Rozdział 7. Kobieta na łyżworolkach
(I)
– Nie marnujecie czasu – zwracam się do dwóch agentów, gdy siadamy w salonie. Wcześniej zaproponowałem im coś do picia, ale odmówili. Jestem bardziej zdenerwowany, niżbym chciał, bo nie zdążyłem jeszcze przygotować się do tej rozmowy. Nie wiem, jak zareagować na pewne pytania, które niewątpliwie padną na temat mojej żony. W łukowo sklepionym przejściu do holu stanęła Mariah, ubrana w czarne spodnie i jasnoczerwone skarpety, i obserwuje nas uważnie. Sally, ubrana w jedną z niezliczonych zbyt obcisłych sukienek, zerka zza rogu szeroko rozwartymi, podnieconymi oczyma.
– Po prostu wykonujemy swoją pracę – mówi ten wysoki, czarnoskóry mężczyzna nazwiskiem Foreman. Zastanawiam się, czy celowo udaje, że mnie nie rozumie.
– Chodzi mi o to, że dopiero wczoraj pochowaliśmy mojego ojca – wyjaśniam. – Żona mówiła, że wkrótce mnie odwiedzicie, ale sądziłbym, że to może poczekać.
Mężczyźni wymieniają spojrzenia. Niższy, McDermott, ma gniewną, białą twarz, piaskowego koloru włosy i duże, brzydkie znamię na wierzchu dłoni. Wydaje mi się, że jest za stary do tej pracy, ma około sześćdziesiątki, ale lepiej być ostrożnym ze stereotypami. Wyższy jest spokojny i nosi okulary. Jego ręce bez przerwy się poruszają, jak ręce sztukmistrza. Widać, że obaj czują się niepewnie, siedząc na kremowej kanapie, jakby się bali, że ją zniszczą. Ubrani są w garnitury znacznie tańsze niż nosili żałobnicy zgromadzeni tu w ubiegły piątek. Siedzę naprzeciw nich w skrzypiącym bujanym fotelu. Z głębi domu dobiegają radosne piski, toteż wiem, że pięcioro Dentonów i jeden Garland znów sieją zniszczenie.
– My jesteśmy innego zdania – oznajmia McDermott, wbijając we mnie nieruchome spojrzenie.
– No, cóż, ja uważam, że to niestosowne. To znaczy, oczywiście, w miarę możliwości chętnie pomogę. Jednak z pewnością nie trzeba tego robić dzisiaj.
Następuje chwila dziwnego milczenia. Mam nieco niepokojące przeczucie, że oni znają jakieś tajemnice i zastanawiają się, czy je ujawnić. Przypominam sobie, że jesteśmy w Ameryce.
– A co dokładnie powiedziała panu żona? – pyta w końcu McDermott.
– Nic poufnego – zapewniam. – Mówiła, że przyjdziecie, żeby przeprowadzić ze mną rozmowę w związku z... z jej ewentualną nominacją.
– Że my przyjdziemy? – w głosie Foremana słychać rozbawienie.
– No, że ktoś z FBI...
– O co chodzi z tą nominacją? – przerywa niegrzecznie McDermott.
Zanim zdążyłem odpowiedzieć, Sally zaskakuje nas wszystkich, wysuwając się do przodu i zadając własne pytanie:
– Czy myśmy się już nie spotkali, agencie McDermott?
Ten milczy przez chwilę, jakby przeglądał wspomnienia długiej i zasłużonej kariery badacza przeszłości kandydatów.
– Nie przypominam sobie, pani Stillman – odpowiada w końcu. Z ukłuciem niepokoju zwracam uwagę na jego dokładność: wie nawet, kto w rodzinie przyjął czyje nazwisko. Jeśli taki pośledniejszy agent jest taki dokładny, to Kimmer nie uda się ukryć tego, na czym najbardziej jej zależy. Moja żona musi tęsknić za dawnymi czasami, kiedy Waszyngton nie zwracał uwagi na cudzołóstwo.
Dawno, dawno temu.
Staram się odprężyć. W końcu nigdy nie zatrudnialiśmy nielegalnego imigranta, moja żona nie molestowała nikogo seksualnie i nie mamy więcej problemów z podatkami niż inne rodziny, w których oboje małżonkowie zarabiają.
– Jest pan pewien? – Sally nie rezygnuje.
– Tak, proszę pani – odpowiada krótko i rzuca spojrzenie na Foremana, który odpowiada mu skinieniem głowy, wstaje i podchodzi do Sally. Zbulwersowana Mariah już od dłuższej chwili ciągnie ją za rękę. Cała trójka przez chwilę rozmawia szeptem, ale można się domyślić, iż Foreman stara się jak najgrzeczniej im przekazać, że woleliby rozmawiać ze mną sam na sam.
– Dziękuję – woła Foreman za Sally, gdy ta ciężkim krokiem oddala się przez hol wraz z Mariah. Nie ma odpowiedzi.
– A zatem – zaczyna McDermott, zerkając do niewielkiego notesu. Zdążył już usunąć moją kuzynkę z myśli. Zastanawiam się przez chwilę, dlaczego go zaczepiła.
– Racja – stwierdzam, nie wiedzieć dlaczego. W głowie mam zamęt. Czuję, że coś mi przeszkadza, gdzieś na krawędzi mojej świadomości, coś związanego z reakcją Sally, ale nie potrafię tego uchwycić. – Racja – powtarzam, tracąc wątek.
– Mówił pan o nominacji swojej żony – przypomina mi Foreman, spoglądając na swojego zdumionego partnera.
– A, tak, tak. – Zbieram myśli. – Wiem, że jeszcze nie otrzymała oficjalnej nominacji, ale najpierw sprawdza się przeszłość, prawda?
– Sprawdza przeszłość? – dziwi się McDermott.
– W związku z nominacją – wyjaśniam, zerkając szybko w kierunku holu i zastanawiając się, czy to ja zwariowałem, czy oni. – No, jej ewentualną nominacją.
Znów spoglądają na siebie. Teraz nadchodzi kolej Foremana.
– Panie Garland, nie przyszliśmy tu w sprawie pańskiej żony.
– Słucham?
– Powinniśmy byli dokładniej to wyjaśnić. – Zakłada jedną długą nogę na drugą. – Wiemy, oczywiście o pańskiej żonie, ale nie to jest powodem naszej wizyty. Proszę mi wierzyć, że nie zakłócalibyśmy państwa żałoby z powodu badania przeszłości kandydata.
: – W porządku, w porządku. Zatem, dlaczego tu jesteście? – Jednak już gdy wypowiadam to pytanie, wiem, co nastąpi i serce zamiera mi w piersi.
Teraz znów McDermott: – Wczoraj po południu na cmentarzu rozmawiał pan z niejakim Jackiem Zieglerem. Prawda?
Podoba mi się określenie „niejakim Jackiem Zieglerem”. Sugeruje podejrzenie, a jednocześnie niewiele mówi.
– Cóż, tak...
– Musimy wiedzieć, o czym panowie rozmawiali. Po to tu jesteśmy. – Tak po prostu. Powiedział, czego żąda i skończył.
– Dlaczego?
– Nie możemy tego ujawnić – szybko i niegrzecznie odzywa się McDermott. – Powiedzielibyśmy panu, gdybyśmy mogli – dodaje równie szybko Foreman, ściągając na siebie niechętne spojrzenie partnera. – Mogę jedynie zdradzić, że ma to związek z toczącym się dochodzeniem karnym, i pragnę zapewnić, że nie ma ono najmniejszego związku z panem ani z żadnym członkiem pańskiej rodziny.
W pierwszym odruchu mam ochotę powtórzyć mu, co powiedział mi Jack Ziegler. Jednak ostatecznie dyscyplina bierze górę. Jednym z paskudnych aspektów bycia prawnikiem jest to, że ostrożna precyzja staje się drugą naturą.
No, a poza tym już przestałem im ufać.
Mówię zatem: – Skąd panowie wiecie, że rozmawiałem wczoraj z Jackiem Zieglerem?
– Nie możemy tego ujawnić – powtarza McDermott jak zepsuta płyta, znów zbyt szybko.
– Wolałbym sądzić, że mój rząd nie szpieguje ludzi na pogrzebach.
– Robimy to, co musimy – ćwierka McDermott.
– My w ogóle nie szpiegujemy – wtrąca Foreman, jak rozrabiaka na szkolnej potańcówce. – W trakcie dochodzenia karnego istnieją pewne wymogi, o czym na pewno panu wiadomo, z racji pańskiego zawodu. Metodologia jest często skomplikowana, ale zapewniam pana, że zawsze postępujemy zgodnie z odpowiednimi przepisami. – Mówi dokładnie to samo, co jego partner, tyle że zużywa na to znacznie więcej słów. Prawdopodobnie on również jest prawnikiem.
Kończą mi się już pomysły. Pytam: – Czy toczy się jakieś śledztwo w sprawie Jacka Zieglera? A zresztą, mniejsza o to – dodaję, zanim McDermott zdąży wygłosić swą kwestię.
– Potrzebujemy pańskiej pomocy – odzywa się Foreman. – Jest nam ona niezbędna.
Korzystam teraz z jednego z najbardziej skutecznych narzędzi stosowanych przez ojca, gdy wygłaszał pouczenia – zmuszam ich do czekania. W tym czasie rozmyślam o swoim spotkaniu z Jackiem Zieglerem i próbuję zrozumieć, czego właściwie strzegę. Stwierdzam, że może jednak powinienem im zrelacjonować słowo w słowo, co między nami zaszło. Kiedy już prawie się zdecydowałem, McDermott psuje wszystko swoją niecierpliwością.
– Możemy pana zmusić, żeby nam pan powiedział. Wie pan o tym.
Foreman wygląda, jakby chciał jęknąć. Czuję się, jakbym dostał obuchem w głowę. Przez ostatnie kilka dni co chwilę coś wprawiało mnie w gniew, a wczoraj przeżyłem chwile strachu. Mam już tego dość.
– Słucham?
– Musi nam pan powiedzieć to, co pan wie. To pański prawny obowiązek.
– Niech pan nie będzie śmieszny – odszczekuję w reakcji na tę nieoczekiwaną obrazę, miotając oczami gromy przez nagle poczerwieniałe powietrze. – Nie ma takiego prawa, i pan dobrze o tym wie. Nie możecie nikogo zmusić, żeby współpracował z wami w śledztwie. Możecie, co najwyżej, mnie ukarać, gdybym wam podał nieprawdziwe informacje, ale nie możecie mnie zmusić do powiedzenia tego, co chcecie wiedzieć, niezależnie od tego, jak bardzo jest wam to potrzebne. Najpierw musi się zebrać wielka rada przysięgłych oraz zostać wysłane wezwanie. Czy to właśnie chcecie zrobić?
- Moglibyśmy to zrobić – stwierdza McDermott. Nie rozumiem jego wściekłości czy też taktyki. – Nie chcemy tego robić, ale możemy.
Ja jednak jeszcze nie skończyłem. – Wielką radę przysięgłych mogą zwołać tylko prokuratorzy federalni, a nie agenci FBI. Ponadto, o ile dobrze pamiętam, istnieją szczegółowe regulaminy zabraniające wam wygłaszania gróźb.
– My nie grozimy – próbuje wtrącić Foreman, ale McDermott nie ma zamiaru umilknąć.
– Nie mamy czasu na gierki – warczy. W jego głosie pojawia się lekki akcent, prawdopodobnie z Południa. – Jack Ziegler to szumowina. Jest mordercę. Sprzedaje broń. Sprzedaje narkotyki. Nie wiem, co jeszcze sprzedaje. Wiem natomiast, że nikomu nie udało się go przyszpilić. Ale tym razem zamierzamy to zrobić. Jesteśmy już tak blisko celu, profesorze. – Pokazuje mi odległość około centymetra pomiędzy kciukiem a palcem wskazującym. Potem pochyla się ku mnie. – Pańska żona stara się o stanowisko sędziego. Wspaniale, mam nadzieję, że je zdobędzie. Jednak nie będzie to najlepiej wyglądało, kiedy się okaże, że jej mąż odmówił współpracy przy dochodzeniu w sprawie takiego drania jak dobry stary wujcio Jack Ziegler. Zatem, zamierza pan nam pomóc czy nie?
Z niedowierzaniem zerkam na Foremana, lecz jego twarz jest bez wyrazu, jak przystało na zawodowca. Płonąc oburzeniem, mam już gwałtownie mu odpowiedzieć – licho wie, co planowałem powiedzieć – kiedy dobiega mnie z holu donośny głos Sally:
– Talcotcie, wyjeżdżam. Czas iść do pracy. Wygląda na to, że będę musiała porozmawiać z tobą później. – Sądząc z jej tonu, nadal jest obrażona, że wykluczono ją z tego spotkania. Niemniej jednak niewątpliwie chce ze mną porozmawiać teraz.
Zrywam się na nogi i na chwilę przepraszam agentów, zyskując w ten sposób trochę czasu do namysłu, a może i na ochłonięcie. Odprowadzam Sally do drzwi. Na frontowym schodku zatrzymuje się, obraca do mnie przodem i pyta, czy wiem może, jak ma na imię agent McDermott. Stwierdzam, że chyba wcale go nie podawał i pytam, po co jej ta wiadomość.
– Po prostu mam uczucie, że już go kiedyś widziałam – wyjaśnia, przechwytując moje spojrzenie swoimi śmiałymi brązowymi oczami. Kiedy rzecz nie dotyczy Addisona, Sally wcale nie cierpi na wybujałą wyobraźnię, zatem jeśli mówi, że go spotkała, to powinienem w to uwierzyć.
– Gdzie?
– Nie mam pojęcia, ale słuchaj, widziałeś jego dłoń?
– Znamię? Tak.
– No, i usta. – Zastanawiam się przez chwilę, po czym potakuję ruchem głowy. Na górnej wardze McDermotta widnieje niewielka, jasna plamka, rodzaj blizny, która staje się znacznie bardziej widoczna, gdy jest rozgniewany. – Widziałam już wcześniej tę szramę – oświadcza moja kuzynka, która w wyniku nieszczęśliwego małżeństwa sama ma kilka blizn.
– Gdzie?
– Nie... nie jestem pewna.
– Na Kapitolu? Miało to związek z twoją pracą?
Potrząsa głową. – Nie, to było dawno temu.
Zanim zdążyłem odpowiedzieć, Sally wzrusza ramionami, uśmiecha się i stwierdza, że mniejsza o to, być może się myli.
Odczekuję chwilę, po czym pytam, czy dobrze się czuje. – Tak, wszystko w porządku – odpowiada, lecz w jej oczach widzę smutek i zamyślenie. Ściska moją dłoń, a kiedy ją puszcza, mój gniew znika, zupełnie jakby go ze mnie wyciągnęła.
– Dziękuję ci za pomoc – uśmiecham się do niej.
Odwzajemnia uśmiech, a następnie odwraca się i rusza do samochodu, taszcząc jedną ze swoich ogromnych toreb, przez które przypomina Kimmer bezdomną.
Wracam do salonu, znacznie spokojniejszy niż jeszcze kilka minut temu. McDermott i Foreman czekają na mnie na stojąco, czujni i niecierpliwi, lecz jednocześnie pewni siebie. No cóż, dlaczego nie mieliby być pewni siebie? Doskonale odegrali swoje role dobrego i złego gliny i wiedzą, że zostałem pokonany. Ja również to wiem. Nie mam pojęcia, czy Sally rzeczywiście widziała McDermotta już wcześniej, ale przez minione lata bardzo dużo się nauczyłem o ograniczaniu strat. Jedną z rzeczy, które Sędzia ustawicznie wbijał nam do głowy, było stare powiedzenie o tym, że trzeba przeżyć, aby móc walczyć nazajutrz. Spokojnie spoglądam na agentów i mówię: – Przepraszam, jeśli sprawiłem wrażenie, że nie chcę współpracować. Nie miałem takiego zamiaru. A teraz, co dokładnie chcecie panowie wiedzieć?
(II)
Wychodzimy z siostrą później niż planowaliśmy, ale w końcu docieramy na zatłoczony tor wrotkowy znajdujący się naprzeciw jednego z niezliczonych podmiejskich centrów handlowych Waszyngtonu. Marcus jest przeziębiony i zostaje z opiekunką na Shepard Street. Jest nas zatem siedmioro i udaje nam się wszystkim wcisnąć do nowo nabytego lincolna navigatora Mariah, luksusowego potwora udającego pojazd do przewożenia sprzętu sportowego. Wszyscy jeżdżą na łyżworolkach oprócz mnie. Dzieci Mariah, które najwyraźniej stale uprawiają ten sport, radzą sobie bardzo dobrze, natomiast Bentley, dla którego będzie to pierwszy raz, jest pełen zapału, by spróbować. Najwyraźniej wcześniejszy upadek nie zmniejszył jego dziecięcej brawury. Mariah obiecuje, że osobiście będzie się nim opiekować. Moja siostra traktuje obietnice poważniej niż którakolwiek ze znanych mi osób, toteż nie mam wątpliwości, że będzie bezpieczny. Jednak Bentley chyba trochę się boi, gdyż przed wejściem na tor obraca się do mnie – prawie niewidoczny pod
ochraniaczami i hełmem – i szepce: – Tam ty? – Z uśmiechem potrząsam przecząco głową i zapewniam go, że ciocia Mariah będzie dobrze się nim opiekować. Syn niepewnie odwzajemnia mój uśmiech, po czym wchodzi na tor, trzymając się mojej siostry obydwiema rękami. Dzieci Dentonów dawno już odpłynęły w rytm piosenki Celin Dion, Mariah Carey czy innej gwiazdy filmowych ścieżek dźwiękowych.
Pochylam się i opieram na masywnych deskach tworzących boczne ściany toru. Sam nie jeżdżę, gdyż nie chcę narobić sobie wstydu, ale również dlatego, że muszę pomyśleć. Chcę się zastanowić, czy nie wpakowałem się w kłopoty. Jest to możliwe, gdyż nie opowiedziałem Foremanowi i McDermottowi o wszystkim, co zaszło. Nie skłamałem, ale nie ujawniłem całej rozmowy z wujkiem Jackiem. Powiedziałem o jego kondolencjach, o tym, że wyglądał na chorego, o powtarzającym się żądaniu informacji na temat ustaleń. Opowiedziałem, jak martwił się, że inni, którzy mają wobec nas złe zamiary, będą zadawali te same pytania. Natomiast nie wspomniałem o jego obietnicy, że będzie chronił mnie i moją rodzinę, gdyż bałem się, że zostanie to opacznie zrozumiane. Nie zdradziłem też, co mówił o Marcu Hadleyu.
Dziwne było to, że kiedy skończyłem swoją litanię (którą przerywali tylko od czasu do czasu, prosząc o uściślenie), mieli do mnie tylko jedno pytanie, zadane z uprzejmym naciskiem przez agenta Foremana: – Zatem, panie Garland, jakie ustalenia poczynił pański ojciec? – Kiedy powtórzyłem to, co wcześniej mówiłem wujkowi Jackowi, że nie mam najmniejszego pojęcia, o jakie ustalenia chodzi, Foreman z prawniczą precyzją przedstawił mi całą serię możliwości. Czy były jakieś ustalenia finansowe? Dotyczące pogrzebu? Czy ojciec zostawił specjalne instrukcje, co należy zrobić po jego śmierci? Na przykład, specjalne instrukcje, żeby otworzyć skrytkę depozytową? Albo kopertę, która miała być zapieczętowana aż do jego śmierci? Czy przypominam sobie jakąś rozmowę czy list z ostatnich lat, w których mój ojciec użył słowa ustalenia? (W odpowiedzi na to ostatnie pytanie wybuchnąłbym śmiechem, gdyby ich twarze oraz zawoalowana groźba McDermotta dotycząca Kimmer nie były tak poważne).
Na każde z pytań odpowiedziałem jedną z wersji wyświechtanego waszyngtońskiego zwrotu: Nie wiem, Nic o tym nie wiem, Nie przypominam sobie, co brzmiało jak zeznania mojego ojca przed Komisją Sprawiedliwości, i w związku z tym przypomniało mi, jak nienawidzę tego miasta. Kiedy w końcu zrozumieli, że jest to jedyna odpowiedź, której mogę im udzielić, McDermott omal znowu nie wybuchnął. Jednak tym razem Foreman był szybszy. Podziękował mi za pomoc, zapewniając, że wiedzą, iż przeżywam ciężkie chwile i tym bardziej są wdzięczni za współpracę. Obiecał, że osobiście dopilnuje, żeby nic związanego z tą sprawą nie wywarło negatywnego wpływu na szanse mojej żony na nominację, co było kolejnym doskonale pozbawionym znaczenia prawniczym zwrotem. Wreszcie stwierdził, że będą już kończyć, na co im pozwoliłem.
Już w kilka minut po ich wyjściu zacząłem żałować, że nie powiedziałem wszystkiego, i dopiero wówczas uświadomiłem sobie, że nie zostawili mi wizytówek wraz z prośbą, żebym się skontaktował, jeśli coś sobie przypomnę. Wydało mi się to dziwne, gdyż agenci FBI, z którymi regularnie mam do czynienia, gdy sprawdzają moich byłych studentów starających się o rządowe posady, zawsze zostawiają swoje wizytówki. Zdenerwowałem się i zacząłem się zastanawiać, dlaczego byli tak pewni, że wiedzą już wszystko, co chcieli wiedzieć. Może, nieświadomie, dostarczyłem im jakiejś kluczowej dla śledztwa informacji? Potem musiałem zapomnieć o tych wątpliwościach, gdyż przytupująca niecierpliwie w holu Mariah zwróciła mi uwagę, że pora wychodzić, jeśli mamy zdążyć pojeździć i wrócić na czas na spotkanie z Mallorym Corcoranem. Kiedy wyruszyliśmy, najpierw siedziała w milczeniu, lecz po pewnym czasie zapytała, czy moim zdaniem Sally naprawdę zetknęła się już z McDermottem. Odparłem, że skąd miałbym wiedzieć. Na to Mariah stwierdziła,
że Sally nie należy do osób, które lubią wymyślać różne rzeczy. Z tym akurat się zgadzałem, ale tylko skinąłem głową, co udobruchało moją zdenerwowaną siostrę. Za chwilę mi powie, myślałem sobie, że Sędziego zabili ludzie z FBI albo klika liberałów z czerwonymi znamionami na dłoniach. A może grupa spiskowców z bliznami na wargach? Jednak Mariah nie powiedziała nic, tylko rozmyślała przez resztę drogi na tor, a ja przeprosiłem ją telepatycznie za swoje niegodne myśli.
Teraz, obserwując jak Bentley nabiera coraz większej śmiałości pod kuratelą mojej siostry, jestem zachwycony jej cierpliwością i macierzyńską sumiennością. Odpowiednimi pochwałami udało jej się doprowadzić do tego, że mój syn ma ochotę puścić jej rękę. Uśmiecham się. Mariah wie, jak być matką, nie żałuje czasu i myśli o wszystkim. Chciałbym tak samo znać się na tym, jak być ojcem. Czuję nagły przypływ miłości do swojej siostry i staram się wyrzucić z myśli jej dzikie teorie. Zamiast tego zaczynam się zastanawiać nad znacznie bardziej naglącym pytaniem, jak nadrobić zaległości w pracy, za którą mi przecież płacą. Muszę zaplanować zajęcia uzupełniające z deliktów oraz spotkania z grupą seminaryjną, którą zaniedbuję przez cały tydzień. W tym wszystkim trzeba jeszcze znaleźć czas na skończenie zaległej poprawionej wersji artykułu dla przeglądu prawniczego na temat masowych sporów sądowych w sprawach deliktów, co planowałem zrobić w zeszły weekend. Może jeśli...
Nagle bardzo ładnie umięśniona kobieta o moim kolorze skóry uderza o bandę poniżej miejsca, gdzie stoję, chwyta dłońmi w rękawiczkach za krawędź ścianki i obdarza mnie promiennym uśmiechem. Ma na sobie czarny spandex i czerwone rolki i porusza się ze swobodnym wdziękiem urodzonego sportowca. – Cześć przystojniaku, dlaczego nie jeździsz? – woła do mnie, jakbyśmy się znali od lat. Jej skóra ma cudownie brązowy kolor, twarz jest niezbyt ładna, ale całkiem przyjemna, a usta wydają się pełne dużych zębów. Głowę pokrywają niestety obrzydliwie sprasowane płaskie loki. Z każdego ucha zwisają dwie złote obręcze, jedna duża, druga mała. Ma około metr osiemdziesiąt i jest starsza, niż początkowo sądziłem, może mieć około trzydziestu pięciu lat. – Jesteś tam? – pyta, nadal się uśmiechając, kiedy początkowo jej nie odpowiadam. – Halo? – Z zaskoczeniem uświadamiam sobie, że ze mną flirtuje, a ja nie miałem ostatnio zbyt wiele doświadczeń w tej dziedzinie. Oczy błyszczą jej figlarnie, a uśmiech jest niezwykle zaraźliwy.
Odwzajemniam uśmiech, ale w gardle mam tak sucho, że z trudem wydobywam z siebie słowa: – Obawiam się, że żaden ze mnie rolkowiec.
– No, i co z tego? – śmieje się, przesuwając stopami w jednym miejscu, z rękami wspartymi na biodrach. – Nauczę cię, jeśli chcesz. – Wyciąga do mnie dłoń z rozcapierzonymi palcami i przechyla głowę na jedną stronę, jakby chciała rozciągnąć szyję. – No, dalej, przystojniaku. Przyda ci się trochę zabawy, mówię ci.
Niespodziewanie jej agresywność porusza we mnie odpowiednią strunę i już się dobrze bawię. Przygotowuję się, żeby odpowiedzieć jej równie kokieteryjną uwagą, kiedy jej doświadczone oko przesuwa się na moją dłoń i dostrzega obrączkę. Uśmiech znika z jej twarzy. Mówi: - Uuu, ojej, przepraszam. – Rozkłada szeroko ręce i odjeżdża tyłem. Przesyła mi jeszcze ostatnie bezczelne machnięcie dłonią, obraca się wokół własnej osi i znika w tłumie wypełniającym tor. Ku mojemu zdumieniu przeszywa mnie tak silne poczucie straty, że przez chwilę zapominam zupełnie o Bentleyu, który oczywiście wybiera akurat ten moment, żeby zderzyć się z innym dzieckiem. Opuszcza tor z płaczem, z rozciętej wargi kapie mu krew. Mariah bez przerwy przeprasza i sama ma w oczach łzy. Część jej rozpuszczonych dzieciaków wyśmiewa się z niezdarności Bentleya, pozostałe łkają na widok krwi. Obejmuję syna i przykładam mu woreczek z lodem dostarczony przez obsługę, ale on potrząsa głową i płacze, że chce do mamy. Nie było mnie koło niego, kiedy
zdarzył się wypadek i nic nie mogłem zrobić, żeby temu zapobiec, ale Bentley najwyraźniej uważa, że i tak jestem winny.
Całkiem prawdopodobne, że ma rację, gdyż kobieta na rolkach będzie pojawiać się w moich marzeniach jeszcze przez kolejne tygodnie.