Był pierwszy od dawna wolny dzień i wszyscy staraliśmy się odprężyć i odpocząć nad brzegiem basenu wielkiego, nowoczesnego hotelu, przypominającego trochę więzienie. Gdybym miał go jakoś nazwać, nazwałbym „więzieniem rozkoszy”. To jeden z tych hoteli, w których zatrzymują się grupy turystów zwiedzających okolice Bangkoku. Przyjeżdżają czarterowym autokarem, o spacerze raczej nie ma mowy, bo wysoki płot z drutem kolczastym oddziela tych w środku od bandytów na zewnątrz. Co jakiś czas słychać strzały: to hotelowi strażnicy strzelają do wściekłych psów na plaży Zatoki Syjamskiej.
Jeśli jednak ktoś naprawdę chce pójść na plażę, wystarczy, by wiedział, że trzeba wziąć wodorost i potrząsać nim w razie potrzeby przed psią mordą. Wszystko wtedy będzie w porządku.
Był to więc nasz pierwszy wolny dzień i blisko sto trzydzieści osób usiłowało na brzegu basenu odprężyć się i odpocząć, a tajlandzcy kelnerzy biegali, przeskakując żywopłot i donosząc nam „Kloster! Jeszcze jeden!” Wszyscy zamawiali piwo Kloster. Nikt nie zamawiał piwa Singah, bo ktoś puścił plotkę, że Singah, eksportowane do Stanów Zjednoczonych, zawiera kwas mrówkowy. Kelnerzy biegali i przeskakiwali żywopłot, nie mogąc dotrzeć do nas dostatecznie szybko. Biegali, skakali, uśmiechali się, ale nie głupkowato, tylko szczerze, z serca. Nie było w ich uśmiechu nic bezmyślnego, bo język tajlandzki ma słowo_ sanug, co w luźnym tłumaczeniu znaczy „zabawny”. Tajlandczycy nie robią nigdy niczego, co nie jest ,i>sanug; jeśli coś nie jest _sanug, nie obchodzi ich wcale. Niektórzy twierdzą, że Tajlandczycy są najsympatyczniejszymi ludźmi, jakich można sobie wymarzyć, bo lubią się bawić. Wiedzą, jak to robić i, pewnie dzięki bardzo tolerancyjnej odmianie buddyzmu, nie muszą potem przez to cierpieć.
Był piękny dzień i siedzieliśmy nad brzegiem basenu, a Zapalnicy – angielskich elektryków zwano Zapalnikami – siedzieli w towarzystwie tajlandzkich żon. Mieli zdrowe podejście – albo chore, zależy, jak na to patrzeć – i zaraz po przyjeździe do Bangkoku wybrali się do Pat Pong kupić sobie kobiety na podróż. Podobno każdy kupił po dwie, żeby się nie zakochać. Więc Zapalnicy leżeli jak wyciągnięte na brzeg ponad stukilowe wieloryby, a ich czterdziestokilowe „tajlandzkie żony” w skąpych dwuczęściowych kostiumach kąpielowych deptały po nich, robiąc im masaż Shiatsu, gdy przybiegł tajlandzki kelner, przeskoczył żywopłot, potknął się i upadł, wywracając piwa Kloster, które eksplodowały na betonie koło basenu. Po czym uniósł głowę i rzekł rozpromieniony: „Przykro mi, proszę pana, ale Kloster właśnie nam wyszedł”.
Ivan (Wąż Kusiciel), pochodzący z Południowej Afryki kierownik drugiej grupy zdjęciowej, postać nieco mefistofeliczna, rzekł: – Spalding, wieczorem jest bankiet nad Zatoką Syjamską. Pożyczysz mi cążków do paznokci?
– Pewnie.
– Przynieść ci tajlandzkiego skręta? Chcesz zapalić przed bankietem?
Pomyślałem: czemu nie? Mamy wolne, a ja nie paliłem od przyjazdu. Czemu nie spróbować?
Ilekroć jestem gdzieś, gdzie marihuana uchodzi za szczególnie dobrą – w Meksyku, Indiach, Północnej Karolinie i teraz w Tajlandii – zawsze mi się zdaje, że powinienem spróbować. Może tym razem będzie inaczej. Może tym razem zasnę, jak inni. Może tym razem poczuję się szczęśliwy, w zgodzie z resztą świata. Zwykle marihuana wyzwala moje kundalini w najgorszy sposób: cała energia osiada mi w dolnej czakrze. Siedzi tam, wiercąc się niczym wąż łapiący własny ogon lub zakopany w piasku studebaker.
Powiedziałem więc: „Pewnie, przynieś”.
Potem pomyślałem, że może powinienem spytać wpierw Renée. Renée przyleciała na czternaście dni i mieliśmy wrócić razem do Nowego Jorku, gdy tylko skończę zdjęcia. Wynajęliśmy letni dom w północnej części stanu Nowy Jork, w Krummville, ale im dłużej byłem w Tajlandii, tym Krummville wydawało mi się mniej egzotyczne. Nie przeżyłem jeszcze bowiem Idealnej Chwili, a lubię taką chwilę przeżyć przed wyjazdem z każdego egzotycznego miejsca. To dobry sposób na podsumowanie. Nie można jej jednak zaplanować. Nigdy nie wiadomo, kiedy się zdarzy. To coś takiego, jakby zakochać się... w samym sobie.
Zacząłem się też widzieć w roli żyjącego z jałmużny samotnego barda, który w pocie czoła wędruje wybrzeżem Malezji, żywi się halucynogennymi grzybami, aż wreszcie dociera do Bali i w stanie ekstazy ulatuje ku zachodzącemu słońcu. Ale nie mówiłem tego Renée. Powiedziałem tylko, że jeszcze nie wiem, kiedy wrócę, i to wystarczyło, by doprowadzić ją do szału. Zaczęliśmy się strasznie kłócić, idąc na bankiet, i kłóciliśmy się przez całą drogę na plażę nad Zatoką Syjamską. Kłóciliśmy się na tej fantastycznej plaży, gdzie – w odróżnieniu do East Hampton czy Southampton – nie było łodzi, łódek, statków, jachtów, przyjęć, przynęt ani pokus. Była tylko wielka plaża bez łodzi. Nic do kupienia. Arcydzieło sztuki kalendarzowej.
Gdy tak się kłócąc, szliśmy z Renée po plaży, powiedziałem wreszcie: „Renée, przestań. Przestań się kłócić. Patrz na wspaniały zachód słońca. Patrz! No, patrz! Może właśnie teraz zdarzy się Idealna Chwila i będę mógł wrócić do domu”.
Ale Renée nie chciała słuchać. Ubóstwia zasadnicze rozmowy i zawsze woli mówić o konfliktach między nami, niż o zachodzie słońca. Poszła więc wypłakać się w ramionach Therese i ponarzekać Julianowi, a ja ruszyłem do Ivana (Węża Kusiciela), który rzekł:
– Spalding, człowieku, nie daj się jej zwariować. Ile wolnych, heteroseksualnych mężczyzn w twoim wieku zostało jeszcze w Nowym Jorku? Co ona może zrobić?
Na co ja: – Nie mów tak, Ivan.
Potem wyleźliśmy każdy ze swojej kryjówki, jeszcze raz doszło do spięcia, aż Renée oznajmiła: – Daję ci ultimatum. Albo się ze mną żenisz albo podasz datę powrotu.
Pomyślałem chwilę i rzekłem: – Ósmego lipca. Wrócę ósmego lipca.
No i przyszła pora na przyjemności. Pokłóciliśmy się, pogodzili i nastał czas ,i>sanug. Taką kolejność zachowujemy w naszej kulturze. Poszliśmy więc w trójkę z Ivanem na plażę i usiedliśmy nad wodą. Było już ciemno, pluskały przybrzeżne falki i z dala dochodziły odgłosy bankietu. Tylko my byliśmy na plaży, w górze świeciły gwiazdy i było niemal zbyt pięknie i idyllicznie. Ivan zapalił tajlandzkiego skręta i mi podał.
Sztachnąłem się trzy razy i poczułem gwałtowny przypływ niepokoju. Zamknąwszy oczy, ujrzałem kupę ciemnobrązowego gówna, parującego na skraju lady ze stali nierdzewnej. Gówno parowało, choć było zimne i nie miałem wątpliwości, że symbolizuje negatywną energię nagromadzoną w mym umyśle. Widziałem sznur biegnący od moich oczu do gówna i wiedziałem, że jeśli, przechylając głowę, ten sznur napnę, to gówno spadnie z lady. Zacząłem więc go napinać, aż obok ujrzałem inną kupę musującej pastelowej energii unoszącej się pięć centymetrów nad ladą. Pastelową energię łączyły z gównem pnącza w kolorach od pasteli do sraczkowatego brązu. Zrozumiałem, że jeśli ściągnę z lady negatywną energię, razem z nią spadnie energia pozytywna i zostanę sam z ladą ze stali nierdzewnej, na co nie byłem jeszcze gotów. Potem zauważyłem, że lada zmieniła się w tunel, przez który pędzę w tempie wrotkowicza z Santa Cruz. Tunel nie był jednak czarny, wiedziałem więc, że zdrowieję. Był wyłożony płatkami ze złota, które rozpościerały się nade
mną niby liście palmy lub tęczówka wielkiego oka, podczas gdy nabierałem prędkości i mknąłem ku środkowi Ziemi, aż osiągnąłem takie tempo, że nie mogłem dłużej wytrzymać, wyhamowałem, otworzyłem oczy, zachłysnąłem się widokiem plaży i głośno ryknąłem: UUUUU...
Gdy otworzyłem oczy, był przy mnie Ivan, ale nie było Renée. Poszła pewnie przejść się po plaży. Nie bardzo wiedziałem, gdzie jestem. Wszystko wokół wyglądem i nastrojem przypominało szalony, kąśliwy wiersz Wallace Stevensa, w dali zaś majaczyła jakby grupka tajlandzkich harcerek tańczących wokół ogniska. Pomyślałem, że jeśli dotrę do ich kręgu i wezmę się z nimi za ręce, to wrócę do normalnego stanu. Wyzdrowieję, znajdę się znów w rzeczywistym czasie. Wstałem, spróbowałem pójść w stronę ogniska, ale okazało się, że lecę z nóg jak włóczęga z Bowery, jak pijany nastolatek, czy członek Bractwa Studenckiego, którym nigdy nie byłem. I nagle pojąłem, że zaraz strasznie się pochoruję, więc jak tajlandzki pies odczołgałem się w najdalszy kraniec plaży.
No i stało się: za każdym razem, gdy wymioty spadały na ziemię, przysypywałem je piaskiem, który zmieniał się w pośmiertną maskę z czarnej gazy wzlatującą w powietrze i oblepiającą mi twarz. I tak w kółko: wymioty-piasek-maska, wymioty-piasek-maska, aż spojrzawszy w dół, stwierdziłem, że wyrzeźbiłem w piasku całe ciało i że to moje własne ciało. Moje rozkładające się ciało też na mnie patrzyło – widziałem, jak z gnijących warg sterczą zęby, a z rozkładającego się boku wyłażą żebra. Podniosłem wzrok na Renée, która stojąc nade mną, spytała: – Co ci, kotku?
– Umieram.
– Aha. Myślałam, że się bawisz w budowanie zamków z piasku.
Przyglądała mi się z pewnej odległości.
Jacyś dwaj mężczyźni chwycili mnie pod pachy i powlekli jak pijanego, ukrzyżowanego marynarza. Byłem zrozpaczony, bo następnego dnia mieliśmy kręcić moją główną scenę.
W lutym 1983 roku poznałem niezwykłego brytyjskiego dokumentalistę, Rolanda Joffe’a. Promieniowała z niego niebywała siła – stanowił mieszankę Zorro, Jezusa i Rasputina: miał ciało Zorro, serce Jezusa i oczy Rasputina. Przyjechał do Nowego Jorku szukać obsady do nowego filmu pod tytułem Pola śmierci, którego producentem był David Puttnam, i zaprosił mnie na przesłuchanie. Peter Wollen widział jeden z moich monologów, powiedział o mnie Susie Figgis, która pomagała przy obsadzie i umówiła mnie z Rolandem.
Przesłuchanie różniło się od wszystkich przesłuchań, w jakich uczestniczyłem. Roland nie poprosił mnie o przeczytanie żadnego kawałka, nie pytał o nic. Cały czas sam mówił, a ja słuchałem, gdy on mówił i mówił. Bez przerwy przez blisko czterdzieści minut. Opowiedział mi historię Pól śmierci.
Były to dzieje reportera „New York Timesa”, niejakiego Sidneya Schanberga i jego asystenta, Ditha Prana, kambodżańskiego fotografa. Film miał opowiadać o tym, jak Schanberg i Pran zrobili reportaż na temat tajnego bombardowania Kambodży przez Amerykanów i jak zostali w Phnom Penh po ewakuacji amerykańskiej ambasady, bo chcieli opisać, co się będzie działo po wkroczeniu Czerwonych Khmerów. Chcieli się przekonać, czy wybuchnie „rzeź” czy nie, schronili się więc we francuskiej ambasadzie. Ledwie jednak Czerwoni Khmerzy zajęli miasto, zaraz przyszli pod ambasadę i zapowiedzieli: „Albo wyjdą Kambodżanie albo zginiecie wszyscy”. Dith Pran został więc wydany na prawie pewną śmierć, bo Czerwoni Khmerzy zabijali każdego Kambodżanina związanego z Amerykanami. Niemal wszyscy uważali, że Pran nie żyje, tylko Schanberg nie tracił nadziei i szukał tak długo, aż po trzech latach odnalazł go w tajlandzkim obozie dla uchodźców. I przywiózł do Nowego Jorku, gdzie Pran pracuje dziś w „New York Timesie”.
– Co za historia – powiedziałem. – Nieprawdopodobna. Jak zmyślona. Cieszyłbym się z każdej roli w tym filmie, bylem mógł w nim zagrać. Choć muszę się przyznać, że niewiele wiem o tych wydarzeniach. Nie interesuję się specjalnie polityką, ani razu nawet nie głosowałem.
A Roland na to: – Wspaniale! Szukamy kogoś do roli sekretarza amerykańskiego ambasadora. Nie mówię jednak, że już ma pan tę rolę. Muszę poznać innych kandydatów i zobaczyć, jak aktorzy pasują do siebie. Teraz lecę na Wybrzeże, gdzie mam kilka spotkań i wracam za dwa miesiące. Wtedy porozmawiamy.
Pożegnałem się i wyszedłem, a wychodząc pomyślałem, że naprawdę chciałbym zagrać w tym filmie. Zależało mi na nim bardziej niż na którymkolwiek z filmów, jakie kiedykolwiek mi zaproponowano. Nie miałem pojęcia, co zrobić, by mnie wybrali. To był jeden z głównych powodów, dlaczego nie usiłowałem już być zawodowym aktorem. Nie mogłem znieść czekania, aż wielka, obojętna machina podejmie tak zwaną decyzję. Chciałem mieć wpływ na własne życie, sam o sobie decydować.
Bałem się zostawić wszystko na łut szczęścia, pierwszą więc rzeczą, jaka przyszła mi do głowy, była modlitwa. Obawiałem się jednak, że po tak długiej przerwie Bóg się domyśli, że jestem interesowny.
Potem pomyślałem o kontaktach. Może zresztą najpierw o kontaktach, a potem o modlitwie... Ale nie miałem żadnych kontaktów w brytyjskim przemyśle filmowym. Wówczas przemówił do mnie stary, uspokajający głos rozsądku, który dobrze wszyscy znamy: „Cóż, dostanę rolę, to dostanę, a nie, to nie. Zajmę się wtedy czymś innym. Nie zostanę ani kaleką ani ślepcem”. Matka zawsze mi mówiła: „Pomyśl o głodujących Koreańczykach”. Próbowałem to robić.
Lecz inny, podświadomy głos, nie mający z rozsądkiem nic wspólnego, nie chciał słuchać i wprawił mnie w stan, który winienem chyba nazwać Przymusowym Myśleniem Magicznym. Stan ten wkrótce całkiem wymknął mi się spod kontroli.
Zaczęło się dość niewinnie w moim własnym mieszkaniu. Zauważyłem, że nie mogę wyjść, jeśli nie wyłączę radia na pozytywnym słowie. A wiecie, jak trudno dziś o takie? Stałem więc przy odbiorniku z dłonią na gałce, by natychmiast ją przekręcić, gdy tylko usłyszę pozytywne słowo.
„Giełda idzie w górę...” (klik)
„... rozważyć przeniesienie piechoty morskiej w bezpieczniejsze....” (klik)
„Każdy może oczywiście pójść do doktora należącego do Amerykańskiego Związku Lekarzy, co nie znaczy jednak wcale, że to najlepszy...” (klik)
Wtedy mogłem wyjść. Wychodząc, przekręcałem gałkę klamki trzy razy. Liczba trzy była bardzo ważna, tak jak to, by prawy but stał przed lewym. Stawiając je przy łóżku, zawsze sprawdzałem, czy prawy wystaje przed lewy. Wychodząc na ulicę, robiłem pierwszy krok prawą nogą, strzelałem trzykrotnie z palców w kilku seriach, po czym wielokrotnie pstrykałem trzema palcami po sześć razy – a wszystko to w drodze do samu po zupę, której co trzecia puszka była w porządku. Dwie pierwsze zawierały jad kiełbasiany.
Cały czas strzelając z palców, ruszyłem do księgarni Barnes & Noble w poszukiwaniu literatury o Kambodży. Podszedłem do stert książek w bocznej salce i zacząłem wyciągać co trzeci tom, szepcząc: „Moc jest ze mną”.