Trwa ładowanie...
fragment
04-10-2010 10:51

Wysoki. Śmierć Camerona Doomadgee

Wysoki. Śmierć Camerona DoomadgeeŹródło: Inne
d90uhej
d90uhej

Część pierwsza
Wyspa

Obskurny terminal lotniczy na Palm Island ozdabiają obrazki miejscowych czwartoklasistów pokazujące właściwe i niewłaściwe zachowanie. Na jednym, niewprawnie narysowana, przekreślona butelka i hasło – „Nie pij!", na innym napis: „Jestem bezpieczny, bo nikt mnie nie prześladuje". Wyspa leży między Wielką Rafą Koralową a tropikalnym wybrzeżem stanu Queensland w północno-wschodniej Australii. Kwitnący Queensland, z jego bogactwami naturalnymi, bydłem, turystami i emerytami trochę przypomina Teksas, trochę Florydę, ale jest dwa razy większy niż oba te stany razem wzięte. Rafa wraz z luksusowymi ośrodkami turystycznymi na wyspach jest (jak głosi slogan reklamowy stanu) „Piękna dzisiaj, wspaniała jutro". Ale na Palm Island nie ma turystów. Aborygeńska burmistrz, która odebrała
dwójkę prawników i mnie, wiezie nas do miasteczka wąską szosą wzdłuż brzegu morza. Nad wodą sterczą głazy. Na jednym z nich ktoś napisał czerwonym sprayem WYSOKI CZŁOWIEK.
W aborygeńskim miasteczku jest pomost, piwiarnia, szpital, jeden sklep i od dawna zrujnowana drewniana wieża zegarowa. Przed sklepem na kuble na śmieci siedzi dziecko, inne polewa je dla ochłody wodą ze szlaucha. W cieniu pod drzewem dzieciaki grają w jakąś grę hazardową: zamiast monet na ziemi lądują kapsle i łupiny.

Dwóch mężczyzn, na oko niewiele po trzydziestce, idzie chwiejnym krokiem. Podpierają się i prowadzą wzajemnie.
– To bracia – mówi burmistrzyni. – Są ślepi.
– Najwyraźniej. – Pomyślałam, że nic nie widzą, bo są pijani do nieprzytomności. Ale jeden z nich potrząsnął białą laską, i wtedy zobaczyłam też, że trzymają się sznurka, a ten
z laską prowadzi drugiego za przegub dłoni. – Jak to się stało, że stracili wzrok?
– Nikt tego nie wie. Dwie białe kobiety – może nauczycielki, pielęgniarki albo policjantki – w szortach i podkoszulkach idą, choć jest upalnie, szybkim krokiem. Odniosłam wrażenie, że podobnie jak ja, wyglądają dziwacznie, nie na miejscu.
– Kim one są? – pytam.
– Przyjezdne – odpowiada burmistrzyni.
Gdy jedna z nich uśmiechnęła się do mnie, chyba z zaciekawieniem, przez moment nie wiedziałam, czy mam odwzajemnić uśmiech. Wydawało mi się, że bije ode mnie białością.
Podróż na Palm Island była jak ze snu. Zielonkawe morze, tak przejrzyste, że z nisko lecącego samolotu niemal widziałam zwierzęta pod powierzchnią wody – diugonie, gigantyczne żółwie, wieloryby. Wokół rozrzucone dziewicze wysepki, a na horyzoncie, jak ciemnozielona fala, większa wyspa. Gdy samolot schodził do lądowania, roztoczył się pod nami dziki krajobraz. Zalesione góry podchodziły do porośniętego palmami
brzegu, dalej były bagna namorzynowe, a jeszcze dalej rafa koralowa. I tu kończył się sen.

„Tropikalna rozpacz", „Gorzki raj", „Wyspa smutku" – oto nagłówki z queenslandzkich gazet. Przed trzema miesiącami, 19 listopada 2004 roku, starszy sierżant Chris Hurley zatrzymał za przeklinanie Camerona Doomadgee. Czterdzieści minut później Cameron, z podbitym okiem, połamanymi żebrami i przebitą wątrobą, nie żył. Hurley oświadczył, że Doomadgee potknął się przy wejściu na posterunek policji, a biegły patolog nie dopatrzył się śladów przemocy. Społeczność nie chciała przyjąć tego do wiadomości – tydzień później tłum spalił miejscowy posterunek oraz dom starszego sierżanta. Chris Hurley uciekł na ląd.
Andrew Boego, urodzonego w Birmie karnistę z Brisbane, poznałam przypadkowo kilka tygodni wcześniej w moim rodzinnym Melbourne, gdzie przyjechał w odwiedziny do
przyjaciół. Elegancki, w okularach, jak mnich buddyjski ogolony do zera, z wytatuowanym na ramieniu birmańskim hasłem: „Wolność od strachu", jako obrońca zasłynął w głośnej
w Australii sprawie Ivana Milata, seryjnego mordercy turystów. Boe, który pod koniec listopada przeczytał o przypadku Doomadgee, w grudniu poleciał na wyspę i zaproponował
miejscowej społeczności, że będzie ją reprezentować pro bono w śledztwie koronera, które ma ustalić przyczyny zgonu Camerona Doomadgee. Śledztwo to odbędzie się podczas jawnych rozpraw z udziałem świadków. Boe był na pogrzebie Camerona. W palącym słońcu, jak zwykle przed porą deszczową, kilometrami na cmentarz szły za trumną w milczeniu
setki ludzi. Boe chciał, żeby ktoś opisał tę sprawę. Śledztwo potrwa tydzień lub dwa, powiedział. Postanowiłam z nim pojechać na wyspę. Ponieważ, gdy tylko dorosłam, na wiele lat wyjechałam za granicę, niemal nic nie wiedziałam o rdzennej Australii.
Wychowałam się na zamieszkanych przez klasę średnią przedmieściach i, jak większość moich sąsiadów, Aborygenów widywałam tylko w telewizji. W Ruchu Pojednania [The Reconciliation Movement], który ma na celu budowanie mostów pomiędzy rdzennymi Australijczykami a późniejszymi przybyszami na nasz kontynent – uczestniczą tysiące ludzi.

d90uhej

zrozumieć, jak złożona i jak «beznadziejna» jest sytuacja autochtonów",Jednak niewielu z nich zna Aborygenów, gdyż ci to zaledwie dwa procent ludności kraju. I dlatego właśnie Pojednanie nie spełnia pokładanych w nim nadziei. „Uważam, że powinnaś napisał do mnie Boe po naszym spotkaniu. To prawda. Zanim go poznałam, nigdy nie słyszałam o Palm
Island. Ale do tego się nie przyznałam, bo w kwestiach odpowiedzialności moralnej wydawał się nieprzejednany. Polecił mi stos lektur – artykuły naukowe o aborygeńskich obrzędach
rzucania klątwy, literaturę prawniczą oraz raporty rządowe, w tym pięciotomowe sprawozdanie z 199 1 roku, sporządzone przez królewską komisję śledczą do zbadania przypadków śmierci Aborygenów w aresztach i więzieniach; dołączył także
spis niestosownej garderoby i dodał: „Nie pokazuj bielizny. Wystrzegaj się ostentacji".
- Czy czasem zdarza ci się odpoczywać? – odpowiedziałam
mu pytaniem.
- Odpoczynek...? – Wymierzył mi prztyczka. ? Mamy obowiązek korzystać z naszych swobód i przywilejów, żeby służyć ludziom pozbawionym odpowiednich narzędzi i umiejętności,
tak by radzili sobie skuteczniej ze stojącymi przed nimi wyzwaniami.
Był początek lutego. Za dwa dni na Palm Island przyjedzie koroner – urzędnik państwowy ustalający okoliczności zgonów – który przeprowadzi tutaj dochodzenie wstępne i zadecyduje
o miejscu właściwego śledztwa, mającego się odbyć za trzy tygodnie. Boe przyjechał na wyspę wraz ze swą partnerką z kancelarii, Paulą Morreau, młodą, pełną pasji, jasnooką
prawniczką – żeby przygotować się do rozprawy. Przywieźli dokumentację zeznań świadków oraz film zarejestrowany przez kamerę monitorującą celę w dniu śmierci Camerona.
Na Palm Island wszechobecna i żywa historia to niemal element codzienności. Lud Manburra, rdzenni mieszkańcy wyspy, wierzy, że Palm Island wraz z sąsiednimi wyspami Orpheus, Fantome, Eclipse powstały w Czasie Snu, kiedy duch ich przodków Wielki Wąż albo Tęczowy Wąż podzielił się na kawałki.

Gdy 7 czerwca 1770 roku kapitan James Cook zakotwiczył tu – wśród pozostawionych przez węża fragmentów kręgosłupa – swój okręt „Endeavour", ujrzał „dymy w kilku miejscach
snujące się nad morzem, jakichś ludzi, tratwy i, jak nam się zdaje, palmy kokosowe na jednej z wysp". Wysłał na brzeg kilku członków załogi, ale „wrócili na pokład, nie znajdując tam niczego, co byłoby godne uwagi".
Sto lat później u wschodnich wybrzeży Australii na morzu panował spory ruch, a wyspiarze zdążyli się przyzwyczaić do poławiaczy pereł i rybaków wyprawiających się na te wody po
beche-de-mere, czyli trepangi, które, jak wierzyli Chińczycy, miały właściwości afrodyzjaku. Pod koniec dziewiętnastego wieku w północnym Queenslandzie poza Aborygenami i Europejczykami mieszkali Chińczycy, Japończycy, Filipińczycy, Polinezyjczycy.
Henry Reynolds, znawca historii Australii, uważa, że powstanie Związku Australijskiego w 1901 roku stanowi w pewnym sensie odwrotność amerykańskiej wojny secesyjnej:
tutaj Południe podbiło w imię Białej Australii niespokojną, zróżnicowaną rasowo, „okultystyczną" Północ. Ograniczono wtedy napływ imigrantów z Azji, deportowano tysiące przybyszy z wysp Pacyfiku. „W dziele zjednoczenia Australii absolutnie niezbędna jest jedność rasowa", powiedział premier Alfred Deakin, ojciec założyciel federacji. Deakin nie przykładał większej wagi do faktu, że Australię zamieszkiwało trzysta pięćdziesiąt plemion aborygeńskich, przybyłych na kontynent przynajmniej przed pięćdziesięciu tysiącami lat, w czasach, gdy istniały połączenia lądowe między przylądkiem Jork a Nową Gwineą. Utworzenie Związku Australijskiego przesądziło o losie ludności rdzennej, a jeszcze w latach czterdziestych dwudziestego wieku przybysze z Europy pisali o spoczywającym na nich obowiązku „stworzenia wymierającej rasie godniejszych warunków"; przyjmowano
więc powszechnie, że w ciągu kilkudziesięciu lat Aborygeni albo wymrą, albo znikną jako odrębna rasa.

Od 1897 roku w Queenslandzie obowiązywała Ustawa o Ochronie Aborygenów, w myśl której stan przejmował kuratelę nad krajowcami „czystej krwi" oraz kobietami i dziećmi
ze związków mieszanych. „Są oni i na zawsze pozostaną dziećmi, zatem należy roztoczyć nad nimi opiekę, czasem nawet wbrew ich woli", pisał etnograf W. E. Roth, mianowany na
stanowisko „protektora Aborygenów z północy". Protektorów powołano we wszystkich dystryktach stanu Queensland. Najczęściej byli to miejscowi policjanci, nie zawsze o odpowiednich kwalifikacjach moralnych: „Bliski delirium sierżant ma wytrzeszczone oczy, jego chuda, fioletowa twarz nieustannie zlewa się potem", ktoś odnotował. Protektorzy odpowiadali za tworzenie rezerwatów, prowadzonych najczęściej przez misje chrześcijańskie, gdzie osadzano przymusowo ludność aborygeńską. Wkrótce administracja postanowiła zorganizować specjalny rezerwat dla tych, którzy nie podporządkowują się nałożonym restrykcjom. Palm Island przykuła uwagę władz stanowych w 1916 roku. Jeden z wysokich urzędników uznał wtedy, że chociaż „jest to idealne miejsce na wakacje", na tej odludnej wyspie „można utworzyć zakład karny dla tych, którzy potrzebują nauczki".
Od 1918 roku aż po koniec lat sześćdziesiątych do misji, będącej zarazem rezerwatem i więzieniem pod gołym niebem, zesłano setki Aborygenów z Queenslandu. Chociaż w parlamencie stanowym pojawiły się głosy, że „Umieszczenie wielu plemion w jednym miejscu grozi nieustającą walką, co praktycznie oznacza, że przeżyją najsilniejsi", to osadzano tam ludzi z ponad czterdziestu zróżnicowanych językowo społeczności plemiennych, których nie łączyły ani więzy pokrewieństwa, ani wspólne terytorium. Aborygeni karani za „wichrzycielstwo", „włóczęgostwo", „nieprzystosowanie" czy „komunizm" często przyjeżdżali na wyspę w kajdankach albo zakuci w łańcuchy.
Zsyłano na nią ludzi za udział w tradycyjnych praktykach obrzędowych i za domaganie się zapłaty za pracę. Dzieci, przyjeżdżające pojedynczo albo w grupach, na Palm Island
umieszczano w internacie. (...)

d90uhej
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d90uhej