Demokracja sterowana
Słysząc taką propozycję, pewien bardzo elokwentny zazwyczaj polityk, reformator i deputowany do Dumy prawie zaniemówił.
Do Petersburga?
Wyjść na ring przeciw zdeklarowanej faworytce prezydenta Putina w wyborach na stanowisko gubernatora?
Nie, na miłość boską, tylko nie to, toż to polityczne samobójstwo!
Podczas spotkania na zapleczu jednej z moskiewskich kawiarni, o rzut beretem od Kremla, znany rosyjski demokrata wystraszył się nie na żarty, a specjalnie przybyły do Moskwy negocjator - nic nie wskórawszy - musiał wracać najbliższym nocnym pociągiem do drugiej stolicy Rosji.W czerwcu 2003 roku grupa wpływowych biznesmenów poszukiwała jakiegoś prominentnego kandydata do petersburskiego ratusza; wcześniej swoją kandydaturę do tego wysokiego urzędu zgłosiła zaufana Putina - Walentina Matwijenko. Kto wszedł w paradę pani namiestnik, osobie dysponującej potężnym poparciem prezydenta, musiał się liczyć z kłopotami - wielu z tych, którzy nie pomyśleli o tym w porę, miało już okazję zapoznać się z prokuratorem i urzędnikami finansowymi. Kto miał jaką taką pozycję w świecie polityki, unikał konfrontacji z Kremlem - co najwyżej działacze lokalni ryzykowali stawienie czoła pani namiestnik, kobiecie o zawsze zadbanej fryzurze i dość bezpośrednim wdzięku.
Podobnie jak podczas obchodów 300-lecia miasta, tak i tym razem mogło się zdawać, że w rodzinne strony powrócił książę Potiomkin. Kampania wyborcza w pięciomilionowym Petersburgu stała pod znakiem krętactw i intryg. Druga na liście kandydatka, niegdyś oficer milicji, skarżyła się, że banki nie przyjmują wpłat od jej zwolenników, że milicja przepędza z Prospektu Newskiego ludzi roznoszących jej wyborcze ulotki, a urzędnicy, którzy się od niej nie odwrócili, muszą się obawiać o swe posady. Gdy przeciw kandydatce Kremla zorganizował kampanię prezes „Dynama” Petersburg, bardzo prędko musiał się pożegnać ze swoim stanowiskiem w klubie. Jeden z doradców Putina wezwał natomiast miejscowych Kozaków, by nie zapomnieli postawić krzyżyka we właściwym miejscu.Zdawało się, że nawet prawo nie obowiązuje wszystkich. Według nowych przepisów wysokim urzędnikom państwowym i politykom nie wolno uczestniczyć w kampanii wyborczej; kandydaci zaś muszą się urlopować. A jednak urlopowana Matwijenko, która zawsze jeździła po
Petersburgu mercedesem z eskortą dwóch samochodów, stawiła się do raportu u prezydenta Putina na Kremlu, naturalnie w świetle jupiterów i obecności kamer telewizyjnych, a szef państwa życzył jej wyborczego zwycięstwa. Kontrkandydaci wznieśli przeciw Putinowi skargę, zresztą pod względem prawnym dość wątpliwą, o udzielenie pomocy wyborczej. Sąd natychmiast ją oddalił z uzasadnieniem, że kandydatka złożyła prezydentowi sprawozdanie jako osoba prywatna.
Ale Kreml nie chciał, by w rodzinnym mieście Putina mógł o czymkolwiek decydować przypadek, i to nie tylko na froncie mediów, toteż bardzo dosłownie potraktował hasło „demokracja sterowana” - opowiadał jeden ze znawców sceny petersburskiej, człowiek mający poza tym także dobre kontakty na Kremlu. Otóż przed samymi wyborami został usunięty ze sprawowanej funkcji szef miejscowej komisji wyborczej pod zarzutem rzekomej korupcji. Jego miejsce zajął były urzędnik notorycznie przekupnego urzędu celnego. Zmiana odniosła pożądany skutek. Brudne triki wyborcze - oświadczył rzecznik tego ponadpartyjnego gremium w głównych wiadomościach telewizyjnych o godzinie 20 - „są wymierzone wyłącznie przeciw jednej kandydatce - Matwijenko”. Następnie powiedział, że tak naprawdę wyborcy praktycznie podjęli już decyzję, a przeczuwając swą klęskę, inni kandydaci sięgnęli po środki nielegalne.
Mimo zmasowanej propagandy Kreml nie był jednak w stanie przeforsować swoich celów w uchodzących za test przed zbliżającymi się wyborami parlamentarnymi i prezydenckimi wyborach petersburskich: Matwijenko pozostawiła co prawda swych przeciwników daleko w tyle, ale mimo „klauzuli najwyższego uprzywilejowania” nie uzyskała w pierwszej turze absolutnej większości. Trzeba było przeprowadzić drugą turę. Wyborcy w Petersburgu zareagowali na ten wyborczy spektakl w sobie właściwy sposób: do urn poszło tylko 28 procent uprawnionych do głosowania, co stanowiło swoisty rekord negatywny. W porównaniu z poprzednimi wyborami była to frekwencja o prawie 20 procent niższa.Prawie 12 procent wyborców skorzystało ze szczególnej możliwości, na którą zezwala obywatelom rosyjskie prawo: przychodzili do urn specjalnie, by zademonstrować swą złość i zagłosować przeciw wszystkim kandydatom - ich irytacja była chyba jeszcze większa niż frustracja tych, którzy po prostu zostali w domu. W porównaniu z 2000 rokiem procent głosów
„przeciwko wszystkim” wzrósł trzykrotnie. Rezultat ten wyraźnie świadczy o wpływie „demokracji sterowanej” na wyborców: z jednej strony wzrosła liczba tych, którzy całkiem przestali się interesować życiem politycznym, z drugiej wzrósł także potencjał protestu.
Być może ten strzał ostrzegawczy z Petersburga przyszedł nieco za późno. Na dzień przed tak rozczarowującym rezultatem pierwszej tury wyborów Władimir Putin zaktywizował swoją obecność w kampanii wyborczej do Dumy: 20 września 2003 roku wystąpił w Moskwie na zjeździe prokremlowskiej partii „Jedna Rosja” w Sali Kolumnowej Domu Związków Zawodowych w Moskwie, którą Rosjanie mają w pamięci głównie dlatego, że tutaj wystawiono po śmierci zwłoki Stalina. „Nie czynię tajemnicy z tego, że przed czterema laty głosowałem na waszą partię” -oświadczył prezydent entuzjastycznie witającym go delegatom, życząc jednocześnie sukcesu w najbliższych wyborach. I dodał jeszcze, że swej decyzji z 1999 roku nigdy nie żałował, gdyż „Jedna Rosja” w parlamencie zawsze zajmowała „propaństwowe stanowisko”.
Popierana przez Putina nowa rosyjska ordynacja wyborcza zabrania wyższym urzędnikom i politykom jakiejkolwiek ingerencji w walkę wyborczą i zakazuje partyjności; kto nie chce się urlopować, musi się powstrzymać od zabierania głosu. Także mediom ustawa nakreśla absurdalne niekiedy granice. Zabrania na przykład jakichkolwiek komentarzy i relacji na temat kandydata, jeśli nie są one bezpośrednio związane z jego działalnością w ramach kampanii; jeśli więc osoba ubiegająca się o urząd publiczny stanie przed sądem w związku z czynem karalnym, dziennikarze - zgodnie z tą ustawą - nie mają prawa o tym donieść, chyba że kandydat popełnił ten czyn w bezpośrednim związku ze swoją działalnością kandydacką, na przykład jadąc na zebranie wyborcze. Artykuły na temat programu i celów wyborczych są zakazane tak samo jak ich analizy. Przy sztywnej wykładni ustawa ta stwarza podstawy do ingerencji cenzury i uniemożliwia jakąkolwiek polityczną dyskusję. Ten kaganiec krępuje jednak przede wszystkim opozycję, bo osoby pełniące
urzędy publiczne i tak są stale w centrum wszelkiej sprawozdawczości.Co prawda Komisja Wyborcza i sądy nie stosują zbyt ściśle tych nowych regulacji, ale już samo ich istnienie działa jak straszak i w tej funkcji sprawdza się znakomicie. Co rozumieć przez ingerencję i partyjność, tego nowa ustawa nie formułuje jednoznacznie, a to znaczy, że może to uczynić władza. Ponieważ zaś przepisy i ich stosowanie to w Rosji często dwie zupełnie różne sprawy, pojawia się tu świetne pole do manipulacji i nadużyć.
Zgodnie z ustawą ministrowie nie mogą należeć do żadnej partii, a jednak Gryzłow, bliski przyjaciel Putina, jako minister spraw wewnętrznych kierował prokremlowską partią „Jedna Rosja”. Ministerstwo Sprawiedliwości potwierdziło mu, że wprawdzie oficjalnie jest szefem partii, ale w sensie prawnym nie jest jej członkiem, a cóż dopiero przewodniczącym. Według ustawy rosyjscy gubernatorzy mogą pozostawać na stanowisku najwyżej przez dwie kadencje bez przerwy, ale niektórzy piastują swój urząd już po raz trzeci, a dzięki jurystycznym kruczkom mogą się nawet ubiegać o następną kadencję, gdyż dwóch pierwszych im nie zaliczono.Demokracja sterowana sprowadza zasadę ludowładztwa do absurdu. Nie wyborcy decydują, kto nimi rządzi, lecz rządzący, gdzie wyborcy mają postawić krzyżyk.