Wstęp
Elmwood Springs, Missouri 1948
Pod koniec lat czterdziestych Elmwood Springs w południowym Missouri wyglądało mniej więcej tak jak tysiące innych małych miasteczek rozrzuconych po całej Ameryce.
Centrum to tylko kwadrat ograniczony przez cztery ulice, z drogerią Rexalla na jednym końcu i Lożą Masońską Elmwood Springs na drugim. Jeśli przejdziesz od Loży Masońskiej do Rexalla, miniesz po drodze pralnię „Błękitna Wstążka”, warsztat szewca „Koci Pazur” z różowym neonem w kształcie buta na wystawie, dom towarowy Morgan Brothers, bank i alejkę, przy której stoi budynek ze schodami prowadzącymi na drugie piętro, gdzie znajduje się Szkoła Stepu i Piruetów Dixie Cahill. Jeżeli akurat jest sobota rano, z góry dobiegnie cię głośny tupot i stukanie batut Tapettes, grupy dziewcząt z Elmwood Springs, które są uważane, przynajmniej przez swych rodziców, za prawdziwe piękności. Dalej znajduje się bar „Tramwaj”, gdzie kupisz najlepszego na świecie hot doga z chili i napój pomarańczowy za jedyne 15 centów. Tuż obok stoi kino „Nowa Cesarzowa”, gdzie w sobotnie popołudnia możesz zobaczyć grupę dzieciaków czekających w kolejce po bilety na western, kreskówki albo cotygodniowy odcinek Bucka Rogersa. Dalej jest fryzjer,
a na rogu – Rexall. Przejdź na drugą stronę ulicy, a zobaczysz Pierwszy Kościół Metodystów, a potem – szwedzką piekarnię Nordstroma i bufet, na wystawie którego, na cześć syna właścicieli, wciąż wisi złota gwiazda. Dalej znajduje się herbaciarnia panny Almy, studio fotograficzne Haygooda i Western Union, poczta, firma telefoniczna i kwiaciarnia Victora. Wąskie schodki prowadzą do „bezbolesnego” gabinetu dentystycznego doktora Orra. Obok jest sklep z towarami żelaznymi Warrena i Syna. Ten syn to osiemnastoletni Macky Warren, który szykuje się do poślubienia swej dziewczyny, Normy, i bardzo się tym denerwuje. Dalej znajduje się A&P, a na rogu siedziba VFW.
Elmwood Springs to małe miasteczko, gdzie niemal każdy był na przyjacielskiej stopie z Kapslem, białym kotem z czarną plamką, który przesiadywał na wystawie u szewca. Można spotkać tam miejscowego pijaczka, Jamesa Whootena, na którego wiecznie cierpiącą żonę, Tot Whooten, wszyscy mówią Biedna Tot. Chociaż ponownie wyszła za mąż za abstynenta i dla odmiany sprawia wrażenie szczęśliwej, to i tak większość ludzi z przyzwyczajenia nazywa ją Biedną Tot.
Jest tu mnóstwo świeżego powietrza i każdy uprawia ogródek przy domu. Jeżeli zachorujesz, przyjdzie czyjś syn lub mąż i zrobi to za ciebie. Cmentarz jest zadbany, a w Dzień Pamięci Związek Weteranów na wszystkich grobach żołnierzy umieszcza flagi. Znajdują się tu trzy kościoły: luterański, metodystów i unicki, a na kościelne kolacyjki i wyprzedaż ciastek zbierają się tłumy. Niemal wszyscy w mieście chodzą na wręczenie dyplomów w szkole średniej, na coroczną potańcówkę Dixie Cahill i popisy baseballistów. To typowe miasteczko zamieszkane przez przedstawicieli klasy średniej i w większości salonów znajdziesz identyczne dziecięce buciki i zdjęcie dziecka na takim samym biało-brązowym indiańskim kucyku, jaki widnieje na fotografii dziecka z domu obok. Nikt tu nie jest bogaty, ale mimo to Elmwood Springs to miasteczko, które lubi samo siebie. Widać to po świeżej farbie na domach i czystych, białych zasłonach w oknach. Tramwaj, który jeździ nad jezioro Elmwood, właśnie został pokryty nową warstwą kasztanowatej i
kremowej farby, a drewniane siedzenia tak wypolerowano, że łatwo się z nich ześlizgnąć. Ludzie są szczęśliwi. Widać to nawet w cemencie iskrzącym się przed kinem, w tym, jak mruga na ciebie nowe światło na przejściu. Większość mieszkańców jest zadowolona. Łatwo to odgadnąć po wyglądzie spasionych kotów i psów włóczących się po chodnikach całego miasta, a nawet jeśli jesteś ślepy, usłyszysz zadowolenie w śmiechu dobiegającym z boisk szkolnych i w miękkim szeleście, z jakim codziennie po południu gazety spadają na werandy.
Ale najlepiej poznać miasto, każde miasto, wsłuchując się w noc... dawno po północy... kiedy wszystkie drzwi siatkowe zostały zatrzaśnięte po raz ostatni, wszystkie światła są zgaszone, a każde dziecko utulone do snu. Jeśli nadstawisz ucha, usłyszysz, jak wszyscy, nawet kurczaki, które są najbardziej nerwowymi stworzeniami na ziemi, bezpiecznie i twardo przesypiają całą noc.
Elmwood Springs w Missouri bynajmniej nie jest doskonałe, ale jeśli chodzi o małe miasteczka, jest tak doskonałe, jak to tylko możliwe bez wpadania w sentymentalizm lub oszukaństwo.
Audycja Sąsiadki Dorothy
Elmwood Springs, Missouri 1 czerwca 1948
Wszyscy w Elmwood Springs i okolicach pamiętają ten dzień, kiedy na podwórku Sąsiadki Dorothy postawiono nadajnik radiowy i jakie podniecenie ich ogarnęło, gdy po raz pierwszy ujrzeli na jego szczycie jaskrawoczerwoną żarówkę lśniącą na czarnym niebie Missouri niczym wiśniowe lampki choinkowe. Ponieważ wokół rozciągały się równiny, widać go było w promieniu wielu mil z każdej strony i z biegiem lat stał się znajomym, uspokajającym widokiem. Dzięki niemu ludzie czuli między sobą pewną więź.
Gdybyś był tam między dziewiątą trzydzieści a dziesiątą rano i jeżeli tylko ktoś ci porządnie nie przyłożył, najprawdopodobniej słuchałbyś radiowej audycji Sąsiadki Dorothy – jak wszyscy inni, oprócz starego Hendersona, który nadal uważał, że radio to głupi wynalazek dla głupich ludzi. W szkole średniej i podstawowej na samodzielną naukę przeznaczono pół godziny między dziewiątą trzydzieści a dziesiątą, by grono pedagogiczne mogło posłuchać audycji w pokoju nauczycielskim. Żony farmerów w promieniu wielu mil przerywały swe zajęcia i siadały przy kuchennym stole z notesem i ołówkiem. Dorothy Smith była jedną z najpopularniejszych gospodyń na środkowym wschodzie i jeżeli podawała przepis na ucierane ciasto z syropem klonowym, to tego samego wieczora większość mężczyzn jadła je na deser.
Audycja była nadawana na żywo z jej salonu codziennie od poniedziałku do piątku i można ją było odbierać na stacji WDOT, 66. Nikt nie śmiał przepuścić tych audycji. Dorothy dawała wskazówki dotyczące prowadzenia gospodarstwa domowego i zapowiadała nadchodzące wydarzenia, a ponadto nigdy nie wiadomo było, kto mógł się pojawić w studio. Wpadali tam rozmaici ludzie, by pogadać, zaśpiewać, zastępować lub zrobić cokolwiek, na czym się znali. Kiedyś nawet pani Mary Hurt zagrała na łyżeczkach! Matka Smith wykonała interludium na organach. Do innych stałych gości, których nie można było przegapić, należała Ruby Robinson, radiowa pielęgniarka, Beatrice Woods, mała, niewidoma ptaszyna, która śpiewała i grała na cytrze, wielebny Audrey Dunkin, pastor, który często wpadał na inspirującą pogawędkę lub po to, by przeczytać inspirujący wiersz, a także orkiestra dzwonkowa z Pierwszego Kościoła Metodystów. W zeszłym roku przyjechali The Light Crust Doughboys, którzy zaprezentowali swój przebój: Przywiąż mnie znowu do swego
fartuszka, mamo. Sąsiadkę Dorothy odwiedziła również Hawaiian Fruit Gum Orchestra, która przyjechała aż z Yankton w Dakocie Południowej. Nie wspominając już o dwóch miejscowych dziewczynach, Adzie i Bess Goodnight, które śpiewały na zawołanie i przeważnie wychodziło im to całkiem nieźle.
W 1948 roku Sąsiadka Dorothy była pulchną kobietą o słodkiej, dużej, szczerej twarzy młodej dziewczyny. Choć miała pięćdziesiąt lat, wciąż wyglądała prawie tak jak w pierwszej klasie, kiedy poznała swego przyszłego męża, Doca Smitha, farmaceutę z apteki Rexalla. Po szkole średniej Dorothy skończyła Szkołę Gospodarstwa Domowego Fannie Merit w Bostonie, wróciła do domu, wyszła za Doca i przez jakiś czas uczyła w szkole, dopóki nie urodziła pierwszego dziecka, Anny Lee. Anna Lee miała pewne kłopoty ze zdrowiem, nic poważnego, lekką astmę, to jednak wystarczyło, by Sąsiadka Dorothy doszła do wniosku, że lepiej będzie, jak zostanie z córką w domu, na co Doc się zgodził. Siedząc cały dzień w domu, postanowiła się czymś zająć, zaczęła więc piec torty – mnóstwo tortów. Torty herbaciane, cytrynowe, bananowe, karmelowe, wiśniowe, czekoladowe, z syropem klonowym i drożdżówki z marmoladą. Wymieniało się rodzaj tortu, a ona go piekła. Jej specjalnością jednak były torty tematyczne. Podawało się temat, a ona piekła tort
pasujący do danej okazji. Nie żeby nie potrafiła zrobić zwykłego makaronu czy czego tam sobie zażyczyłeś, ale znana była ze swych tortów. W Elmwood Springs i w okolicach nie było dziecka, które nie dostałoby na urodziny tortu w kształcie różowo-białego cyrku z miniaturową karuzelą na szczycie. W ten sposób znalazła się w audytorium Mayfair w Poplar Bluff na Pokazie Wyrobów Domowych, skąd przez radio podała swój przepis na tort-cyrk. Kiedy wspomniała, iż do pieczenia wszystkich tortów używa mąki Złoty Płatek i następnego dnia sprzedaż tej mąki w czterech stanach podwoiła się, zaproponowano jej prowadzenie własnej audycji. Podziękowała ludziom od mąki Złoty Płatek, ale nie mogła codziennie jechać dwadzieścia ileś mil na dworzec w Poplar Bluff i z powrotem, tak więc na podwórku za jej domem stanął nadajnik radiowy, a jej najmłodsze dziecko, Bobby, wychowało się z radiem. Chłopiec miał zaledwie dwa lata, kiedy głos Sąsiadki Dorothy po raz pierwszy popłynął w eter, ale to było ponad dziesięć lat temu i Bobby nie
pamięta czasów, żeby w salonie nie odbywała się jakaś audycja radiowa. Kiedy pierwszy raz spytała Doca, co sądzi o tym wszystkim, roześmiał się i powiedział: „Równie dobrze możesz nawijać przez radio, przecież i tak całymi dniami gadasz przez telefon”. Co nie do końca, ale jednak, było prawdą. Dorothy uwielbiała gawędzić. Stacja radiowa WDOT ma tylko 200 watów, lecz dzięki temu, że tereny są tu równinne, w zimne, bezwietrzne dni, kiedy niebo jest krystalicznie czyste i panuje doskonała pogoda, sygnał z WDOT potrafi przedrzeć się przez cały środkowy zachód aż do Kanady, a w pewien szczególnie chłodny dzień odebrało go nawet kilka statków na morzu. Nie można powiedzieć, że jej audycja jest mądra czy wyrafinowana, czy coś w tym stylu, ale jedno można przyznać na pewno: przez wszystkie te lata dzięki Dorothy sprzedano całą masę mąki Złoty Płatek, Mieszanki Naleśnikowej i wszystkiego, co reklamowała.
Dom Sąsiadki Dorothy stoi po lewej stronie First Avenue North, a adres jest wypisany dużymi, czarnymi literami na krawężniku, więc nie można go przeoczyć. To ostatni dom na rogu z werandą otaczającą go ze wszystkich stron, frontową werandą z dwiema leżankami – po jednej z każdej strony. Wisi nad nią zielono-biała markiza rozciągająca się od jednego końca domu do drugiego.
Gdybyś wszedł na schody i spojrzał w prawo, zobaczyłbyś małe złoto-czarne litery na oknie: STACJA RADIOWA WDOT, NUMER 66 NA TWOJEJ PODZIAŁCE. Poza tym dom wygląda zupełnie tak samo jak inne domy, oczywiście gdyby nie napis w oknie i wielki nadajnik radiowy na podwórku. Niezależnie od pory dnia, gdybyś podszedł pod drzwi wejściowe, znalazłbyś je otwarte. Nie było sensu ich zamykać. Zbyt wielu ludzi przez cały czas wchodziło i wychodziło. Mleczarz, piekarz, lodziarz, gazownik, jej dwunastoletni syn Bobby, który łazi w tę i z powrotem sto razy dziennie, i oczywiście wszyscy goście radiowi, którzy często przyjeżdżają całymi autobusami i zawsze są witani blachą świeżo upieczonych ciasteczek radiowych, które Sąsiadka Dorothy codziennie robi specjalnie w tym celu. Po prawej stronie od wejścia jest ogromny pokój z biurkiem, a na nim mikrofon z napisem WDOT. Biurko stoi pod oknem, więc zawsze można się rozejrzeć i podać wiadomości z pierwszej ręki na temat pogody. Po lewej stoją organy Matki Smith i około dziesięciu
krzeseł, by goście mogli sobie usiąść, jeśli mają ochotę. Dom Sąsiadki Dorothy znajduje się na rogu, gdzie zatrzymuje się autobus Greyhound, więc kiedy ludzie czekają na autobus, często wchodzą do domu i patrzą, jak realizowany jest program, albo siadają na werandzie przed domem, zwłaszcza jeśli pada. Podłogi są zrobione z ciemnego drewna, a Sąsiadka Dorothy rozłożyła tu i ówdzie ładne dywaniki. Zielone zasłony mają żółto-różowy kwietny deseń z drzewkami przypominającymi palmy. Ostatnio założyła nowiutkie żaluzje, gwiazdkowy prezent od Doca.
W jadalni wisi ładny mosiężny żyrandol z czterema kloszami z mlecznego szkła, na których widnieją holenderskie scenki, w wykuszowym oknie wiszą piękne koronkowe udrapowane firanki, a na stole leży ładny biały obrus. Wszyscy jednak nadal jedzą w kuchni. Na środku stoi wielki, biały, drewniany stół, oświetlony wiszącą nad nim żarówką. Kuchenka to biała O’Keefe & Merritt z emalii i chromu z zegarem oraz czerwono-białą solniczką i pieprzniczką do kompletu. Jest tu ogromny zlew i suszarka w obramowaniu z kwiatów oraz duży pojemnik na lód Kelvinatora. Ściany obite są boazerią pomalowaną na jasnozielony kolor. Na tyłach kuchni mieści się wielka osłonięta weranda; latem śpi na niej Bobby. Po drugiej stronie znajduje się pomieszczenie z grupką miniaturowych stolików i krzesełek, gdzie wszystkie dzieci z miasta obchodzą swoje urodziny i gdzie latem Anna Lee ze swoją przyjaciółką prowadziły żłobek, żeby trochę sobie dorobić. Pozostałe pokoje po lewej stronie domu to sypialnia Anny Lee, pokój siedemnastolatki z łóżkiem
o białym baldachimie, toaletką z lustrem oraz lalką Kewpie* posypaną brokatem i z piórami na głowie, siedzącą na komodzie. Jest też słoneczny pokój, który Sąsiadka Dorothy i Matka Smith wykorzystują jako szwalnię i gdzie Anna Lee trzyma albumy z wycinkami dotyczącymi Dany Andrews, gwiazdy filmowej, w której tego roku jest zakochana. Na drugim końcu korytarza znajdują się * Kewpie – mała, pulchna lalka zrobiona z gipsu lub celuloidu.
trzy sypialnie – Doca i Sąsiadki Dorothy, Matki Smith oraz Bobby’ego jako ostatnia. W domu mieszka też Księżniczka Mary Margaret, która ma wstęp do każdego pomieszczenia i jest gwiazdą sama w sobie. To dziesięcioletnia cocker-spanielka, którą Sąsiadka Dorothy dostała od Doca na Gwiazdkę w pierwszym roku nadawania audycji. Została tak nazwana w konkursie na imię dla szczeniaka i kiedy wszyscy słuchacze przysłali swe propozycje, pierwsze miejsce zajęło imię Księżniczka Mary Margaret. To dobre imię, bo nie tylko Anglia ma swoją księżniczkę Margaret, ale i Missouri ma własną małą księżniczkę, Margaret Truman, córkę urodzonego w Missouri prezydenta Harry’ego S. Trumana i jego żony, Bess. W1948 roku Księżniczka Mary Margaret jest powszechnie znana. Nie tylko Sąsiadka Dorothy ją psuje, robią to też jej słuchacze. Księżniczka ma własny fan club znany jako Klub Księżniczki Mary Margaret, którego wszystkie składki przekazywane są do Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami. Księżniczka Mary Margaret dostawała kartki
urodzinowe od Lassie z Hollywood i od wielu sławnych osób.
Pozostali dwaj mieszkańcy domu to Kluseczka i Moe, żółte śpiewające kanarki Smitha. Ich biała klatka wisi w salonie, więc świergot ptaków słychać przez całą audycję. Podwórko za domem Sąsiadki Dorothy, jak już wspomniano, nie różniłoby się od innych, gdyby nie nadajnik radiowy, za nim zaś mnóstwo wolnej przestrzeni aż po tory kolejowe, za którymi rozciągają się pola kukurydzy. Nie ma tam żadnych płotów, więc można powiedzieć, że całe miasto dzieli jedno wielkie podwórko prowadzące od domu do domu. Jedyną rzeczą, która odróżnia dom Sąsiadki Dorothy od innych, jest sznur do suszenia bielizny biegnący od jej tylnych drzwi do tylnych drzwi sąsiadki. Obok mieszka Beatrice Woods, niewidoma ptaszyna, która trzymając się tego sznura, kursuje między swoim domem a domem Sąsiadki Dorothy. Poza faktem, że na frontowym oknie widnieje napis WDOT wymalowany złotymi i czarnymi literami, że w salonie stoją organy, na podwórku za domem wieża radiowa, obok jest przystanek autobusów Greyhound, a na tylnej werandzie żłobek i że
mieszka tu pies, który co roku dostaje od prezydenta Stanów Zjednoczonych kartki na Boże Narodzenie – to po prostu zwykły dom.
A dzisiaj jest po prostu kolejny zwykły dzień. Dokładnie o dziewiątej trzydzieści wszyscy słyszą to, co słyszeli codziennie rano w dzień powszedni przez ostatnie dziesięć lat. Spiker z głównej rozgłośni mówi: „A teraz... mąka Złoty Płatek i Mieszanka Naleśnikowa... ta lekka jak piórko mąka w czerwono-białej torbie... zabierze was, skądkolwiek jesteście, do tego białego domku tuż za rogiem i łączymy się z... waszą i moją sąsiadką, panią z uśmiechem w głosie, z Sąsiadką Dorothy i Matką Smith przy organach!”.
W chwili gdy dostają sygnał „w eterze”, Matka Smith zaczyna grać pierwsze nuty ich tematu muzycznego i rozpoczyna audycję od porywającej wersji Po słonecznej stronie ulicy. Po chwili Sąsiadka Dorothy jak zwykle wita swych radiosłuchaczy miłym: „Dzień dobry wszystkim... jak się dzisiaj macie? Mam nadzieję, że dobrze. Tutaj, w Elmwood Springs, mamy piękny dzień i myślę, że u was jest tak samo ładnie. Przygotowaliśmy dziś dla was tyle ekscytujących rzeczy... więc usiądźcie, oprzyjcie stopy o stół i napijcie się ze mną kawy, dobrze? Ooch... szkoda, że nie możecie zobaczyć Matki Smith... wystroiła się i wygląda bardzo ładnie. Dokąd się dzisiaj wybierasz, Matko Smith? Mówi, że idzie do centrum do herbaciarni panny Almy na lunch dla emerytów. Na pewno będzie świetna zabawa... Wszyscy kochamy pannę Almę, prawda? Tak, bardzo ją kochamy.
Mamy dziś dla was całą masę listów do przeczytania i te dwa przepisy, o które prosiliście – jeden na tort Lady Baltimore i drugi na torcik Baltimore – więc przygotujcie ołówki i notesy. Później zaśpiewa dla nas Beatrice, nasza niewidoma ptaszyna... Co dziś zaśpiewasz, kochanie? Och... mówi, że zaśpiewa Kiedy w alei zapalają się lampy. To może być niezłe.
Gościmy też zwyciężczynię naszego konkursu »Jak poznałaś swojego męża?«... ale zanim do tego przejdę, chciałabym zacząć od dobrej wiadomości dla wszystkich dziewcząt, które wczoraj były na wieczorze panieńskim Normy. Strasznie się zmartwiły, kiedy zjedzono cały tort ze Szczęśliwą Dziesiątką i nikt nie dostał kawałka z monetą, ale dziś rano zadzwoniła mama Normy, Ida, i powiedziała, że znaleźli tę dziesiątkę w kuchni – zapomniała ją włożyć do tortu – więc możecie, dziewczyny, spać spokojnie... żadnej z was nie trzeba będzie robić rentgena... na pewno odetchnęłyście z ulgą. Jak wiecie, Norma w czerwcu ma wziąć ślub. Dwudziestego ósmego czerwca o dwunastej w południe w kościele unickim wychodzi za Macky’ego Warrena, więc jeśli będziecie w mieście, wpadnijcie na wesele, które odbędzie się potem w siedzibie Związku Weteranów. Podobno wszyscy są zaproszeni. Pamiętajcie więc, żeby przyjść. I nic nie musicie przynosić. Ida mówi, że wszystko dostarczy piekarnia i bufet Nordstroma, więc wiadomo, że będą same
pyszności.
A skoro już mowa o pannach młodych... Czerwiec to strasznie gorący miesiąc, tyle wydarzeń – śluby, koniec roku szkolnego – jeżeli więc się zastanawiacie, co dać tej damie, to Bob Morgan z domu towarowego Morgan Brothers uspokaja, że już nie musicie się głowić, bo to powinny być perły, perły, perły... Perły dla absolwentki, perły dla czerwcowej panny młodej, dla orszaku panny młodej... perły dla każdego. Pamiętajcie, perły są dobre na każdą okazję... Bob mówi, żebyście wpadli jeszcze dzisiaj... bardzo się ucieszy na wasz widok. Zobaczmy, co jeszcze mam dziś rano... Och, już wiem... Dzwoniła Biedna Tot. Jej kotka znowu się okociła. Podobno wszystkie kocięta oprócz jednego są brzydkie, więc się pośpieszcie, kto pierwszy, ten lepszy... A za chwilkę podpowiem wam, jak czyścić poduszki z pierzem, ale najpierw posłuchajmy Beatrice, naszej niewidomej ptaszyny...”.
Dwadzieścia minut później Sąsiadka Dorothy kończy audycję, mówiąc jak zwykle: „Mój stary zegar na ścianie mówi, że czas kończyć... tak mi miło co rano posiedzieć z wami nad filiżanką kawy. Dzięki wam nasze dni są bardzo udane, więc z utęsknieniem czekamy kolejnego spotkania. Wrócicie do nas jutro, prawda? Sąsiadka Dorothy i Matka Smith ze swojego domu życzą wam... dobrego dnia...”.
Tego wieczora Sąsiadka Dorothy razem z rodziną siedziała na werandzie, zajadając brzoskwiniowe lody domowej roboty, które Doc wcześniej przygotowywał na werandzie za domem. W gronie tym znajdowała się także Księżniczka Mary Margaret, która miała miseczkę ze swym imieniem.
W letnie wieczory niemal każda rodzina w Elmwood Springs po kolacji wychodzi z domu, rozsiada się na werandzie i pozdrawia ludzi, którzy przechodzą chodnikiem przed domem, udając się do centrum na oglądanie wystaw lub wracając z kina. Na całej ulicy słychać ciche rozmowy, a w ciemności widać pomarańczowe ogniki papierosów lub fajek, które palą mężczyźni.
Bobby, szczęśliwy i opalony, wciąż z silnym zapachem chloru w nozdrzach i z oczami zaczerwienionymi od całodziennego pływania w basenie, był tak zmęczony, że zasnął twardo na leżance, podczas gdy dorośli rozmawiali. Dorothy zwróciła się do Doca:
– Szkoda, że go nie widziałeś, kiedy w końcu się przywlókł po południu. Tak długo siedział w wodzie, że skurczył się jak suszona śliwka.
Doc się roześmiał, a Anna Lee powiedziała:
– Mamo, myślę, że nie powinnaś mu pozwalać tam chodzić. Nic, tylko pływa pod wodą i szczypie ludzi.
– Och, niech się wyszaleje – odparła Matka Smith. – Niedługo z tego wyrośnie.
W tej chwili przed domem przeszedł Macky Warren z narzeczoną Normą. Norma trzymała za rękę swą czteroletnią kuzyneczkę.
Dorothy pomachała do nich i zawołała.
– Hej, jak się bawicie?
Odmachali jej.
– Świetnie. Właśnie byliśmy w kinie.
– Na czym?
– Na Jajko i ja z Claudette Colbert i Fredem MacMurray’em! – odkrzyknęła Norma.
– Dobry film.
– Długo będą go jeszcze grać?
– Jeszcze ze dwa, trzy dni. Koniecznie go obejrzyjcie.
– Obejrzymy – powiedziała Sąsiadka Dorothy.
– Jak się masz, Doc? – zawołał Macky w stronę werandy.
– Świetnie – odparł Doc. Skinął głową do jasnowłosej dziewczynki i powiedział do Macky’ego: – Widzę, że wrobiła cię dzisiaj w niańczenie. Lepiej się do tego przyzwyczajaj, bo niedługo będziesz miał własne.
Macky uśmiechnął się i pokiwał głową.
– Tak, proszę pana, dobranoc.
– Dobranoc.
Kiedy poszli, Dorothy odchyliła się na krześle, spojrzała na Annę Lee i westchnęła.
– Wydaje się, jakby to było wczoraj, kiedy moje dzieci były jeszcze malutkie. Czas... tak szybko mija... Ani się obejrzę, jak Anna Lee wyjdzie za mąż.
– Nie, nie wyjdę – odparła Anna Lee.
– Ależ tak, potem wyjedziesz, a Bobby stanie się dorosłym mężczyzną.
Przez chwilę siedzieli, machając do przechodzących ludzi i gawędząc z nimi, aż Dorothy powiedziała:
– Nie chcielibyście zatrzymać czasu? Żeby przestał płynąć, po prostu nagle go zatrzymać?
– Mamo, gdybyś mogła zatrzymać czas, w którym miejscu byś to zrobiła? – spytała Anna Lee.
Dorothy się zamyśliła.
– Och, kochanie... Myślę, że gdybym mogła, zatrzymałabym go dokładnie w tej chwili, kiedy mam wokół siebie całą rodzinę, dokładnie tego wieczora. – Spojrzała na męża. – A ty, Doc? Kiedy byś zatrzymał czas?
Doc zaciągnął się fajką.
– Teraz byłby dobry moment. Żadnej wojny. Wszyscy zdrowi. – Spojrzał na Dorothy i uśmiechnął się. – I zanim mama straci ładną figurę.
Dorothy się roześmiała.
– Na to już za późno, Doc. A ty, Anno Lee?
Anna Lee westchnęła. W zeszłym roku skończyła szkołę średnią i nagle zrobiła się strasznie mądra.
– Och, gdybym tylko wtedy wiedziała to, co wiem teraz, zatrzymałabym go w zeszłym roku, kiedy jeszcze byłam młoda.
Dorothy uśmiechnęła się do córki, po czym spytała:
– A kiedy ty zatrzymałabyś czas, Matko Smith?
Matka Smith się zadumała.
– Myślę, że w ogóle bym go nie zatrzymywała. Chyba pozwoliłabym, żeby płynął dalej.
– Naprawdę?
Matkę Smith zabrano na Wystawę Światową w St. Louis w 1904 roku, kiedy jeszcze była małym dzieckiem, i od tamtej pory niecierpliwie wyczekiwała przyszłości.
– O, tak. Strasznie bym nie chciała stracić czegoś dobrego, co mogłoby się pojawić tuż za rogiem, a wy?
– Chyba masz rację, Matko Smith – odparła Dorothy. – Nie mamy pojęcia, co czeka nas w przyszłości, prawda?
– Prawda. Wyobraźcie sobie tylko, jak będzie wyglądać życie za dwadzieścia pięć lat. Anna Lee zrobiła śmieszną minę.
– Ja będę staruszką z siwymi włosami.
Matka Smith się roześmiała.
– Może i tak, ale wtedy mnie już dawno nie będzie. A ty przynajmniej będziesz widziała, co się dzieje!
Carlos Maurice Montenegro
San Francisco, Kalifornia 1942
Od chwili, kiedy Carlos zaczął grać, Joseph Hoffman wiedział, że ten młody człowiek przed nim to najbardziej uzdolniony skrzypek, jakiego kiedykolwiek słyszał. Hoffman natychmiast wziął go pod swoje skrzydła i w niespełna pół roku Carlos Montenegro został okrzyknięty pierwszym skrzypkiem Orkiestry Symfonicznej San Francisco. Z milionów skrzypków na całym świecie zaledwie garstka wychodzi poza to, co jest napisane w nutach, przekracza ludzkie możliwości, a Carlos był właśnie jednym z takich skrzypków. Jego nauczyciel wiedział, że Carlos jest przeznaczony do tego, by stać się jednym z największych, może nawet zająć miejsce koło Heifetza i Menuhina. Potrzebował tylko odpowiedniej osoby, która poprowadziłaby jego karierę, a Joseph był właśnie taką osobą. Pokierowany we właściwy sposób, ten chłopak mógł zmienić oblicze muzyki poważnej. Był piękny jak figurka stojąca na kominku i grał jak anioł.
Jeżeli miał jakąkolwiek wadę, to chyba taką, że odznaczał się zbyt wielką urodą, i kiedy grał, wiele kobiet nie mogło oderwać od niego oczu. Carlos nigdy nie mówił o sobie, ani też skąd pochodzi, ale stanowił tak romantyczną postać, że krążyły plotki, jakoby był synem hiszpańskiego księcia. Wiele pań wracało do domu i marzyło o tych pięknych dłoniach, drugich, delikatnych palcach i rzęsach rzucających cienie na policzki. Istniało jednak coś jeszcze, co trapiło jego nauczyciela. Bez skrzypiec Carlos sprawiał wrażenie niezwykle nieśmiałego i niepewnego siebie. Był szczęśliwy, kiedy mógł grać w orkiestrze i komponować, ale Hoffman, pragnąc pokazać taki talent światu, na własną rękę zgłosił jeden z koncertów Carlosa do międzynarodowego konkursu muzycznego w Quebecu.
Chciał, żeby chłopak uświadomił sobie własną przyszłość, chciał zbudować w nim poczucie pewności siebie. Zwycięzca dostawał roczny kontrakt na koncerty na całym świecie. Taka właśnie szansa była mu potrzebna. Wtedy rzuciłby świat na kolana. Miesiąc później, ku wielkiej radości Hoffmana i ogromnemu zdumieniu Carlosa, chłopak wygrał konkurs. Ale czekała na niego też inna niespodzianka.
PLOTECZKI TOWARZYSKIE Idy Baily Chambless Mam dziś dla państwa sensacyjną wiadomość. Wróble na dachu ćwierkają, że zeszłotygodniowy entuzjastyczny nagłówek „Amerykanin wygrywa międzynarodowy konkurs muzyczny” powinien brzmieć: „Amerykański Murzyn wygrywa międzynarodowy konkurs muzyczny”. Zwycięzcą jest nikt inny jak Theodore Karl Le Guarde, który ostatnio przybrał melodyjny nom de plume Carlos Maurice Montenegro, niewątpliwie z „artystycznych” powodów, gdyż nazwisko Le Guarde to dumne nazwisko murzyńskie. Jego ojcem jest doktor James A. Le Guarde, od wielu lat znany w Waszyngtonie murzyński lekarz. Pomimo scenicznego pseudonimu pana Le Guarde i jego nieobecności w naszym pięknym mieście nic nas nie mogło powstrzymać od krzyczenia pełną piersią, że jeden z naszych znalazł się na drodze do wielkiej kariery. Chciałabym, żebyście wiedzieli, że Wasza reporterka badała sprawę całymi nocami, i po obsypaniu kogo trzeba komplementami i pociągnąwszy za odpowiednie sznurki, z wielką radością i uznaniem oznajmia światu,
że Theodore Le Guarde, że Carlos Maurice Montenegro zostaje okrzyknięty przez naszą gazetę Murzynem Roku. Jesteśmy bardzo dumni ze wszystkich ludzi sukcesu, którzy dzielą naszą murzyńską spuściznę, a ja przynajmniej z wielką niecierpliwością będę czekała na jego powrót do naszego pięknego miasta. Gdzież Ty się podziewasz? Przesuńcie się, Cabie Calloway, Duke’u, Jelly Roli i Louie, i zróbcie miejsce dla nowego geniusza na naszym osiedlu!
Ida Baily Chambless rozkoszowała się swoim triumfem. Drogocenny, bialutki syn doktora Le Guarde pozostanie Murzynem, czy tego chce, czy nie. Już od jakiegoś czasu wiedziała o Theo, ale czekała na odpowiednią chwilę. Była przebiegła i wiedziała, że większą krzywdę można wyrządzić, kiedy kopnie się człowieka nie leżącego, lecz takiego, który mocno stoi na nogach.
Kiedy zdjęcie Theo, razem z jej obwieszczeniem w prasie, że został on uznany za Murzyna Roku, pojawiło się w gazetach w całym kraju, wszystkie nadzieje na karierę muzyka klasycznego spłynęły rynsztokiem. Jego koledzy byli wstrząśnięci tą wiadomością. Niektórzy poczuli się zdradzeni. Nagle ujrzeli go jako kogoś, kto udawał inną osobę, szalbierza, który ich okłamał. Inni mu współczuli i mówili, że dla nich nie ma to żadnego znaczenia, chociaż miało. Były to lata czterdzieste i w Ameryce wielu białych nie widziało innych Murzynów poza pokojówką czy bagażowym. Jeszcze wczoraj był czarującym i niewiarygodnie pięknym młodym mężczyzną o niewątpliwie arystokratycznym hiszpańskim pochodzeniu – dzisiaj przemienił się w jakieś dziwadło. Zaczęto doszukiwać się znaków, objawów murzyńskiej krwi i faktycznie je znajdowano – nawet tam, gdzie ich nie było. Nawet młoda kobieta, która jeszcze niedawno tak się kochała w Theo, teraz patrzyła na niego zupełnie innym wzrokiem. Czuła, że zrobiono z niej idiotkę. Jego ojciec pewnie
był zwykłym robotnikiem. Theo w przebraniu próbował się wepchnąć do socjety San Francisco. Nocami na pewno wracał do swoich i śmiał się z niej ze swymi murzyńskimi przyjaciółmi.
Oczywiście Theo nigdy nie mówił, że pochodzi z bogatej rodziny, a socjeta sama zabiegała o jego względy, ale fakty zmieniły się wraz z podejściem. Hoffman był zdruzgotany i natychmiast poszedł do jego mieszkania, ale okazało się, że Theo zamknął drzwi na klucz i nie chce go wpuścić. Do nikogo się nie odzywał. Dzień po ukazaniu się artykułu murzyńskie gazety z całego kraju zaczęły przysyłać swoich fotografów i reporterów. W ciągu jednej nocy został zasypany zaproszeniami od najważniejszych murzyńskich organizacji, które prosiły o użyczenie jego nazwiska do swojej sprawy i występowanie na każdej uroczystości. Byli z niego dumni i, jak to ujął „Washington Bee”: „Radujemy się jego zwycięstwem i dodajemy kolejną gwiazdę do osiągnięć Murzynów”. Gazety białych obrały inną taktykę. Napis pod jego zdjęciem głosił: MURZYN PRZYŁAPANY NA WYPIERANIU SIĘ SWEGO POCHODZENIA.
Międzynarodowa Komisja Muzyczna zebrała się ponownie na nadzwyczajnym posiedzeniu i zadecydowała, że powinien zachować tytuł zwycięzcy, a ponieważ w Europie trwała wojna i większość koncertów Carlosa zaplanowano na Amerykę, teraz jeden po drugim zaczęto je odwoływać.
(…)
Po paru tygodniach i wielu podobnych telegramach i listach oraz ogromnej presji, wysłano następujący komunikat dla prasy:
Międzynarodowa Komisja Muzyczna zebrała się po raz drugi i ogłosiła dzisiaj, że wycofała nagrodę pieniężną oraz odwołała wszystkie koncerty byłego zdobywcy pierwszej nagrody, Carlosa Montenegro. Rzecznik komisji powiedział, że decyzję tę podjęto z wielkim żalem i że nie jest ona uzasadniona faktem, iż zwycięzca jest Murzynem, ale tym, że zataił on swoją rasę przed komisją.
Jego siostra, Marguerite, pracowała w Nowym Jorku. Gdy przeczytała, co się przydarzyło bratu, natychmiast pojechała do San Francisco. Kiedy jednak tam dotarła, Theo rozpłynął się w powietrzu.
To coś innego! San Francisco, Kalifornia 1942
Po wyjeździe z San Francisco, Theo włóczył się bez celu po całym kraju, przenosząc się z jednego obskurnego baru do drugiego, z jednej kanapy w obcym mieszkaniu na drugą. Próbował podjąć pracę w fabryce, ale po paru dniach dostał ataku, który lekarze określili jako załamanie nerwowe, i spędził rok na oddziale opieki społecznej w szpitalu pod Lansing w Michigan. Kiedy go wypuszczono, powoli wrócił do Waszyngtonu, gdzie zmywał naczynia, zamiatał podłogi, wszystko, by tylko przeżyć. Próbował jakoś wziąć się w garść i zaczął nieźle zarabiać, udzielając lekcji gry na skrzypcach dzieciom bogatych dyplomatów. Często myślał o swojej siostrze. Kiedy ostatnio do niej napisał, mieszkała w Nowym Jorku. Miał nadzieję, że jest bezpieczna i szczęśliwa. Miał nadzieję, że przynajmniej jedno z nich jest szczęśliwe. Przez następne cztery lata mieszkał niespełna milę od swojego ojca, ale jeśli chodzi o prawdziwą odległość, równie dobrze mogłoby to być tysiąc mil. Chciał zobaczyć ojca, ale nie chciał, by on zobaczył jego.
Przyniósł ojcu już wystarczająco dużo wstydu, sprawił dość bólu i choć bardzo za nim tęsknił, nie potrafiłby stanąć z nim twarzą w twarz. Niekiedy kupował egzemplarz „Washington Bee”, po to tylko, by poszukać jakiejś wzmianki o ojcu. To właśnie stamtąd dowiedział się o jego śmierci. W dniu pogrzebu stanął w kącie kościoła św. Augustyna i słuchał mowy, w której ksiądz wychwalał jego ojca jako wielkiego człowieka i lekarza. Nie wspomniano ani słowem o jego dwojgu dzieciach. Zupełnie jakby nigdy nie istniały.
Theo wyszedł przed końcem mszy, trzęsąc się z żalu, smutku i gniewu. Nienawidził samego siebie. Jak mógł to zrobić? Jak mógł się odwrócić od swojego tatusia? Gdyby tylko zdołał cofnąć czas. Ale teraz było za późno. Został na świecie zupełnie sam. Teraz miał już tylko siostrę. Ale gdzie ona się podziewała?
Theo nie wiedział o tym, ale była jeszcze jedna osoba, która się zastanawiała nad tym samym. Panią Chambless doszły słuchy, że w kościele widziano kogoś podobnego do Theo, lecz nie zauważono jego siostry, co potwierdziło to, co pani Chambless już zaczęła podejrzewać. (…)
Tego wieczora Theo Le Guarde szedł parkiem Le Droit z artykułem Chambless w kieszeni do jej domu. W domu było ciemno poza światłem w pokoju na piętrze. Podszedł do drzwi frontowych i zapukał. Nikt nie otwierał. Nacisnął klamkę, drzwi były nie zamknięte. Otworzyły się niemal bez żadnego oporu. Pani Chambless rzadko zamykała drzwi na klucz. Nie czuła strachu. Kto ważyłby się ją obrabować? Theo wszedł i zamknął za sobą drzwi. Słyszał stukanie maszyny do pisania i poszedł za tym dźwiękiem na górę do pokoju, gdzie siedziała, ogromna w różowej podomce, całkowicie pochłonięta pracą. Stanął w progu i spojrzał na nią. Nie usłyszała go, dopóki nie stanął tuż przed nią. Kiedy zobaczyła mężczyznę, bladego jak duch, upiór, niemal wyskoczyła ze skóry. Złapała się za serce i krzyknęła:
– Aaaa...! Boże święty. Wystraszył mnie pan na śmierć. Jak można tak wchodzić i się skradać? Co pan sobie myśli? Po co pan tu przyszedł o tej porze? – Zdumiona, gapiła się na chudą postać przed sobą. – Kim pan jest? Czy ja pana znam?
Teraz, kiedy Theo stanął z nią twarzą w twarz, zaczął się cały trząść, nie mogąc wykrztusić ani słowa.
– Dlaczego... dlaczego pani mi to robi... dlaczego mi pani zrujnowała życie?
Nagle Chambless wyczuła, kim jest ten mężczyzna, i odchyliła się na krześle z zadowolonym, ironicznym uśmiechem.
– No, no, no. Patrzcie, kogo tu mamy. Sam wielki Theodore Le Guarde we własnej osobie. – Potem zmienił jej się wyraz twarzy, a oczy zwęziły, kiedy szarpnęła się do przodu i syknęła do niego głosem przepełnionym potępieniem: – Słuchaj... jeżeli twoje życie zostało zrujnowane, to sam je sobie zrujnowałeś, nie ja. Ty i ta twoja arogancka rodzina. Myślisz, że jesteś lepszy ode mnie? Nawet Eleanor Roosevelt nie uważa się za lepszą... a teraz się stąd wynoś! – Odprawiła go machnięciem ręki i wróciła do pisania. Po chwili namysłu dodała: – I powiedz swojej siostrzyczce, że będzie następna.
W tej chwili coś w Theo pękło i usłyszał w uszach ryk tak głośny, że zagłuszył wrzaski Idy Baily Chambless, kiedy złapał ją za gardło i ścisnął. Coś wybuchło, potworny, rozpalony do czerwoności gniew wylewał się z niego. Wyduszał z tej kobiety życie i nie mógł przestać.
Następną rzeczą, jaką pamiętał, było to, że znalazł się na zewnątrz, zlany zimnym potem. Szedł jakąś milę, nie wiedząc, dokąd zmierza, aż wreszcie znalazł się pod mauzoleum Lincolna. Podniósł wzrok na posąg mężczyzny i nagle zabrzmiały mu w uszach krzyki kobiety i zobaczył groteskową twarz Idy Chambless, wywalony język, wybałuszone oczy. Ogarnęła go fala mdłości i zaczął wymiotować na trawę, aż w ustach poczuł żółtą pianę. Spojrzał na swoje dłonie i zaczął szlochać.
Musiał dotrzeć do domu ojca. Musiał znaleźć swoją siostrę. Ona go ukryje. U niej będzie bezpieczny. Kiedy dotarł do domu, wszystkie drzwi i okna były pozamykane. Słońce już wschodziło. Zrozpaczony poszedł na tył domu, zbił okienko w piwnicy i wczołgał się do środka. W ciemnościach znalazł drogę do pokoju ojca. Prawie wszystko było popakowane w pudła. Podszedł do biurka i wyłamał zamek. Wyczuł, że w środku jeszcze leżą dokumenty i listy. Zapalił zapałkę i znalazł własny list do ojca i jeszcze jedną kopertę. I ona była zaadresowana do ojca. Chociaż nazwisko na adresie zwrotnym nic mu nie mówiło, rozpoznał charakter pisma siostry. Na pieczęci na znaczku był napis: „Elmwood Springs, Missouri”.
Życie w kłamstwie San Francisco, Kalifornia 1942
Matka Deny, Marguerite Le Guarde, nie zamierzała kłamać na swój temat. To się po prostu stało samo. Udała się w podróż do Nowego Jorku, żeby pomóc przyjaciółce kupić wyprawę ślubną. Kiedy odezwała się po niemiecku do właścicielki sklepu, Liii Carlotta Steiner od razu się zorientowała, że – podobnie jak ona sama – ta młoda dziewczyna wychowała się w Wiedniu. Zachwycona piękną panną, która najwyraźniej znała się na strojach, Steiner od razu zaproponowała jej posadę w swoim sklepie. Marguerite, podekscytowana, napisała do ojca i spytała, czy może tam zostać na lato. Ojciec się zgodził. Jej matka niedawno umarła, więc pomyślał sobie, że zmiana dobrze córce zrobi.
Pierwsze kłamstwo pojawiło się, kiedy poszła po zezwolenie na pracę. Podała wymyślone nazwisko Marion Chapman, imię jednej z koleżanek i nazwisko innej. Po co ryzykować, że ktoś rozpozna jej prawdziwe? Teraz ojciec był już dobrze znany w kręgach medycznych, a jego nazwisko wielokrotnie pojawiało się w prasie w powiązaniu z różnymi murzyńskimi organizacjami. Po co znosić upokorzenia, usiłując przekonać ludzi, że jest córką znanego murzyńskiego lekarza? Nikt jej nigdy w to nie uwierzy, a poza tym ta praca miała być tylko na kilka miesięcy.
Ale w miarę upływu tygodni odkryła, że lubi pracować u Liii. Podobało jej się to, że jest Marion Chapman i nie musi robić nic innego poza zwykłą pracą. Liii znalazła dla niej małe mieszkanko w Yorkville w okolicy zamieszkanej głównie przez Niemców. Jadła niemieckie potrawy, słuchała znajomej muzyki i, jak napisała do ojca, było jej tam „prawie tak jak w domu w Wiedniu”.
Była całkowicie nieświadoma politycznej działalności Liii. Dla niej była to tylko miła kobieta, która dała jej pracę. Tego lata wiedziała tylko tyle, że chociaż tęskni za ojcem, to czuje się szczęśliwsza w Nowym Jorku. Podobało jej się, że znowu jest wśród swoich. Ale taka sytuacja miała potrwać krótko. Kiedy przeczytała w gazecie, że Theo odebrano nagrodę, była zdruzgotana. Wiedziała, że dla niego to koniec.
Muzyka była całym jego życiem. Kochała swego brata, lecz on nigdy nie był silnym człowiekiem. Zawsze był delikatny, przewrażliwiony, bała się więc, że może coś sobie zrobić. Próbowała się do niego dodzwonić, ale nie mogła się z nim skontaktować, więc natychmiast wsiadła do pociągu do San Francisco. Musiała go odnaleźć, być przy nim, ale kiedy przyjechała, on zniknął znowu. Zatrzymała się w San Francisco i podając referencje z poprzedniego miejsca pracy, przyjęła posadę w domu towarowym, mając nadzieję, że Theo wróci. To jednak nie nastąpiło. W końcu się poddała i już miała wracać do rodzinnego domu w Waszyngtonie, kiedy poznała Gene’a Nordstroma. Nie zamierzała się zakochiwać, ale od pierwszej randki, kiedy zamówił tego głupiego różowego szampana, nic nie mogła na to poradzić. Od samego początku chciała powiedzieć Gene’owi o ojcu i bracie. Chciała, ale po tym, co się stało Theo, kiedy ludzie się wszystkiego dowiedzieli, bała się, a im bardziej go kochała, tym bardziej się bała, że go straci. Nie wiedziała,
jak zareaguje na to, że jego dziewczyna ma murzyńską krew, chociaż była jej tylko kropelka. Był taki otwarty, może wcale by go to nie obeszło, ale już się przekonała, że w kwestii rasy nigdy nic nie wiadomo. Odkąd przeszła na drugą stronę, słyszała, jak pozornie mili ludzie mówią potworne rzeczy. Tak więc ciągle to odkładała.
Ogarniał ją lęk za każdym razem, kiedy na ulicy mijali czarną osobę lub grupkę czarnych żołnierzy. Bała się, że Gene może powiedzieć coś obraźliwego. On jednak nigdy tego nie zrobił.
Potem się oświadczył. Wiedziała, że musi się przyznać, zanim wezmą ślub. Musiała mu dać szansę na wycofanie się, ale trwała wojna i wszystko odbywało się tak szybko. W mieście wrzało, chłopcy codziennie wypływali w morze. Tego roku wydawało się, że wszyscy w San Francisco chcą się czym prędzej pobrać, złapać parę dni we dwójkę, zanim mężczyźni pójdą na wojnę i może już nigdy nie wrócą. Kiedy więc przyszła wiadomość, że statek Gene’a wypływa lada chwila, nie było już czasu, żeby mu o wszystkim powiedzieć, a przynajmniej tak sobie wmawiała.
Kiedy następnego dnia rano podjechali pod urząd, pod budynkiem stała już długa na całą ulicę kolejka par, niespokojnie zerkających na zegarki. Marguerite powiedziała urzędnikowi, że nie ma świadectwa urodzenia, które spłonęło w pożarze. Urzędnik się zdenerwował, ale i tak wydał im zezwolenie na ślub. Nie skłamałaby, ale tego dnia była beznadziejnie zakochana, a Gene wyjeżdżał. Ona i setki innych młodych ludzi nie myśleli zbyt trzeźwo. Po prostu chcieli się pobrać już dzisiaj.
Dopiero po tygodniu nieobecności Gene’a uświadomiła sobie wagę tego, co zrobiła. Poczuła wyrzuty sumienia. Gdzie miała głowę? Dlaczego to zrobiła? Czy rzeczywiście była tak oszołomiona, że zaczęła wierzyć, iż naprawdę jest Marion Chapman, że ktoś taki jak Marguerite Le Guarde nigdy nie istniał? Czy była na tyle głupia, by sądzić, że to nigdy się nie wyda?
Gene musiał się dowiedzieć, ale czegoś takiego nie mogła wyznać w liście. Zastanawiała się, czy po prostu nie zniknąć, tego jednak nie mogła zrobić. Za bardzo go kochała. Musiała mu wszystko powiedzieć. Poprzysięgła sobie, że powie mu w chwili, gdy Gene wróci do domu. Ale on nigdy nie wrócił.
Od jego śmierci minął zaledwie miesiąc, kiedy odkryła, że jest w ciąży. Po wielu przepłakanych nocach, kiedy rozmyślała, co robić, w końcu podjęła decyzję. Teraz nie może wrócić do Waszyngtonu. Nie może narażać dziecka na to, co przechodziła ona i Theo, na to, by nie wiedziało, do którego świata czy której rasy należy. Chciała je wychować z dala od tych problemów, od niej samej. Przynajmniej tyle mogła zrobić dla siebie i dziecka Gene’a. Kiedy dziecko się urodzi, zabierze je do rodziców Gene’a w Elmwood Springs. Napisała i uprzedziła Nordstromów, którzy już nie mogli się jej doczekać.
Tak więc wszystko zostało ustalone. Zabierze dziecko i po paru dniach po prostu wyjedzie, zniknie, zupełnie jakby Marion Chapman nigdy nie istniała.
Planowała wrócić do Waszyngtonu, do ojca, i do poprzedniego życia. Ojciec był stary i chory, potrzebował jej.
Zabrała córkę do Elmwood Springs, lecz jednego nie zaplanowała, nie przewidziała – tego, jak bardzo pokocha tę blondyneczkę z oczami Gene’a.
Choć bardzo się starała, nie mogła wyjechać. Codziennie uświadamiała sobie, że powinna to uczynić, ale wciąż nie mogła się ostatecznie zdecydować. W końcu napisała do ojca i powiedziała mu, co zrobiła i dlaczego nie może wrócić do domu. Serce jej pękało z żalu, ale była potrzebna swojemu dziecku. Nordstromowie przyjęli ją z otwartymi ramionami i nie pytając o przeszłość. Była żoną Gene’a i miała dziecko Gene’a – tylko to się dla nich liczyło. Życie w małym miasteczku w samym środku kraju – tak jak to opisywał Gene – okazało się cudowne. Dostała pracę w sklepie Morgan Brothers i z radością patrzyła, jak jej dziecko wyrasta na szczęśliwą dziewczynkę. Dena właśnie skończyła cztery lata, kiedy świat jej matki znowu legł w gruzach. Pięć dni po przyjęciu Deny w Elmwood Springs pojawił się Theo i przyszedł do ich domu. Początkowo była na niego zła, że przyjechał ot tak, bez uprzedzenia, potem jednak pokazał jej rubrykę Idy Baily Chambless, w której autorka poszukiwała miejsca pobytu Marion. Załamał się i wyznał, że
ją zamordował i być może ściga go policja. Kiedy Marion to usłyszała, przestraszyła się, że brat ściągnie policję do jej domu. Błagał ją, by go ukryła i pozwoliła mu zostać, ona jednak odmówiła i odesłała go z kwitkiem. Bardzo kochała brata, lecz musiała myśleć przede wszystkim o Denie. Nie mogła narażać Nordstromów na dochodzenie w sprawie morderstwa, na to, by się dowiedzieli, kim jest i że cały czas ich okłamywała. Namówiła Theo, żeby trzymał się z dala od niej, ale był w takim stanie, że obawiała się, iż może wrócić.
Następnego dnia wzięła Denę i wyjechała z Elmwood Springs. Musiała uciec przed Theo tak daleko, jak to tylko było możliwe. Ale dokąd? Nie mogła wyjechać z kraju. Austriacki paszport wydano jej pod prawdziwym nazwiskiem, Marguerite Le Guarde, a nie mogła dostać nowego na nazwisko Marion Chapman. Taka osoba nie istniała. Nie miała żadnych dokumentów, które mogłaby wykorzystać do potwierdzenia swej tożsamości, a nie chciała, by Dena miała jakikolwiek związek z nazwiskiem Le Guarde. Utknęła w pułapce własnych kłamstw. Musiały więc przenosić się z miejsca na miejsce, by Theo ich nie znalazł, co jednak nie było łatwe. Ciągle je odnajdywał. Za każdym razem był coraz bardziej zdesperowany, potrzebował coraz więcej pieniędzy. A ona za każdym razem mu mówiła, że po raz ostatni mu je daje, ale potem dawała znowu. I chociaż strasznie się bała, serce jej pękało, kiedy musiała go odprawić. Po śmierci ich ojca była wszystkim, co mu zostało. Nie było dnia, żeby nie myślała o nim i żeby nie zżerały jej wyrzuty sumienia.
Teraz jednak było już za późno, żeby cofnąć czas. Teraz musiała myśleć o Denie. Zrobiła wszystko, co mogła, żeby ją uchronić, włącznie z odwróceniem się od własnych rodziców. W pracy znów używała nazwiska Chapman, zamiast Nordstrom, żeby w razie problemów ona i Dena miały inne nazwiska. Zniszczyła wszystkie zdjęcia Gene’a i siebie i spaliła ich metrykę ślubu.
Przez następne parę lat żyła w utajonym lęku, że któregoś dnia jej brat zostanie aresztowany. Tysiące razy odgrywała w myślach ten straszliwy scenariusz. Theo zostanie złapany i wyjdą na jaw wszystkie szczegóły dotyczące jego morderstwa oraz rodziny. Będą ją ścigać i wreszcie ujawnią, opublikują jej zdjęcia we wszystkich gazetach i do końca ich życia będzie się za nimi ciągnąć skandal. Nikomu nie mogła się zwierzyć, nawet jedynej przyjaciółce, Christine, nawet własnej córce. Żyła na świecie zupełnie sama i to zaczęło się na niej mścić.
Ponieważ nie miała nikogo zaufanego, jej lęki coraz bardziej przybierały na sile. Przerażały ją zwykłe, niewinne dowody przyjaźni ze strony współpracowników lub czyjeś próby zbliżenia się do niej. Nie chciała, by ktoś miał zbyt wiele informacji – na wypadek gdyby policja szukała jej brata. Była już wykończona ciągłym oglądaniem się przez ramię na rzeczywistość, której w ogóle tam nie było. Jej brat, Theo, radził sobie nie lepiej. W ciągu następnej dekady krążył po całym świecie, uciekając przed wyimaginowaną policją. Gdzie spojrzał, widział policjantów czających się w cieniu, czekających tylko, by go pochwycić. W 1953 roku, z pieniędzmi od siostry, jakoś udało mu się przekroczyć granicę z Kanadą i wślizgnąć na parowiec płynący do Ameryki Południowej, a po dwóch latach zdołał wrócić do Wiednia, gdzie mieszkał teraz, ukrywając się w wilgotnej piwnicy w obskurnej części miasta. Nie mogli o tym wiedzieć, ale dwa miesiące po morderstwie pani Idy Baily Chambless policja w Waszyngtonie zamknęła dochodzenie. Nie
interesowała się zbytnio tą sprawą. Ich zdaniem ci ludzie ciągle się mordowali, a dopóki nie sprawiali kłopotów białym, policja nie przejmowała się tym zbytnio. Było kilku świadków, którzy tamtej nocy widzieli w okolicy jakiegoś białego mężczyznę, ale policja natychmiast uznała to za plotkę. Żaden biały przy zdrowych zmysłach nie zapuszczałby się tam w nocy, chyba że chodziło mu o jedno. A kiedy zbadali ciało, wiedzieli, że ofiara nie zbawiła żadnego mężczyzny – ani białego, ani czarnego. Jeden z policjantów powiedział do swojego partnera:
„Ta kobieta jest tak brzydka, że aż dziw, że nikt jej wcześniej nie zabił”.