Trwa ładowanie...
fragment
10-02-2012 18:37

Wieki światła

Wieki światłaŹródło: Inne
d28nx4e
d28nx4e

Urodziłem się jako Robert Borrows w Bracebridge, w hrabstwie Brownheath w zachodnim Yorkshire, pewnego późnego szóstkowego popołudnia w siedemdziesiątym siódmym roku trzeciego Wieku Przemysłu, jako drugie dziecko i jedyny syn młodszego mistrza w Niższym Cechu Ślusarzy. Bracebridge było wtedy średniej wielkości miastem nad rzeką Withy. Prosperowało na swój sposób, dla podróżnych z ekspresowych dyliżansów, które mijały naszą stację bez zatrzymywania, było zapewne nieodróżnialne od wielu innych przemysłowych miast północnej Anglii. A jednak przynajmniej pod jednym względem było niezwykłe. Derbyshire miało kopalnie, Lancashire młyny, Dudley roiło się od fabryk, a Oxford od profesorów w powiewnych pelerynach, lecz w tym zakątku Anglii naszym życiem rządził eter. Każdego, kto przybywał wtedy do Bracebridge uderzała jedna rzecz, nie do przeoczenia: dźwięk-niedźwięk przenikający całe miasto. Przenikał wszystkich mieszkańców, stawał się częścią rytmu i istoty naszego życia.
SZUM BUM SZUM BUM.
Odgłos eterowych maszyn.
Koła wodne, które napędzały pierwsze eterowe maszyny na Rainharrow, już dawno stały bezczynne; tłoki i pierścienie rdzewiały, zlewnie stały puste, okna maszynowni z powybijanymi szybami gapiły się na fabryki, które zajęły ich miejsce. Dolinę zawsze wypełniał dym, hałas i łuna od pieców. W budynkach firmy Mawdingly & Clawtson zarządcy kręcili się jak derwisze, syczały wielokrążki, szczękały łańcuchy. Z Pokładu Maszynowego wbijała się w ziemię potężna pionowa oś, długości trzystu stóp, nieskalana jak klejnot, choć gruba jak maszt żaglowca i dziesięć razy od niego cięższa. Kręcąc się, przekazywała siłę napędową na Pokład Środkowy tam w dole, gdzie uszy i płuca robotników stale atakował basowy, szalony rytm potrójnych ramion maszyn eterowych. I oni, i fabryka – w ten czy inny sposób, właściwie całe Bracebridge – istnieli po to, by im służyć.
Rozchodząc się promieniście, trzy stalowo-granitowe tłoki z dudnieniem poruszały się wte i wewte – SZUM BUM SZUM BUM – ekstrahując ze skały eter. Z tłokami łączyły się cienkie jak pajęczyna nici maszynowego jedwabiu, wynoszące substancję na górę. Tam, energia rozpraszała się w mętnej wodzie pierwszej z wielu kadzi studzących, potem eter mieszano, filtrowano, na koniec gotowe fiolki pakowano do wyłożonych ołowiem skrzyń i ładowano na powolne pociągi jadące na wschód, zachód i północ, choć przede wszystkim na południe. Tam eter zostanie użyty na dziesięć tysięcy możliwych sposobów, z których, co zawsze mnie uderzało, właściwie nie korzystało samo Bracebridge.

Oczywiście, mówiło się wtedy, że eter jest dla nas czymś naturalnym, ale w Bracebridge to wydobywanie eteru było dla nas czymś naturalnym – łoskot żelaza, wycie syren zmianowych, ciężki tupot buciorów mężczyzn, zgrzyt maszyn, sadza na suszącym się praniu, a ponadto – ponad wszystko – podziemne dudnienie maszyn. Ubijało mąkę w spiżarni, przekrzywiało kamienie posadzki w holu. Pękały od niego doniczki i wyszczerbiała się porcelana. Kurz układał się w faliste wzory, a oka tłuszczu w śmietanie tańczyły tęczowymi wzorami. Porcelanowe pieski nad kominkiem potajemnie zamieniały się miejscami, aż w końcu spadały na podłogę. SZUM BUM SZUM BUM. Ten dźwięk mieliśmy we krwi. Nawet gdy opuszczaliśmy Bracebridge, on zabierał się z nami.

Dom, w którym mieszkałem, trzeci z kolei wzdłuż Brickyard Row, tarasowo opadającej w stronę przedmieść, poprzez gęste brzozowe zagajniki, z wieloma innymi uliczkami nazwanymi Row, Back czy też Way pnącymi się na wzgórze Coney Mound powyżej, dom ten stał przez większość trzeciego Wieku Przemysłu zanim wprowadzili się do niego moi rodzice. Bracebridge było wtedy na etapie gwałtownego rozrostu, a takie tarasowo ustawione domy, przedzielone podwórkami, zaułkami i blaszanymi dachami zewnętrznych toalet, uważało się za najwydajniejszy sposób ulokowania robotników niezbędnych do obsługi nowych, podziemnych maszyn eterowych, które właśnie budowano, żeby dostać się do głębszych żył eteru. Poza moim małym kącikiem na górze, na parterze i na piętrze były po dwa pokoje, choć wydawało się, że dom jest bardziej skomplikowany; usiany był bowiem dziwnymi zakamarkami, alkowami, kredensami i powyginanymi przewodami kominowymi. Najważniejsza była kuchnia, z której unosiło się ciepło, dźwięki i zapachy wypełniające mój
stryszek. W niej z kolei najważniejszy był czarny, żelazny piec. Ponad nim wisiały na ogół szmaty, buty związane sznurowadłami, pęki szałwii i gałązek iwy, kawałki szynki i słoniny, obwisłe pęcherze wodnych jabłek, mokre płaszcze i co tylko wymagało suszenia. Z drugiego, ciemniejszego kąta niechętnie popatrywał dębowy stół – rywal i pomniejsze bóstwo.
Na górze mieliśmy sypialnię od frontu, gdzie spali rodzice i pokój od tyłu, zajmowany przez Beth, moją starszą siostrę. Tył domu wychodził na północ, wąskie okienka dawały widok tylko na ściany, śmietniki i zaułki. Zaś ja – naprawdę miałem szczęście, mogąc posiadać pokoik na poddaszu od frontu. Moje własne, osobiste terytorium. Na Brickyard Row ludzie tłoczyli się ciasno. Ściany były cienkie a przez cegły przenikał dym, zapachy, głosy. Gdzieś w oddali zawsze płakało dziecko, gdzieś indziej krzyczał mężczyzna albo szlochała kobieta.
Moi rodzice, tak jak wiele innych rodzin mieszkających na stokach Coney Mound, w ściśniętych dolnych warstwach wciąż górującej nad Anglią niebotycznej hierarchii klasowej, powyżej nieszczęsnych, bezcechowych partaczy, ale niewiele ponad to – moi rodzice przez lata zmagali się z pracą i życiem codziennym. Nad kominkiem we frontowym pokoju wisiało stare zdjęcie, zrobione w dniu ich ślubu. Było tak zniszczone przez dym i wilgoć, że wyglądało, jakby byli pod wodą. I rzeczywiście wydawali się wstrzymywać oddech, sztywno pozując w cieniu brzozy obok kościoła św. Wilfreda. Ale to było dawno; zanim urodziła się Beth, zanim urodziłem się ja. Ojciec nie miał wtedy wąsów, a dziarsko uniesiony łokieć i sposób w jaki obejmował moją matkę w talii sugerował, że mają całe życie przed sobą. Matka nosiła wianek ze świetlików i suknię z pięknej koronki, spływającą na trawę pienistymi falami. Bardzo piękna para, nawet dla moich dziecięcych oczu oboje wyglądali zbyt młodo, by brać ślub. Poznali się w firmie Mawdingly & Clawtson,
wielkiej kopalni eteru na Withybrook Road, wokół której obracało się życie całego Bracebridge. Matka przeniosła się tutaj z podupadającej rodzinnej farmy w Brownheath, a ojciec wstąpił, za przykładem swojego ojca, do Trzeciego Niższego Oddziału Niższego Cechu Ślusarzy. Jeśli wierzyć matce, ich ścieżki skrzyżowały się wiele razy, zanim w ogóle się zauważyli, a w bardziej marzycielskiej wersji ojca, spojrzeli sobie w oczy, poprzez stół w malarni, gdzie on przyszedł z jakąś sprawą i natychmiast się zakochali.
Choć brzmi to śmiesznie, nadal wolę opowieść ojca. Widzę matkę wśród wielu innych młodych kobiet, w długiej, źle oświetlonej sali, pracującą nad drobnymi przekaźnikami, zanurzającą pędzle w miseczkach z eterem, włosy wysoko upięte, głowa opuszczona. Wymalowuje linie i zwoje, które napełnią wolą sprawczą cechmistrza jakieś narzędzie czy maszynę. Dla ojca, wpadającego tu wprost z hałaśliwej odlewni po drugiej stronie placu, musiał to być cienisty ogród. A matka była podówczas delikatna, może nawet piękna, z połyskującymi ciemnymi włosami, łagodnymi niebieskimi oczyma, białą cerą, drobną, zgrabną figurą i małymi, nerwowymi dłońmi. Jeśli pominąć koneksje cechowe jej rodziny, pracę w malarni dostała zapewne dlatego, że z wyglądu nadawała się do takich precyzyjnych zadań; naprawdę jednak była niezręczna, robiła szybkie, gwałtowne ruchy, o których jej umysł zdawał dowiadywać się dopiero po fakcie. Jako dzieci, Beth i ja nauczyliśmy się trzymać z daleka od jej ruchliwych łokci. Ale i tak musiała błyszczeć, w każdym
sensie, pośród kapiących eterem zużytych pędzli, gdy dzień zmieniał się w wieczór.

I tak oto moi rodzice spotkali się, zaręczyli w Noc Świętojańską, po czym mijały pracokresy i lata. W moich najwcześniejszych wspomnieniach oboje wciąż są dużo za młodzi, by być, kim byli; i dużo za starzy, jeśli zauważyć przygarbienie pleców i siwe włosy matki. Oboje znużyło Bracebridge i potężne ciśnienie angielskiej hierarchii cechowej. Ojciec miał niestały charakter, skłonny do gniewu i słomianego zapału, do rozpoczynania nowych przedsięwzięć, interesów, które zaraz porzucał na rzecz czegoś innego. Kiedy odkrył, że sztywne, tajne struktury Niższego Cechu Ślusarzy nie pozwolą mu na spełnienie ambicji, zatracił ową energię i inteligencję, które zapewne przyciągnęły matkę do niego. Prawie każdego dnia po drodze do domu z fabryki zachodził do Bacton Arms na jednego szybkiego, który łatwo przeobrażał się w kilka dużych piw, a w dziesiątek, półdzielę i dni świąteczne toczył się ulicą, z rumorem wpadał do domu i chwiejnie lazł na górę, ze śmiechem krążąc wokół matki, leżącej w łóżku i starającej się nie zwracać
uwagi, żartując o tym, co któryś kolega powiedział, albo zrobił. W końcu tracił humor i wycofywał się na zydel przed piec, gdzie spędzał noc, gapiąc się na żar w palenisku i parując alkoholem. Chociaż w powszednie wieczory, sposobiąc się do łóżka, rozmawiali ze sobą, skrzeknięciami, chrząknięciami, pomrukami, jak dwie pustułki nawołujące się na bagnach – wszystkimi tymi zdaniami, których małżeństwa nigdy nie potrzebują kończyć. Ojciec wieszał spodnie za szelki na oparciu krzesła, ziewał, przeciągał się i drapał przez podkoszulek po piersi, zanim wgramolił się do pościeli.
Widzę ich teraz. Lampa naftowa na komodzie, zabrana przez ojca z dołu, wciąż się żarzy, płomieniem przeszywając powietrze. Matka nie kładzie się od razu, jeszcze chodzi boso po domu, szarpie i targa włosy wielką srebrną szczotką, potem przegląda się w wyblakłym lustrze i na moment zamiera, jakby zdziwiona, że widzi siebie po drugiej stronie. Ojciec trzepie poduszkę, przewraca się, obejmuje ramiona i mruczy. Matka odkłada szczotkę i zdejmuje z wieszaka koszulę nocną, wkłada ją na siebie, strzepując szarymi falami, zanim spod spodu wyciągnie bieliznę. Wreszcie nakrywa lampę i gramoli się do łóżka.
I leżą tak, dwie sylwetki do połowy przykryte ciemnymi kocami i brzemieniem kolejnego pracowitego dnia, oni, którzy kiedyś trzymali się za ręce, wiosną chodzili na spacery, ze śmiechem chowali się przed deszczem pod estradą. Zapadła cisza, na Brickyard Row zmęczone rodziny śpią w komplecie, bezpieczne w swych łóżkach, gdy gwiazdy oświetlają danych, a od strony podwórza wschodzi księżyc w nowiu. Nie zaszczeka pies. Podwórza są puste. Ostatni pociąg dawno odjechał. Gęsta, aż sycząca cisza opada śnieżnymi falami. A potem gdy ojciec westchnie, chrząknie i zacznie chrapać, słyszalny staje się głębszy dźwięk. Matka leży w łóżku, na wznak, nieruchomo, lśniącymi w ciemności oczyma wpatrując się w sufit. Palcem lewej ręki pociera bliznę we wnętrzu prawej dłoni, w rytm tego nieskończonego dudnienia, przed którym nie ma ucieczki.
SZUM BUM SZUM BUM.

d28nx4e

Przypuszczam, że zawsze byłem trochę inni niż wszyscy – albo wmówiłem to sobie. Pielęgnowałem niewyrażalne marzenia. Zawsze sięgałem wzrokiem ponad dachy, liczyłem gwiazdy, bujałem w obłokach.
Spójrzcie tylko na mnie: mały Robert Borrows wędruje z matką przez Rainharrow w jeden z tych nielicznych dni roboczych, kiedy nie było nic pilniejszego do zrobienia. Wspinam się na pokopalniane rumowiska by przysiąść na samej górze, rwać listki i pohukiwać jak sowa, podczas gdy ona zbiera polne kwiatki. Siedząc z plecami opartymi o jeden z ustawionych w koło głazów, które umieścili w tym miejscu ludzie podobni i niepodobni mnie, głazów pokrytych teraz warstwą sadzy i popstrzonych graffiti, widzę rozpościerające się pode mną prawie całe Brownheath, wznoszące się i opadające szarościami i zieleniami, z miasteczkami i lasami wyrastającymi tu i tam jak włosy na ciele, aż po szczyty gór Pennine. W pogodne letnie dni jest tu ciepło. W dole, o wiele bliżej, widzę sylwetkę matki w czarnym płaszczu i czepku, pochyloną pośród jeżyn.
Wreszcie coś znajduje i woła mnie. Złażę na dół i razem przyglądamy się jakiejś maleńkiej roślince, którą właśnie odkryła, przyrośniętej do szarej, węglowej gleby. Schylamy się, wyrywamy ją i zawijamy w strzęp gazety, zapewniając się nawzajem, że w domu będzie jej lepiej niż tutaj. Nazywamy ją miejscowym mianem, którego nie zaaprobowałby żaden cechowy znawca obłożony łacińskimi księgami. Dla nas jednak wystarcza. Rdest i bylica. Świetlik i wrotycz. W ustach mojej matki brzmią jak muzyka.
Zabieramy więc roślinkę do domu, wkładamy do doniczki i co rano ustawiamy w najsłoneczniejszym miejscu na parapecie, a wieczorem zabieramy z powrotem dla ochrony przed przymrozkami. Matka ugniata ziemię palcami, podlewa ją i szepcze listkom zachęcające słowa. A potem, pewnego ranka, budząc się, oprócz smrodu dymu, wilgoci i ludzi, czuję w nozdrzach słaby, choć wyraźny, nieznany zapach. Schodzę, potykając się, po schodach i widzę, że matka puszy się z dumy przed maleńkim kwiatuszkiem, pod którego ciężarem ugina się łodyżka. Jego kolor jest tak czysty jak farby w pudełku, takich barw nie ma w Bracebridge chyba nic. Kwiaty nigdy nie przetrwały długo, ale te poranki spędzone na zerkaniu co chwilę na barwne płatki i baldaszki, na wdychaniu aromatu, od którego aż bolało za oczami jak od bieli pierwszego śniegu, te poranki były naprawdę niezwykłe.
Raz czy dwa razy pomyliła się zbierając i wróciliśmy do domu z kukułczakiem. W Bracebridge pełno było takich chwastów, tak jak pełno było smoczowszy w fabrykach i wielkoszczurów w norach na brzegu rzeki, gdzie stały stare barki. Były częścią kolorytu miasta. Oczywiście, nawet dzieciaki wiedziały, że trzeba dokładnie obejrzeć wszelkie maliny czy jeżyny, zanim zacznie się z nich zbierać jagody: mogły bowiem sprowadzić nocne koszmary. I nie wkładać nóg w czarno ubarwione pokrzywy wykwitające wzdłuż ścieżek nad złożami eteru: powodowały wysypkę, która nie goiła się i krwawiła przez całe pracokresy. Nasi ojcowie wiedzieli też, że trzeba wyrywać pędy krwiobluszczu wyrastającego ze ścieków, matki zaś nigdy nie zbierały grzybów rosnących na nadrzecznych łąkach. Lecz łatwo się było pomylić: gałązka prostych, żółtych kwiatów, przypominających duże jaskry, pachnących słodko i śmietankowo, czy wyrastająca spomiędzy paproci niewielka naparstnica, choć już był koniec lata. Przynieś je ze sobą, a ich gnijący odór
przeniknie cały dom, jak zepsuta kapusta, zaś wyziewy zniszczą najlepszy wazon lub popalą, jak kwas, półkę nad kominkiem. Ale i tak wszystkie te starania: gazety, otwieranie okien, znoszenie narzekań ojca, były wtedy warte świeczki, owego poczucia niespodzianki, odkrywania czegoś nowego, kiedy matka wołała na mnie z podnóża hałdy, rozdzielając łodygi traw i ujmując w palce doskonałą twarzyczkę kwiatu.

Wtedy tyle rzeczy było dla mnie tajemnicą. Szkoła Miejska nie nauczyła mnie niczego poza czytaniem i pisaniem, co i tak już pokazała mi matka, a cechowi, jak mój ojciec, zachowywali swe trudy i sekrety fachu dla siebie i wnętrz swych kufli z piwem. Mawdingly & Clawtson – to była nazwa, dźwięk, wrażenie i instytucja. Naszym przeznaczeniem była fabryka. Eter był naszym bogiem. Całkiem jakbyśmy wszyscy próbowali odwrócić wzrok od czegoś istotnego i położyć się z głową na dudniącej ziemi, usypiając na całe życie, pełne niekończącego się trudu i rozczarowania.
Od czasu do czasu ryzykowałem kontakt z kukułczymi pokrzywami i zerkałem przez płot na odstojniki, w których eter katalizował się i wiązał ze zwykłą materią, gęstniejąc aż do czerni w słoneczne letnie dni, natomiast w zimowe świecąc łuną ku górze, jakby odwrócił się fundament nieba. Niekiedy, czy to z nudów, czy z potrzeby ucieczki, schowawszy się w kredensie pod schodami, grzebałem w starych szmatach, które trzymała tam matka. Były to strzępy ubrań roboczych ojca. W niektórych, przyczepione do szwów, tkwiły cząsteczki pyłu eterowego, jak ślady kreślone na niebie przez maleńkie rakiety. Lśniły do mnie, wraz z lawendowym zapachem pasty do polerowania. A każdej jesieni, jak w zegarku, zaraz po wizycie trollowego, nauczyciele wyjmowali skrzynkę, stawiali ją na katedrze i wywoływali – bądź wyciągali z ławki – któregoś ucznia, aby mógł (bo niemal niezmiennie był to chłopiec) doświadczyć prawdziwej potęgi eteru.
– Kto odkrył eter, chłopcze?
– Wielki mistrz z Painswick, Joshua Wagstaffe, proszę pana.
– Kiedy?
– Na początku pierwszego Wieku Przemysłu, proszę pana. Według dawnego świętego kalendarza, rok 1678.
To jeszcze było łatwe. Skrzynka była stara i odrapana i drewniana i prostokątna. Jej zamek składał się ze stalowego skobla na sprężynie, wyraźnie niedawno wymienianego; blokowała go przechodząca z przodu przez otwór grawerowana zasuwa, także na sprężynie. Grawerunek, choć miniaturowy, kojarzył się z cechami, z tajemnicą, z pracą i z prawdziwym dorosłym światem. Nie były to ani litery ani rysunki, choć ich kształty przywodziły na myśl wijących się tancerzy, podobne hieroglify widywało się na tabliczkach maszyn, belkach mostów, a nawet, byle jak odbite, na cegłach wielu domów. Symbole różniły się od cechu do cechu, lecz ja zawsze przyglądając się im miałem wrażenie, że stanowią jeden, nieskończony tekst, który pewnego dnia będę umiał odczytać.
Tu, w klasie, owe tańczące figury mówiły nam, że zasuwa jest nasączona mocą eteru. Kiedy ją wytwarzano, pod wysokim sklepieniem fabryki w jakimś północnym mieście, do gorącego metalu wprowadzono maleńkie drobiny tej substancji. Potem, jeden cechowy sekret za drugim, metal został obrobiony, wykuty i odlany w kształt, który widzieliśmy przed sobą. Nałożono na zasuwę ochronne zaklęcie, podobnie jak na skobel i przytrzymującą go sprężynę, a potem całość zapakowano w pudła, kartony i wysłano w świat. Jeden egzemplarz wylądował na biurku mistrza Hinktona w klasie C w Szkole Miejskiej w Bracebridge.

Drętwiejąc, kręcąc się i ziewając w niezmiennym szkolnym zaduchu, wszyscy oczywiście myśleliśmy, że doskonale wiemy, co to takiego eter. Byliśmy w końcu synami i córkami cechowych i mieszkaliśmy w Bracebridge, w cieniu Rainharrow, gdzie tyle tego się wydobywało. Przez ławki czuliśmy głuche, bolesne dudnienie tych maszyn. Ale eter jest niepodobny do innych pierwiastków i nie dotyczą go prawa fizyki. Jest nieważki i bardzo trudny do okiełznania. W postaci oczyszczonej, jego dziwoblask rozświetla ciemność, ale w jasnym świetle rzuca cień. Co najdziwniejsze i jednocześnie najważniejsze dla wszystkich gałęzi przemysłu i bytów ludzkich, które pomaga utrzymać, eter reaguje na ludzką wolę. Cechowy, po wielu latach terminowania, może przy pomocy kontrolować procesy przemysłowe w swym fachu. Bez eteru, wielkie maszyny parowe napędzające angielskie fabryki, przewożące produkty młynów i kopalni, stanęłyby, albo eksplodowały od wewnętrznego ciśnienia. Bez eteru, zamilkłyby przetykające pola i lasy świecące dziwożarem
telegrafy, przekazujące komunikaty, które telegrafiści prześpiewują sobie nawzajem z umysłu do umysłu. Bez eteru, zawaliłyby się ekstrawaganckie budowle wielkich miast i mosty spinające brzegi rzek. Lecz przy jego pomocy można było wszystko zrobić szybciej, taniej, ze słabszych materiałów i – trzeba to przyznać – często mniej starannie, niż pozwoliłyby srogie i uciążliwe prawa natury. Kotły, które inaczej by wybuchły, tłoki, które zatarłyby się, budynki, belki, łożyska, które popękałyby i rozpadły się, rodzą się w powietrzu z napędzanych eterem bąbli cechowych zaklęć. Dzięki eterowi, Anglia bogaci się, cechy rozkwitają, wyją zmianowe syreny, kominy plują dymem, bogaci żyją w niewyobrażalnie wyuzdanym luksusie zaś reszta nas pracuje, kłóci się i walczy o okruchy, które zostały. Nawet inne kraje, złapawszy się we własne dziwożarowe macki eteru i śmiechu warte mity o odkryciu go przez innego wielkiego mistrza niż angielski, dymem i stukiem młotów spełniają marzenia o cechowym przemyśle, podczas gdy dzikie
ziemie pozostają na zawsze niezbadane. Dzięki eterowi, świat obraca się powolnymi, mrocznymi wirami Wieków, ponad wojnami i konfliktami. Bez niego – ale to było nie do pomyślenia...
– No dalej.
Rudowłosy chłopak stojący przed klasą zerknął na zasuwę, potem na tablicę, gdzie widniał fonetyczny zapis tego, co miał wypowiedzieć, jednocześnie dotykając zasuwy, choć tu nawet normalne litery alfabetu wyglądały jak język z Księżyca, do tego zapisany z błędami.
– Trzymaj palec pośrodku, tumanie, bo sprężyna utnie ci koniec! I czym będziesz wtedy dłubał w nosie, co?
Nerwowe chichoty ulgi dobiegły od wszystkich, którzy nie stali na przedzie.
– No dalej. Jeszcze będzie z ciebie cechmajster.
W końcu chłopak spróbował. A może tylko odchrząkiwał. Nic się nie stało. Ziemia pod nami zadźwięczała.
– Jeszcze raz, tylko głośniej. Każdy cechowy, który jest coś wart, zaśpiewałby to.
Chłopiec spróbował jeszcze raz. Głośny trzask. Zatrzask otworzył się.
– No dalej. Podnieś wieko. Zajrzyj do środka.
Mistrz Hinkton miał swój dyżurny żart, polegający na opuszczeniu wieka na głowę chłopca, który zaglądał do skrzynki. Teraz też to zrobił.
– Pusta, prawda? Tak jak twoja głowa.
I wszyscy zaśmialiśmy się z figla tego żałosnego durnia, mimo że go nienawidziliśmy.

d28nx4e
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d28nx4e

Pobieranie, zwielokrotnianie, przechowywanie lub jakiekolwiek inne wykorzystywanie treści dostępnych w niniejszym serwisie - bez względu na ich charakter i sposób wyrażenia (w szczególności lecz nie wyłącznie: słowne, słowno-muzyczne, muzyczne, audiowizualne, audialne, tekstowe, graficzne i zawarte w nich dane i informacje, bazy danych i zawarte w nich dane) oraz formę (np. literackie, publicystyczne, naukowe, kartograficzne, programy komputerowe, plastyczne, fotograficzne) wymaga uprzedniej i jednoznacznej zgody Wirtualna Polska Media Spółka Akcyjna z siedzibą w Warszawie, będącej właścicielem niniejszego serwisu, bez względu na sposób ich eksploracji i wykorzystaną metodę (manualną lub zautomatyzowaną technikę, w tym z użyciem programów uczenia maszynowego lub sztucznej inteligencji). Powyższe zastrzeżenie nie dotyczy wykorzystywania jedynie w celu ułatwienia ich wyszukiwania przez wyszukiwarki internetowe oraz korzystania w ramach stosunków umownych lub dozwolonego użytku określonego przez właściwe przepisy prawa.Szczegółowa treść dotycząca niniejszego zastrzeżenia znajduje siętutaj