John Wells zadarł głowę, daremnie usiłując wypatrzyć dwa myśliwce F-15 krążące w ciemnościach gdzieś nad nim. Nawet w ciągu dnia amerykańskie samoloty trudno było dostrzec, a teraz, kiedy słońce skryło się za górskimi grzbietami, stały się na dobrą sprawę niewidoczne. Wells miał nadzieję, że piloci również nie widzieli jego ludzi, gdyż bomby podwieszone pod skrzydłami myśliwców mogły w mgnieniu oka unicestwić cały oddział.
Wojna oglądana z kokpitów odrzutowców wygląda jak gra wideo, pomyślał. Małe szare ludziki biegają bezgłośnie po ekranie komputera, przemieszczając się centymetr po centymetrze do chwili, kiedy bomby docierają do ziemi i wybuchają jaskrawymi barwami. Rzeczywistość była bardziej bałaganiarska, a w miejsce pikseli pojawiały się strzępy ciał i kości oraz krew. Wells podążył myślami do pewnego niedzielnego poranka przed wieloma laty. Jego ojciec, lekarz, najlepszy chirurg w całej Montanie, spędził całą noc w sali operacyjnej. Przemierzał teraz kuchnię, a potem odruchowo umył ręce w kuchennym zlewie.
– Co się stało, tato? – zapytał John. – Coś złego?
Miał dziesięć lat i był dostatecznie duży, by wiedzieć, że nie powinien zadawać ojcu tego rodzaju pytań, lecz tym razem przeważyła ciekawość. Herbert Wells odwrócił się od zlewu, wytarł ręce, nalał sobie filiżankę kawy i skierował na syna znużone spojrzenie niebieskich oczu. Chłopiec miał zamiar przeprosić za naruszenie granic, kiedy ojciec w końcu przemówił. Powiedział coś zupełnie innego niż to, czego spodziewał się John.
– Wszystko zależy od tego, po której stronie spluwy stoisz – odezwał się.
Sączył dalej kawę, jak gdyby nakłaniał syna, by pytał dalej. John nie zrozumiał wtedy tamtych słów, lecz teraz je pojmował. Nigdy nie powiedziano czegoś bardziej prawdziwego. Zastanawiał się, co pomyślałby Herbert Wells – który opuścił ziemski padół przed pięcioma laty – o człowieku, na którego wyrósł jego syn. John rozpoczynał dopiero dorosłe życie, kiedy ojciec wydał ostatnie tchnienie. Gdyby jednak Herbert miał swoje przemyślenia na ten temat, z pewnością zachowałby je dla siebie.
– Masz sprawne dłonie, John. Powinieneś zostać chirurgiem – powiedział pewnego razu, kiedy Wells uczył się już w college’u, ale gdy syn nie odpowiedział, nie podejmował tematu.
Ojciec zawsze mówił mu, że powinien iść własną drogą, a świat nie jest miejscem dla słabeuszy. Wells wychodził z założenia, iż tego nauczył się aż za dobrze. Nie został lekarzem, lecz zabójcą. Zadawał rany, jakich chirurg nie był w stanie uleczyć. Mimo to wierzył, że Herbert zrozumiałby potrzebę istnienia ludzi takich jak on.
Wells przestał już wypatrywać myśliwców bombardujących, ale wciąż spoglądał w niebo. W tym pozbawionym elektryczności kraju gwiazdy i księżyc świeciły z jasnością, którą zachwycał się w swoich młodych latach. Wymieniał nazwy wszystkich pamiętanych gwiazdozbiorów, aż poryw wiatru sypnął mu w oczy piaskiem i ściągnął uwagę na ziemię. Ahmed, jego zastępca, przeszedł przez dół na ognisko i stanął obok Johna.
– Zimno – powiedział Ahmed po arabsku.
– Nam, tak.
W ciągu dnia wiatr przybrał na sile. Ciągnął w porywach od północy, zwiastując nadejście zimy. Tego wieczora podmuchy porywały nawet popiół z ogniska, obracając wniwecz próby ogrzania się. Wells opatulił ramiona pledem i podszedł bliżej do ludzi skupionych wokół małego ogniska. Z chęcią rozpaliłby większy ogień, ale nie mógł ryzykować przyciągnięcia uwagi pilotów myśliwców.
– To będzie długa zima.
– Tak – odparł Wells.
– Albo krótka – na twarzy Ahmeda pojawił się ponury uśmiech. – Być może będziemy już w raju, kiedy nadejdzie wiosna.
– Może się zdarzyć, że szejk wyśle nas na wakacje – podjął Wells, rozkoszując się własnym dowcipem. – Albo na Hadżdż.
Posępny uśmiech zniknął z twarzy Ahmeda, gdy padło słowo „hadżdż”.
– Inszallah, jeśli Bóg tego pragnie, Dżalal – przemówił z nabożeństwem..
– Inszallah – odrzekł Wells.
Dżalal – tak nazwali go talibowie i partyzanci al-Kaidy, gdy został pierwszym człowiekiem z Zachodu, który ukończył szkolenie w obozie niedaleko Kandaharu. Jego prawdziwe imię znało tylko kilku ludzi. Nieliczni używali przezwiska Ameriki, Amerykanin, lecz żaden z nich nie miał odwagi uczynić tego w jego obecności. Na dobrą sprawę wielu młodych rekrutów nie miało nawet pojęcia, że był Amerykaninem. Skąd mieliby wiedzieć, zapytał sam siebie. Po latach walk pod sztandarami dżihadu w Afganistanie i Czeczenii mówił perfekcyjnie po arabsku oraz paszto. Nosił długą brodę, na dłoniach miał odciski, a jeździł konno niemal tak dobrze jak tubylcy – żaden cudzoziemiec nie potrafił dorównać w tym Afganom. Grywał też w buzkaszi – podobne do polo przeciąganie owcy – z równą zaciętością i zapałem co oni.
Tak przynajmniej uważał, choć nie wiedział, co sądzili o nim bin Laden czy inni przywódcy al-Kaidy i nie był pewien, czy kiedykolwiek się dowie – tym bardziej teraz, gdy jego ojczyzna prowadziła wojnę z goszczącym ich krajem. Jedyny sposób potwierdzenia pełnego oddania sprawie stanowiło poświęcenie życia, lecz akurat tego Wells nie planował. Znów wstrząsnął nim dreszcz, nie z zimna, lecz skądś wewnątrz ciała. Dość odgadywania przyszłości! Spojrzał na sześciu swoich ludzi z kałasznikowami zawieszonymi na piersiach, którzy gwarzyli cicho w ciemnościach. Trzech Afganów, trzech Arabów – wojenna zawierucha sprawiła, że talibowie i bojownicy al-Kaidy zbliżyli się do siebie bardziej niż kiedykolwiek przedtem. Zwykle zachowywali się głośno, byli przecież urodzonymi gawędziarzami. Zahartowani w bojach, wykonywali rozkazy szybko i bez dyskusji. Dowódca nie mógł prosić o więcej. To, co miało ich spotkać tej nocy, było godne pożałowania – nawet bardziej niż godne pożałowania, lecz nieuniknione.
Jaskrawy błysk rozświetlił mrok nocy na południu. Potem kolejny i jeszcze jeden.
– Znów zaczęli – odezwał się Ahmed.
Amerykanie bombardowali Kabul, afgańską stolicę, oddaloną o blisko pięćdziesiąt kilometrów na południe. Jak dotąd nie zawracali sobie głowy równiną Shamali, skrawkiem płaskiego terenu położonym na północ od Kabulu, gdzie talibowie stawiali czoło Sojuszowi Północnemu – powstańczej armii Afganistanu, od 11 września 2001 roku kolejnemu najlepszemu przyjacielowi USA.
Wells i jego ludzie koczowali w wiosce, która nie miała nawet nazwy. Było to zaledwie kilka chat na grani wychodzącej na płaskowyż, chronionej od północy i zachodu przez górskie masywy. Poruszali się raczej konno, w odróżnieniu od talibów, którzy chętniej korzystali z terenowych toyot. Nikt ich tutaj nie niepokoił, mogli więc bez trudu obserwować równinę. Wells wybrał to miejsce także z innego powodu, o którym nie powiedział swoim ludziom. Przy odrobinie szczęścia, w następnej osadzie na północy powinien znajdować się pododdział amerykańskich sił specjalnych.
– Dzisiejszego wieczora walą mocniej – skomentował Ahmed, gdy niebo na horyzoncie nie przestawało rozbłyskać.
– Nam.
Po trwającej miesiąc walce z cieniami Stany Zjednoczone przypuściły atak na Kabul. Dla talibów, którzy dopiero co ponieśli klęskę na liniach obronnych na północy, był to zły znak. Rzekomo niezdobyte miasta padły po zaledwie kilku dniach amerykańskich bombardowań.
Tego jednak wieczoru talibowie przyszykowali dla Sojuszu Północnego niespodziankę. Wells spoglądał na południe, gdzie zryta koleinami droga z Kabulu biegła na pustynię. Wreszcie je dostrzegł. Na północ jechały jakieś samochody. Dwanaście pojazdów w zwartej kolumnie, potem przerwa i kolejny tuzin – półciężarówki z zamontowanymi na skrzyniach karabinami maszynowymi kalibru 12 mm; w każdym samochodzie sześciu uzbrojonych talibów. Większe, pięciotonowe ciężarówki przewoziły po dwudziestu ludzi. Księżyc wisiał wysoko, światła konwoju nie przestawały sunąć do przodu. Kolejny tuzin pojazdów i jeszcze jeden. Talibowie przegrupowywali siły, szykując się do natarcia na oddziały Sojuszu Północnego.
Reflektory ciężarówek gasły w miarę zbliżania się do linii frontu. Wells wyciągnął noktowizor – jedyny luksus, który posiadał, odebrany w Czeczenii pechowemu majorowi armii rosyjskiej – i spojrzał na równinę. Na niewielkim obszarze zgromadziły się setki pojazdów i blisko trzy tysiące ludzi: Afganów i Arabów. Mieli obronić Kabul przed atakiem niewiernych, chcących pozwolić niewiastom na odkrywanie twarzy w miejscach publicznych. Jeśli talibom uda się przełamać linie obrony Sojuszu Północnego, będą w stanie odzyskać dużą część tego, co wcześniej utracili. Pododdział Wellsa wysłano jako zwiad, który miał rozpoznać, czy działania sił Sojuszu wskazują na wiedzę o szykowanym ataku. Jak dotąd nie dostrzegł żadnych przygotowań do obrony.
Wells podał Ahmedowi noktowizor.
– A więc to prawda?
– Nam. Atakujemy dziś w nocy.
– Czy mamy szansę na zwycięstwo?
Przed miesiącem takie pytanie w ustach Ahmeda było nie do pomyślenia. Bomby zrzucane przez Amerykanów naruszyły pewność siebie talibów silniej niż Wells się domyślał.
– Oczywiście – odparł. – Inszallah.
W rzeczywistości był pełen podziwu dla brawurowego planu natarcia. Talibowie woleli podjąć walkę z wrogiem niż czekać w bunkrach na śmierć, jednak ich zmasowane siły mogły okazać się niezwykle łatwym celem dla myśliwców krążących w górze. Warunkiem zwycięstwa było przerwanie, i to szybkie, linii obrony Sojuszu Północnego. Gdyby partyzanci zmieszali się w walce z żołnierzami Sojuszu, Amerykanie nie mogliby zrzucać bomb, nie zabijając jednocześnie swoich sojuszników.