich odcieniach ochry.
– Powiększ i wzmocnij.
Koma rozpadła się na kilkaset mniejszych plamek.
– Echa termiczne... – mruknął grup-major bardziej do siebie niż ku oświeceniu pozostałych członków swego polowego sztabu. Każdy z oficerów doskonale wiedział, na co spogląda. – Same duże i średnie jednostki w szyku igrek, co wskazuje na to, że spróbują przejść do natarcia wprost z marszu, bez ultimatum. I co pan na to, set-majorze?
– Pretendenci...
– Bez wątpienia – przytaknął ciężko grup-major. – Jak szybko możemy się ich spodziewać w polu konfliktu?
– Przy obecnym tempie, za osiem do dziewięciu godzin. Warunki meteo mają sprzyjające – odparł zwiadowca z innego sześcianu i dodał pośpiesznie, nim głównodowodzący zdążył wpaść mu w słowo: – Mam jeszcze do zameldowania drugą obserwację.
– Słucham.
– Na północny zachód od Neathene odkryliśmy pas lodu o zmienionej strukturze krystalicznej i znacznie podwyższonej zawartości trytu oraz tlenu osiemnaście. Ponadto wszystkie atomy w przypowierzchniowej warstwie lodowca wykazują tam wyraźny dryf spinarny i są magnetycznie suprakoherentne. Dziewięćdziesiąt dziewięć koma dziewięć procent, że jest to ślad po niedawnym przejściu tamtędy dużej liczby transportowców o udźwigu równym bądź nawet przekraczającym sto MT i mocy nośnej rzędu gigaferstena na generator.
– Jak świeży jest ten ślad?
– Ma około tygodnia.
– A kierunek?
– Północny zachód – padła odpowiedź. – I wybiega stąd, panie grup-majorze.
– No, to już chyba wszystko jasne. – Dowódca popatrzył na oficerów. – Ktoś jeszcze wątpi, czy powinniśmy wywiesić sztandar Ragnaru nad tym miejscem?
Do przybycia pretendentów zostało niewiele ponad dwie godziny. Nikt już nie usiłował kryć się ze swymi zamiarami, przeciwnie, zgodnie z literą Protokołu Wyzwania grup-major wyekspediował ślig dyplomatyczny z formalną notą “Jam jest, który zajął pierwszy”. Kości zostały rzucone, i w kwestii zasadniczej obyło się bez niedomówień. Jednakże strategia i taktyka obu stron nie podlegały już tym samym regułom jawności. Grup-major wiedział tylko, z jaką koalicją będzie miał wkrótce do czynienia – Austrazon, Enord oraz Vastakka-Yel. To, plus informacje przekazane mu przez inflejtnanta, musiało wystarczyć do zaplanowania obrony.
Głównodowodzący wygładził mundur, mrugnął kilkakrotnie dla odświeżenia rogówkowych monitorów taktycznych, i w końcu ruszył na obchód. Neathene, ciche i jak na razie całe jego, nakazał otoczyć wieńcem redut, ale kompleks okazał się rozleglejszy, niż przypuszczał, i z konieczności perymetr był jako tako szczelny jedynie na kierunku spodziewanego natarcia pretendentów. Do zatkania dziur na tyłach potrzebowałby co najmniej dwóch dodatkowych batalionów, którymi nie dysponował i które przybędą tu w ramach uzupełnień najwcześniej za miesiąc. Ponadto będą musieli stawić czoło siłom w kotlinie, a to koszmar każdego taktyka.
Może jednak należało skoncentrować wszystkie siły w jednej, czołowej formacji, zastanawiał się, idąc ku najbliższemu z posterunków, albo nawet uderzyć na eszelony wroga wycieczką, daleko od przedpola? Taki nieoczekiwany manewr z pewnością zaskoczyłby koalicję, która liczebnie była tylko trochę większa od korpusu ekspedycyjnego Ragnaru. Z drugiej strony, grup-major wciąż hołubił nadzieję, że zwiadowcy, wraz z przydzielonym im do pomocy plutonem technicznym przeczesujący stolicę Makmurii, znajdą i przejmą wreszcie kontrolę nad tutejszymi systemami obrony.
– No i jak tam, gotowi? – spytał ojcowskim tonem młodego, wyprężonego na baczność kaprala.
– Całkowicie, panie grup-majorze! – padła dziarska odpowiedź. – Na każdy komb-wariant.
– Na każdy, hm... A jeśli nieprzyjaciel nie zaatakuje frontalnie, lecz wielowektorowo, przy wsparciu powietrznym typu GRAD i kurtynowców dalekiego zasięgu?
– Tyły mamy zabezpieczone przez węzły drugiej linii.
– Załóżmy, że zostały unieszkodliwione przez dywersantów.
– Wówczas wiążemy się z sąsiednimi posterunkami transzeją bifurkacyjną, żeby nie dopuścić do oskrzydlenia i odizolowania poszczególnych punktów obrony. Ogień kurtynowców wezmą na siebie zmiennopozycyjne wabiki, natomiast GRAD...
– Sąsiednie posterunki także padły. – Grup-major dorzucił następny obciążnik.
– Wtedy, wtedy, ee...
– W porządku, tak was tylko pytam. Dajcie spocznij. – Dowódca klepnął podkomendnego po ramieniu i przeszedł na subwokal. – Zwiad, no i znaleźliście cokolwiek?
– Poziom minus siedem i wciąż nic. Może faktycznie szukamy czegoś, czego nie ma?
– Musi być. Ale weźcie poprawkę, że to Makmuria, która technologicznie wyprzedza nas o co najmniej...
Grup-major urwał na dźwięk grzmotu, który przetoczył się nad doliną. I nie był to zwiastun nadciągającej burzy, w antarktycznym klimacie zjawiska raczej mało prawdopodobnego.
– O, wy skarlałe kundle bez honoru! – zaklął, wycofując się do żółwia. – Wszyscy na swoje miejsca! Bal zaczął się chyba wcześniej, niż przewidywaliśmy!
Coś zamigotało w górnym polu jego rogówkowego monitora. Grup-major, z jedną nogą na rampie, odwrócił się i dostrzegł małą, ciemną kropkę na tle błękitu nieba, mniej więcej czterdzieści stopni nad północnym horyzontem. To nie był kierunek, z którego jawnie nadciągał przeciwnik, ale jeśli on rozważał zaskakujące ruchy, to i po tamtych należało się spodziewać niespodziewanego.
Tajemniczy pocisk mknął z zatrważającą chyżością prosto na nich.
– Powtarzam, wszyscy na swoje stanowiska, gotowość bojowa zero! – Grup-major wskoczył do pojazdu i rzucił w biegu adiutantowi: – Analiza!
– Prędkość trzy i czterdzieści dwie setne macha...
– Dranie wiarołomne. – Głównodowodzący zgrzytnął zębami. – Nie minęło dziesięć minut, a oni już łamią protokół, atakując z flanki!
– Nie przypuszczam – odrzekł adiutant, przełączając się między terminalami. – Obiekt ma całkowicie niekompatybilny wektor.
– Zatem ktoś się dołączył jako trzeci?
– Też nie. – W głosie podwładnego zabrzmiała nutka zdziwienia pomieszanego ze strachem. – Bo ten obiekt nie wydaje się wyekspediowany z jakiegokolwiek punktu na południe od sześćdziesiątego równoleżnika.
– No to skąd?
– Gdzieś z północnej półkuli – odparł półgłosem adiutant.
– Skąd? – powtórzył grup-major niedowierzająco, po czym wybiegł z zadartą głową na zewnątrz. Słychać już było głośny świst i dum-dum-dum fali uderzeniowej, odbijającej się echem po kotlinie, a czarny punkcik zamienił się w wielką kulę ołowiu. Grup-major mrugnął, przełączając rogówki na tryb dalmierza: dystans trzydzieści osiem kilometrów. Pozostało zaledwie kilka sekund na podjęcie decyzji, nim to “coś” rąbnie w sam środek Neathene. Jaki miał jednak wydać rozkaz? Wszyscy do wozów? Pod osłonę zabudowań? Pozostać na miejscach? Ognia?
Nie wydał żadnego, nie zdążył, bo obiekt rozpadł się nagle w powietrzu. Nie wybuchł z hukiem jak szrapnel, ale właśnie rozpadł na niezliczoną ilość połyskliwych sfer, które rtęciowym kartaczem uderzyły w opuszczoną metropolię.
– Padnij! – krzyknął grup-major.
To była rozpaczliwie bezsensowna komenda. Srebrny deszcz poleciał bowiem na wszystko, na zabudowania, na pojazdy, na zaskoczonych ludzi i jałowy grunt, a każda kropla rozpryskiwała się przy uderzeniu na miriady mniejszych, energetycznych niczym śrut i lepkich jak smoła.
– Co to jest? – wyszeptał grup-major, patrząc z przerażeniem, jak metaliczna rosa wsiąka mu w uniform.
W kotlinie znów było słychać tylko wiatr. Głównodowodzący rozejrzał się wokół. Zero ofiar, żadnych zniszczeń i najmniejszego śladu po niezwykłej ulewie. Jakby zjawisko w ogóle nie zaistniało.
– Wracać na posterunki.
– A jeżeli to jakaś broń chemiczna albo biologiczna? – odezwał się w słuchawkach adiutant.
– Tak, niech ci z plutonu sanitarnego to sprawdzą – rozkazał grup-major, dorzucając po chwili namysłu: – I połącz mnie z Dyrektoriatem.
Wiele kilometrów dalej i ponad godzinę później, naczelny strateg Połączonych Sił przygotowywał się właśnie do swojej odprawy z korpusem oficerskim, kiedy na jednym z ekranów pojawiła się twarz jego sztabowego łącznika.
– Przepraszam, panie marszałku, ale mamy sytuację, która wymaga pańskiej obecności na zewnątrz.
– Teraz? Jaką sytuację? Zostaliśmy zaatakowani?
– Nie nazwałbym tego w ten sposób.
– Więc co się dzieje?
– Najlepiej, jeśli pan marszałek sam to zobaczy.
Klnąc pod nosem, naczelny strateg zarzucił polówkę na grzbiet i wyszedł z salonki. Pierwsze, co ujrzał, to niewielki tłumek, który zebrał się na środku obozu. A dopiero w następnej chwili metalową żerdź z przymocowaną do niego białą szmatą.
– Panie marszałku. – Łącznik zasalutował.
– Coś podobnego, emisariusz? Od tych z Ragnaru?
– Raczej tak. W promieniu tysiąca kilometrów nie potwierdziliśmy żadnych innych zgrupowań. Nie to jest jednak najdziwniejsze.
– A co...
Ostatni z gapiów zszedł na bok... i słowa zamarły naczelnemu strategowi na ustach.
– On jest nagi – wyszeptał łącznik.
– No przecież widzę – odparł zdumiony naczelny.
Nagi i prawie tak blady jak śnieg wokół jego bosych stóp “emisariusz” uśmiechnął się i oznajmił:
– Nie chcemy konfliktu. Rezygnujemy z jednostronnego podboju. I proponujemy koegzystencję. E pluribus unum.