- Siadaj, Simone. Proszę.
Wszystko, co wydobywało się z ust Jenny, brzmiało jak znużone błaganie.
Byliśmy w domu od dziesięciu minut i cały ten czas zmarnowaliśmy na walkę z ego Simone. Jak dotąd dwa razy próbowała przepchnąć się przeze mnie, a teraz zmierzała do telefonu.
- Nikt nie będzie mi chodzić po domu i mówić, co mam robić - oświadczyła Jennie, a potem spojrzała na Angie. - A ten tutaj przecież nie będzie strzelać, kiedy sąsiedzi na górze nie śpią.
Pewnie zaczęła wierzyć w to, co powiedziała, zanim doszła do tego telefonu.
- Gdzie chcesz zadzwonić, Simone? - spytałem - Na policję? Dzwoń.
- Odłóż słuchawkę, Simone. Proszę - powiedziała znowu Jenna.
Angie sprawiała wrażenie znudzonej i rozdrażnionej. Cierpliwość nie należy do jej głównych cnót. Przeszła przez pokój i wyrwała wtyczkę od telefonu ze ściany.
Zamknąłem oczy, po chwili znów je otworzyłem. - Jestem prywatnym detektywem, Jenna, i zanim którekolwiek z nas podejmie jakąś decyzję, musimy porozmawiać.
Simone spojrzała na telefon, potem na Angie i na mnie, w końcu na siostrę.
- Jak sobie posłałaś, dziewczyno, tak się wyśpisz. Usiadła na kanapie. Angie usiadła obok niej.
- Masz bardzo przyjemne mieszkanie.
I rzeczywiście. Było małe, widok był z niego nieszczególny i raczej nie przypominało salonu z fortepianem przy oknie, ale Simone niewątpliwie miała gust. Deski na podłodze zostały zdarte do białego drewna i polakierowane na połysk. Kanapa, na której siedziały, była jasnokremowa i przyozdobiona wielką dekoracyjną poduchą; jak znam Angie, na pewno aż ją świerzbiło, żeby ją przytulić do piersi. Jenna siedziała na prawo od kanapy na półkolistym mahoniowym krześle, a ja opierałem się na identycznym naprzeciwko niej. Półtorametrowy, wysoki na dziesięć centymetrów podest przed oknami tworzył niewielką wnękę z widokiem na ulicę. Na szerokich parapetach leżały poduszki, obok stał drewniany gazetnik, z sufitu zwisała doniczka z kwiatkiem, na drewnianym stoliczku leżał telefon. Połowę ściany za plecami Jenny zajmowała biblioteczka. Wypatrzyłem poezje Nikki Giovanni, Mai Angelou, Alice Walker i powieści Baldwina i Wrighta, a także Gabriela Garcii Marqueza, Toni Morrison, Pete'a Dextera, Walkera Percy'ego i Charlesa
Johnsona.
Spojrzałem na Simone.
- Do jakiej szkoły chodziłaś?
- Tuskegee - odpowiedziała, nieco zdziwiona.
- Dobra szkoła. Mój kumpel grał tam przez rok w piłkę, dopóki się nie zorientował, że jest za słaby. -Fajna kolekcja książek.
- Dziwisz się, że asfalt umie czytać, co? Westchnąłem.
- Tak jest. Masz rację, Simone. - Zwróciłem się do Jenny. -Dlaczego rzuciłaś pracę?
- To normalna sprawa, że ktoś czasem rzuca pracę. - To prawda - odparłem - ale dlaczego ty rzuciłaś swoją.
- Nie chciałam już u nich więcej pracować. Proste jak drut.
- A to, że dobrałaś się do ich dokumentów, też było proste jak drut?
Jenna wyglądała na zaskoczoną. Simone też. Może i rzeczywiście były, ale jeśli Jenna naprawdę ukradła te dokumenty, nie mogłem się przecież spodziewać, że za najlepszą taktykę uznają zachowanie potwierdzające, iż dobrze wiedzą, o co chodzi.
- O czym ty gadasz, do cholery? - spytała Simone.
Jenna miętosiła w palcach tkaninę spódnicy i nie odrywała ode mnie wzroku. Zastanawiała się nad czymś i na krótką chwilę inteligencja, która rozbłysła w jej spojrzeniu, zmyła całe znużenie niczym wielka fala łódkę wiosłową. Zaraz jednak znikła i jej oczy znów straciły wyraz.
- Simone, chcę chwilę porozmawiać z tym człowiekiem sam na sam - powiedziała w końcu.
Simone ten pomysł się nie spodobał, ale po chwili poszła jednak z Angie do kuchni. Dobiegał nas stamtąd jej głos, krzykliwy i nieszczęśliwy, ale Angie miała swoje sposoby na nieszczęśliwych krzykaczy. Żyjąc w małżeństwie, gdzie codziennością są nie wiadomo czym wywołane napady wściekłości, nieuzasadniona zazdrość i nagłe oskarżenia, nabiera się biegłości w radzeniu sobie w jednym małym pomieszczeniu z wrogiem. W zetknięciu z wszelkiego rodzaju płaksami lub furiatami -wszystkimi, którzy zawsze uważają siebie za ofiary wszechświatowej konspiracji, mającej na celu tylko i wyłącznie zrujnowanie ich nastroju, którym nie daje się przemówić do rozsądku, których dławi nędzna wściekłość - wzrok Angie staje się spokojny i niewzruszony, głowa i całe ciało kamienieje niczym pomnik i gdy płaksa czy furiat daje upust emocjom, ten wzrok sprawia, że zaczyna bełkotać, słabnąć i w końcu się wyczerpuje. Wobec jego chłodnej logiki, onieśmielającej dojrzałości człowiek albo więdnie, blaknie, albo, jak Phil, odpowiada gwałtownym
atakiem i zaczyna zaprzeczać sam sobie. Wiem, bo parę razy sam byłem obiektem takiego spojrzenia.
W pokoju Jenna nadal twardo wpatrywała się w podłogę i zachodziła obawa, że jeśli szarpnie spódnicę jeszcze trochę mocniej, spruta nić zacznie się słać po podłodze.
- Może by mi pan tak powiedział, dlaczego tu za mną przyjechaliście.
Zacząłem się nad tym zastanawiać. Zdarzało mi się już mylić co do ludzi. Kilkakrotnie. Zasadniczo wychodzę z założenia, że każdy, kogo spotykam na swojej drodze, jest draniem, dopóki mi nie udowodni, że nie mam racji, i zazwyczaj dobrze na tym wychodzę. Ale od czasu do czasu zdarza mi się pomyśleć, że nie mam racji, żeby odkryć draństwo później, na ogół w sposób bolesny. Jenna nie zrobiła na mnie wrażenia osoby, która kłamie. Powiedziałbym nawet, że nie wyglądała na osobę, która wie, jak to się robi, ale czasem to właśnie takie istoty nie są zdolne rozpoznać prawdy, nawet gdyby miała w klapie identyfikator ze zdjęciem.
- Pani ma pewne dokumenty. Zostałem wynajęty, aby je odzyskać. - Rozłożyłem ręce. - To wszystko.
- Dokumenty? - powtórzyła, wymawiając to słowo, jakby nim spluwała. - Dokumenty. Cholera.
Wstała i zaczęła tam i z powrotem przemierzać pokój. Nagle wydała mi się o wiele silniejsza, o wiele bardziej zdecydowana od siostry. Już nie unikała mojego wzroku. Jej oczy były zaczerwienione, ale twarde i jeszcze raz uświadomiłem sobie, że ludzie nie rodzą się znużeni i sponiewierani, tylko się tacy stają.
- No więc teraz ja powiem panu, panie Kenzie - wycelowała we mnie sztywny palec - że to naprawdę cholernie zabawne określenie. "Dokumenty". - Znowu spuściła głowę; teraz dla odmiany zaczęła chodzić w kółko, po dla niej tylko widocznym okręgu. - "Dokumenty". No dobrze, może pan to nazywać, jak pan chce. Tak jest. Może pan to nazywać, jak pan chce.
- A jak pani by to nazwała, pani Angeline?
Spojrzała na mnie i całe jej ciało zaczęło drżeć z wściekłości. Jej oczy sczerwieniały jeszcze mocniej, a podbródek uniósł się w geście dumnym i nieustępliwym.
- Przez całe życie nikt mnie nigdy nie potrzebował. Rozumie pan?
Wzruszyłem ramionami.
- Nie potrzebował - powtórzyła. - Nikt mnie nigdy nie potrzebował. Czasem ktoś czegoś ode mnie chciał, no pewnie. Przez kilka godzin, przez tydzień. "Jenna, sprzątnij pokój sto pięć" albo "Jenna, skocz no do sklepu", a jak który chciał być naprawdę miły, to i "Jenna, kochanie, chodź no tu i połóż się przy mnie na minutkę". Ale jak było po wszystkim, byłam znowu jak to krzesło. Jestem, czy mnie nie ma, nieważne. Człowiek zawsze znajdzie sobie kogoś, kto po nim posprząta, skoczy do sklepu czy się z nim położy.
Podeszła do krzesła, na którym przedtem siedziała, i zaczęła grzebać w torebce, aż wyciągnęła paczkę papierosów.
- Nie paliłam od dziesięciu lat. Zaczęłam znowu kilka dni temu. - Zapaliła, wydmuchała kłąb dymu, który zasnuł cały pokoik. - To nie są żadne dokumenty, panie Kenzie. Rozumie pan? To nie są dokumenty.
- A co...?
- Coś. COŚ. - Pokiwała głową, sama sobie przytakując, dziobiąc powietrze skierowanym w dół papierosem i nie przerywając marszu.
Pochyliłem się odrobinę w jej stronę, wodząc za nią głową, jakbym był na Wimbledonie.
- Co takiego, pani Angeline?
-Widzi pan, panie Kenzie - powiedziała, jakby mnie nie usłyszała. - Nagle każdy mnie szuka, wynajmuje ludzi, takich jak pan i pewnie gorszych, żeby tylko znaleźć Jennę, porozmawiać z Jenną, dostać w swoje ręce to, co ma Jenna. Nagle wszyscy Jenny potrzebują. - Szybkim krokiem przemierzyła pokój i stanęła przede mną z papierosem wzniesionym jak nóż rzeźnicki, z zaciśniętymi szczękami. - Tego, co mam, nikt nie dostanie, panie Kenzie. Słyszy pan? Nikt. Tylko ten, któremu sama to dam. Ja decyduję. Teraz ja dostanę, co chcę. Teraz ja się trochę powysługuję innymi. Może poślę kogoś do sklepu. Może popatrzę, jak dla odmiany ktoś pracuje na mnie. Jak zamienia się w krzesło, kiedy już z nim skończę. - Wycelowała żarzącego się papierosa w moje oko. - Ja decyduję. Jenna Angeline. - Cofnęła się i zaciągnęła się dymem. - A to, co mam, nie jest na sprzedaż.
- A na co?
- Będzie służyć sprawiedliwości - odparła, wypuszczając smugę dymu. - Prawdziwej sprawiedliwości. Niektórzy będą mieli za swoje, panie Kenzie.
Patrzyłem na jej dłoń trzęsącą się tak gwałtownie, że papieros podskakiwał jak ponton, z którego właśnie zeskoczył nurek. W głosie Jenny brzmiała udręka - rozpaczliwy, głuchawy ton - a na twarzy malowały się ślady spustoszenia. Jenna Angeline była ruiną człowieka. Szybko bijącym sercem w skorupie ciała. Była przerażona, zmęczona, wściekła, ujadała na świat, ale w przeciwieństwie do większości ludzi w jej sytuacji była też niebezpieczna, bo miała coś, co, przynajmniej w jej pojęciu, pozwoliłoby jej w pewnym stopniu się na tym świecie odegrać. Tylko że zazwyczaj nie wychodzi tak, jak sobie człowiek zaplanuje. Ludzie tacy jak Jenna Angeline są jak bomby zegarowe; mogą zabrać ze sobą parę osób, ale sami też giną w eksplozji.
Nie życzyłem Jennie źle, ale nie miałem też zamiaru dać się zranić odłamkiem, gdy w końcu doprowadzi do autodestrukcji.
- Mój problem jest tego rodzaju: płacą mi za to, żebym znalazł kogo trzeba, zadzwonił do klienta i ruszał dalej swoją drogą. Z chwilą wykonania telefonu moja rola się kończy. Klient zawiadamia organy sprawiedliwości albo sam załatwia sprawę, według uznania. Ale mnie już tu nie ma, nie czekam na ciąg dalszy. Ja jestem tylko...
- Psem - przerwała. - Psem, który biega z nosem przy ziemi, obwąchuje krzaki i jeszcze ciepłe gówna, aż znajdzie lisa. Potem się wycofuje, a myśliwy strzela. - Zdusiła papierosa.
Osobiście może wybrałbym inne porównanie, ale bez względu na to, co chciałbym na ten temat myśleć, ta metafora nie była od rzeczy. Jenna usiadła na swoim krześle i podniosła na mnie ciemne oczy. Patrzyłem w nie i widziałem dziwną mieszaninę lęku i nieustępliwej odwagi kota zapędzonego w ślepy zaułek. To był wzrok osoby, która nie była pewna, czy podoła, ale uznała, że nie ma innego wyjścia, tylko rzucić się głową naprzód. Przezierała przezeń rozsypująca się dusza po raz ostatni próbująca zebrać siły na jeden taki oddech, dla którego warto było żyć. Takiego wyrazu nie widziałem nigdy w oczach ludzi pokroju Sterlinga Mulkerna, Jima Vurnana czy Briana Paulsona. Nigdy nie widziałem go na twarzy Bohatera ani na twarzy prezydenta, ani wysokiej rangi menadżera. Ale widywałem go u wielu, wielu innych. - Jenna, niech mi pani powie, co ja mam zrobić.
- Kto pana wynajął? Potrząsnąłem głową.
- No, albo senator Mulkern, albo Socia, ale Socia kazałby mnie od razu zastrzelić, więc to musi być senator Mulkern.
- Czy Socia ma jakiś związek z Rolandem? - spytałem.
Nie zrobiłbym na niej większego wrażenia, gdybym walnął ją kulą do burzenia murów. Na chwilę zamknęła oczy i zachwiała się.
- Co pan wie o Rolandzie?
- Wiem, że lepiej nie mieć z nim do czynienia.
- Od Rolanda trzyma się pan z daleka. Słyszy pan? Z daleka.
- Wszyscy mi to mówią. - No to pan słucha.
- Kto to jest Roland? Teraz ona pokręciła głową.
- Dobrze. Kto to jest Socia? Znów przeczący ruch głową.
- Nie mogę pani pomóc, Jenno, jeśli...
- Nie proszę pana o pomoc.
- W porządku.
Wstałem i podszedłem do telefonu. Włączyłem wtyczkę do gniazdka, zacząłem wybierać numer.
- Co pan robi? - spytała.
- Dzwonię do klienta. Teraz niech pani rozmawia z nim. Ja swoje zrobiłem.
- Pan zaczeka. Pokręciłem głową.
- Proszę z senatorem Mulkernem.
Elektroniczny głos podawał godzinę, gdy Jenna wyciągnęła kabel ze ściany. Odwróciłem się i spojrzałem na nią.
- Musi mi pan uwierzyć - powiedziała.
- Nie, nie muszę. Mogę panią tu zostawić, iść do najbliższej budki i zadzwonić stamtąd.
- Ale co będzie jeśli...?
- Co będzie jeśli co? Szanowna pani, ja nie mam czasu na pierdoły. Ma pani mocną kartę? To niech pani gra.
- Jakich dokumentów miał pan szukać? Nie było sensu kłamać.
- Dotyczących ustawy, która ma być w najbliższym czasie głosowana.
- Och, czyżby? - powiedziała. - No więc, panie Kenzie, ktoś pana okłamał. To, co ja mam, nie ma nic wspólnego z ustawami ani z polityką, ani z parlamentem.
W tym mieście wszystko ma coś wspólnego z polityką, ale puściłem to mimo uszu.
- Więc czego dotyczą... nie, kurwa. Co pani ma, pani Angeline?
- Mam pewne rzeczy w sejfie bankowym w Bostonie. Chce pan zobaczyć, co to jest, to niech pan ze mną jutro jedzie, kiedy otworzą banki i okaże się, co pan ma w środku.
- Czemu miałbym to zrobić? - spytałem. - Czemu nie miałbym zadzwonić teraz do mojego klienta?
- Myślę, że nieźle się znam na ludziach, panie Kenzie. Dla biednej czarnej kobiety może to niezbyt ważny talent, ale jedyny, jaki mam. A pan może i nie ma nic przeciwko temu, żeby od czasu do czasu być psem myśliwskim, ale na pewno nie jest pan niczyim posługaczem.