Rozdział pierwszy Wszystko w Tybecie zaczyna się od wiatru. To wiatr wzbija flagi modlitewne ku niebu, wiatr niesie ziemi ciepło, chłód i życiodajną wodę, wiatr wprawia w ruch nawet same góry, przetaczając zwały chmur przez ich szczyty. Siedząc na wysokim występie skalnym, Shan Tao Yun wspominał, co niegdyś powiedział mu pewien lama: że być może właśnie w Tybecie ludzka dusza po raz pierwszy zyskała samoświadomość, gdyż wiatr nigdy nie przestaje napierać najego mieszkańców, a właśnie przeciwstawiając się naporowi świata, dusza określa siebie samą.
Po niemal czterech latach spędzonych w Tybecie Shan był skłonny w to uwierzyć. Mogło się wydawać, że właśnie tu, w tej najwyższej ze wszystkich krain, planeta, sapiąc i jęcząc, rozpoczęła swój ruch, tu wdrażała się do swych obrotów, tu też najtrudniej było ludziom utrzymać się na ziemi.
Istnieje technika medytacji, której Shan nauczył się od lamów, nazywana przeczesywaniem wiatru. Rozciągnij swą świadomość na powietrze i unoś się wraz z nim, przyjmując z uwagą każde doznanie, jakie przynosi, i chłonąc płynące z niego nauki. On i jego towarzysze mieli przed sobą jeszcze wiele godzin, nim zapadną ciemności, nim znów będzie można bezpiecznie podróżować, siedział więc ze skrzyżowanymi nogami na swej wysokiej grzędzie i ćwiczył się w tej sztuce.
Więdnące wrzosy, rejestrował. Jastrząb krążący wysoko nad doliną. Słodka, drażniąca woń jałowca, zabarwiona chłodem śniegu. Odległy świergot wiewiórek ziemnych na kamienistych zboczach.
I nagle, na północy, w rosnącym obłoku kurzu, samotny, desperacko poganiający konia jeździec. Osłoniwszy dłonią oczy, Shan przyglądał się mu, gdy powietrze przeciął krótki, ostrzegawczy okrzyk. Odwróciwszy się, ujrzał Jowę, swego tybetańskiego przewodnika, wskazującego na starego człowieka w brązowym kapeluszu z szerokim rondem, który szedł ku krawędzi występu, ze wzrokiem zwróconym w głąb doliny.
- Lokesh! - krzyknął Shan i zerwawszy się, chwycił przyjaciela za ramię. Wydawało się jednak, że Lokesh w ogóle tego nie zauważył. Mrugając powiekami i kręcąc głową, wpatrywał się w przybliżającego się jeźdźca.
- Czy on jest prawdziwy? - zapytał niepewnie, jak gdyby nie dowierzał własnym zmysłom. Poprzedniego dnia dostrzegł na szczycie jednego ze wzgórz olbrzymiego żółwia, symbol powodzenia. Nalegał, aby złożyli mu ofiarę, po czym przepraszał, bo żółw na powrót obrócił się w głaz, nim do niego dotarli.
- Należy do tego świata - potwierdził Shan, wpatrując się w dal spod zmrużonych powiek.
- On się czegoś boi - odezwał się z tyłu Jowa. - W ciąż ogląda się za siebie.
Shan odwrócił się. Żylasty Tybetańczyk wydobył z bagaży ich wysłużoną lornetkę i obserwował odległą postać przez szkła.
- Zajeździ konia na śmierć, jeśli będzie tak Pędził. - Jowa spojrzał na towarzyszy i pokręcił głową. - Ktoś go ściga - oświadczył zaniepokojony, podając lornetkę Shanowi.
Shan zauważył, że jeździec jest ubrany w ciemną chubę, gruby kożuch z owczej skóry noszony przez dropków, koczowników przemierzających rozległy płaskowyż północno-zachodniego Tybetu.
Gęsty tuman kurzu za jego koniem przesłaniał wszelki ślad pogoni. Shan omiótł wzrokiem horyzont. Z trzech stron na tle czystego kobaltowego nieba rysowały się okryte śniegiem szczyty wielokilometrowych łańcuchów górskich wznoszących się nad poszarpanymi trawiastymi wzgórzami wyznaczającymi przeciwległy kraniec doliny. Ani długa równina w dole, brązowa od zeschłych, jesiennych traw, ani wąska ziemna droga, którą przebyli o świcie, nie zdradzały żadnych oznak życia - nie dostrzegł nic poza samotnym jeźdźcem.
Shan widział teraz wyraźnie jego ręce, smagające cuglami szyję konia. Zerknął w dół, gdzie ukryta za potężną skałą, trzydzieści metrów od drogi, stała ich zdezelowana stara ciężarówka Jiefang, po czym oddał lornetkę i odszedł w cień nawisu skalnego, gdzie schronili się po nocnej podróży.
Trzy metry dalej, gdzie cień był najgęstszy, opadł na kolana.
Przy popiołach małego ogniska, nad którym prażyli mąkę jęczmienną na ich jedyny gorący posiłek tego dnia, w maleńkim kopczyku kamieni tkwiła samotna laseczka kadzidła. Na ziemi leżał złożony w kostkę filcowy koc z sierści jaka, na kocu zaś, z nogami skrzyżowanymi w pozycji lotosu, siedział pogrążony w milczeniu mężczyzna w bordowej szacie.
Siwiejące włosy miał obcięte przy samej skórze, a jego szczupłą twarz wielu ludzi nazwałoby starą, jednak Shan nigdy nie uważał Genduna za starca, tak jak nigdy nie uważał za stare gór.
Oczy lamy były zamknięte. Był to stan, który uchodził u niego za sen. Gendun nie zgadzał się wypoczywać nocami, podczas jazdy ich starą ciężarówką, ani nie kładł się za dnia, jak jego trzej towarzysze podróży, jedynie odpływał w ten sposób, gdy tylko Lokesh dopilnował, żeby coś zjadł.
- Rinpocze - szepnął Shan, używając tytułu nadawanego czcigodnym duchowym mistrzom. - Być może będziemy musieli odejść. Jest problem. Gendun nie dał po sobie poznać, że go usłyszał.
Shan zerknął na Jowę, który znów wpatrywał się przez lornetkę w przestrzeń za jeźdźcem, i ponownie odwrócił się do Gen d u na. Dopiero teraz spostrzegł, że lama ułożył dłonie w jedną z mudr, symbolicznych gestów służących zogniskowaniu medytacji na buddzie, któremu ona jest poświęcona. Przyjrzał się uważnie. Nadgarstki były skrzyżowane, otwarte dłonie zwrócone ku górze, z małymi palcami splecionymi na kształt ogniw łańcucha. Wpatrywał się w nie z zaskoczeniem.
Była to niezwykła mudra i widział ją u Genduna po raz pierwszy. Poskromiciel Ducha, nazywano ją. Przebiegł go dreszcz. Westchnął, po czym wstał z lekkim skinieniem głowy i wrócił do Jowy.
Młody Tybetańczyk przepatrywał stok nad nimi, jak gdyby szukając drogi na szczyt. Obaj wiedzieli, że najpewniej tylko z jednego powodu jeździec jest tak przerażony. Shan jeszcze raz zerknął na ciężarówkę. Ich jedyną nadzieją było, że nie zostanie dostrzeżona. Byłby to marny koniec, gdyby zostali powstrzymani tu, na tym górskim pustkowiu, tak blisko celu podróży. Nie tylko ze względu na cierpienia, jakich doznaliby z rąk pracowników Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego, ale i dlatego, że zawiedliby Genduna oraz innych lamów, którzy ich wysłali. Lokesh westchnął.
- Myślałem, że będziemy mieli więcej czasu - powiedział, dotykając różańca, który zwisał mu u paska. - Tę kobietę - dodał w zamyśleniu - trzeba przecież przeprowadzić. Przeprowadzić. Słowo to na nowo uświadomiło Shanowi, jak bardzo różnią się od siebie nawzajem, jak odmiennie każdy z nich postrzega osobliwe zadanie, które im powierzono. Gendun był wśród lamów, którzy wezwali Shana zjego celi medytacyjnej w górskiej pustelni, siedzących na poduszkach wokół dwuipółmetrowej mandali, ukończonej akurat tamtego popołudnia.
Czterech mnichów przez sześć miesięcy pracowało nad misternym kołem życia, wypełnionym setkami postaci precyzyjnie oddanych w barwnym piasku. W naczyniu z żarem tliły się wonne gałązki jałowca, a dziesiątki lampek maślanych oświetlały salę. Z pomieszczenia w dole dobiegał głuchy łoskot, niczym odległy grzmot, odgłos wielkiego młyna modlitewnego, którego obrócenie wymagało sił dwóch krzepkich mnichów.
Przez kwadrans kontemplowali mandalę w pełnym czci milczeniu. Wreszcie Gendun, najstarszy lama i główny nauczyciel Shana, przerwał ciszę.
- Jesteś potrzebny na północy- oświadczył Shanowi. - Zabito kobietę nazwiskiem Lau. Nauczycielkę. I zaginął lama. - Nic więcej. Lamowie unikali kontaktu z rzeczywistością. Wiedzieli, że fakty należy przyjmować ostrożnie. Gendun przekazał im istotę wydarzeń; lamowie wszystko ponad to uznaliby za zwykłą plotką. Ważne było to, że ów lama i martwa kobieta o chińskim nazwisku mieli dla nich wielkie znaczenie, rolą Shana zaś było odkrycie pozostałych prawd związanych z zabójstwem i przedstawienie ich w formie stosownej dla świata lamów.
Nie wiedział, jak daleko leży cel ich podróży, a kiedy przybył, jak mu polecono, do ukrytej bramy wiodącej do zewnętrznego świata, przypuszczał, że chodzi o najbliższą pustelni osadę na północnym skraju doliny Lhadrung. Nie miał też pojęcia, że będzie mu towarzyszył Gendun. Nawet kiedy lama pojawił się przy bramie, Shan sądził, że przyszedł po prostu życzyć mu powodzenia lub udzielić dodatkowych wyjaśnień. Pomyślał nawet, że zapasy na drogę, które lama przyniósł w płóciennym worku, są przeznaczone dla niego. Ale potem jego wzrok padł na stopy Gen d u na. Zamiast sandałów, które zwykle nosił pod szatą, lama włożył solidne, sznurowane buty robocze.
Szli aż do świtu, kiedy to przy starym moście linowym, przerzuconym ponad wąwozem oddzielającym pustelnię od reszty świata, spotkali Lokesha. Lokesh i Shan uściskali się jak starzy przyjaciele, gdyż istotnie się zaprzyjaźnili podczas lat spędzonych wspólnie w obozie pracy w Lhadrung, po czym już we trzech ruszyli w dalszą drogę.
Kiedy godzinę później przystanęła jakaś ciężarówka, żeby ich podwieźć, Shan wziął to za zwykły zbieg okoliczności, czystą uprzejmość kierowcy. Ale kierowcą był Jowa, a Gendun, obejrzawszy pojazd szeroko otwartymi oczyma, gdyż po raz pierwszy w życiu znalazł się tak blisko nowoczesnej maszyny, pobłogosławił najpierw ciężarówkę, potem Jowę, i wspiął się na platformę. Jowa obrzucił Shana niechętnym wzrokiem, uruchomił silnik i ruszył naprzód. Nie zatrzymywał się przez dwanaście godzin. To było przed sześcioma dniami.
Shan, zdezorientowany, każdego dnia na próżno oczekiwał wyjaśnień od Gen d u na. Ale Lokesh zdawał się nie mieć najmniejszych wątpliwości co do celu ich wyprawy. Dla niego ich zadaniem było przeprowadzić zmarłą kobietę przez bardo, co oznaczało, że muszą zwrócić się do jej duszy, by przywrócić jej równowagę i przygotować ją do ponownych narodzin. Według niego zmarła musiała przywyknąć do swej śmierci tak samo jak żyjący muszą po doniosłej zmianie przywyknąć do życia.
Nie do śmierci, mówiąc ściśle, gdyż dla Lokesha i Genduna śmierć była jedynie odwrotną stroną życia. Ale śmierć nie poprzedzona odpowiednimi przygotowaniami, nagła i gwałtowna, mogła utrudnić odnalezienie nowego wcielenia. Kiedy jeden z mnichów w obozie pracy zginął niespodziewanie zabity przez spadające głazy, Lokesh czuwał dziesięć dni, by pomóc nie przygotowanej duszy przejść przez okres, w którym miała odkryć, że ponowne narodziny są koniecznością.
Shan jeszcze raz spojrzał w dół, na dolinę. Jeździec wciąż gnał na złamanie karku, pochylony nisko, jakby wypatrywał czegoś na ziemi.
Z ponurą frustracją Shan uniósł wzrok ku swym towarzyszom.
- Może to jeden z twoich przyjaciół - powiedział do Jowy.
Jowa również był niegdyś mnichem. Ale Urząd do spraw Wyznań nie przedłużył mu na to zezwolenia i natura mnicha obrosła w nim twardą skorupą. Nie obchodziło go przeprowadzenie duszy zmarłej. Takie rzeczy jak zamordowanie nauczycielki i zaginięcie lamy ciągle spotykały Tybetańczyków z rąk Chińczyków. Wystarczała mu wiedza, że wysłano ich do walki z wrogiem. Shan przyglądał się teraz, jak Jowa machinalnie pociera głęboką bliznę biegnącą od lewego oka aż do żuchwy.
Podczas lat spędzonych w Tybecie poznał wielu takich jak on. Znał już tę twardość spojrzenia i sposób, w jaki odwracali głowy, spotykając Chińczyka na ulicy. Widział blizny po ranach zadanych przez oddziały bezpieki, pałkarzy, którzy z upodobaniem rozpędzali demonstrantów biczami z drutu kolczastego. W obozie pracy przymusowej, z którego Shan wyszedł przed czterema miesiącami, było pełno ludzi pokroju Jowy.
Jednak nim jeszcze pierwszy dzień ich podróży dobiegł końca, Shan uświadomił sobie, że nie jest to cała prawda o Jowie. Gdy były mnich ukradkiem wymieniał hasła z jeźdźcami od- prowadzającymi ich z szosy prowadzącej do Lhasy, Shan domyślił się, że Jowa jest purbą, jednym z członków tybetańskiego ruchu oporu, których nazywano tak od ceremonialnego sztyletu stosowanego w buddyjskich obrzędach. Zastąpił śluby zakonne innymi ślubami, zobowiązaniem, że resztę swego obecnego wcielenia poświęci walce o ocalenie Tybetu.
- Nie, to nikt z naszych - odparł szorstko Jowa. - To coś innego - dodał enigmatycznie. - Jeśli to żołnierze, pójdę do ciężarówki - rzucił pospiesznie, zniżając głos. - Odciągnę ich na południe. Gendun i Lokesh nie mogliby uciekać wystarczająco szybko. Po prostu wdrapcie się wyżej i ukryjcie.
- Nie - odparł Shan, obserwując jeźdźca. - Zostajemy razero.
Lokesh usiadł przy krawędzi występu i przeciągnął się, jak gdyby bliskość zagrożenia w jakiś sposób działała na niego odprężająco. Odplątał z paska malę, swój różaniec, a jego palce zaczęły odruchowo przesuwać paciorki.
- Wy dwaj macie siłę - powiedział. - Gendun potrzebuje was obu. Ja zostanę przy ciężarówce. Powiem żołnierzom, że jestem przemytnikiem, i oddam się w ich ręce.
- Nie - powtórzył Shan. - Zostajemy razem. - Tak jak nie mógł się obejść bez Jowy, zjego znajomością twardych realiów świata posterunków bezpieki i patroli wojskowych, tak nie mógłby obejść się bez Lokesha i jego znajomości innego świata, duchowego, w którym żyli lamowie. Wiedział bowiem, że 0 ile musieli przemierzyć świat Jowy, by dostać się na miejsce zabójstwa, o tyle gdy już się tam znajdą, odpowiedzi, po które go wysłano, szukać będzie musiał właśnie w świecie lamów.
Lokesh sam zostałby lamą, lecz dawno temu, przed inwazją Chin, gdy był jeszcze nowicjuszem, odwołano go z klasztoru, by służył w rządzie dalajlamy.
Shan przyglądał się, jak Jowa ściąga z ramienia płócienną torbę, zdejmuje kamizelkę z grubej wełny i zaciska dłoń na głowicy krótkiego noża, który nosił u pasa. Jowa nie wspominał nigdy o swej klasztornej przeszłości, ale przy ognisku opowiadał czasem z dumą o swoich przodkach, wywodzących się z Khampów, koczowników ze wschodniego Tybetu, od stuleci cieszących się sławą nieustraszonych wojowników. Jowa nie obserwował już jeźdźca. Wpatrywał się w chmurę kurzu poza nim. Żołnierze mogli mieć karabiny maszynowe, ale - jak tysiące Tybetańczyków przed nim - Jowa rzuciłby się na nich uzbrojony jedynie w swój nóż, gdyby tego właśnie było trzeba, aby pozostać wiernym sobie.
- Ale zaraz... - odezwał się nagle Shan. - Dlaczego on trzyma się drogi?