Trwa ładowanie...
fragment
15 kwietnia 2010, 10:55

Widziałem jak umierają

Widziałem jak umierająŹródło: Inne
d1fywd9
d1fywd9
Rozdział 3
Przeciw czołgom

Przykładam mikrofon do gardła. P-pance, które podciągnięto pod osłoną ciemności, otwierają do nas ogień. Odbijający się echem ryk wystrzałów wydaje się zmuszać las do wywijania koziołków. Całe drzewa wyrywane są z korzeniami i wyrzucane w powietrze. Czołowy czołg, w gwałtownie puchnącej chmurze dymu, rozlatuje się w kawałki. Zostają z niego tylko pogięte i pokrzywione odłamki stali.
Szkarłatna kurtyna ognia wspina się do chmur i rozlewa w poprzek drogi. Używają pocisków zapalających z zapalnikami zbliżeniowymi. Las się pali. Płomienie rozszerzają się i pochłaniają pola przejrzałej, niesprzątniętej kukurydzy. Żołnierze, którzy tam się schronili, w mgnieniu oka zmieniają się w żywe pochodnie, rozpaczliwie biegające w kółko. Przez szczeliny obserwacyjne obojętnie patrzymy na nich. Wiele czasu upłynęło od chwili, gdy wzruszało nas ludzkie cierpienie.
Deszcz wybuchających pocisków przetacza się przez drogę i zmiata z powierzchni ziemi całą kompanię piechoty. Nie da się odróżnić huku wystrzału od wybuchu pocisku. Dwa PzKpfw IV znikają w jednej, potężnej detonacji. Zwęglone resztki obsługi działa przeciwpancernego chwieją się na jodle tam i z powrotem. Kolumna żółto-czarnego dymu wyrasta do nieba.
– Czołgi naprzód! – rozkazuje Oberst Hinka przez głośnik.
Dowódcy kompanii dają sygnał podniesioną ręką. Dowódcy drużyn powtarzają to. Dwieście sześćdziesiąt czołgów ustawia się szeregami. Z przodu i na skrzydłach PzKpfw IV. W głębi PzKpfw III, z ich przestarzałymi działami 50 mm, za nimi, poszczekując jak złe foksteriery, PzKpfw II i Skody.
Powietrze drży nerwowo od hałasu silników. Rosyjskie pozycje zostają dosłownie sprasowane. Setki nieprzyjacielskich żołnierzy leżą zmiażdżone przez nasze gąsienice. Mgła trującego dymu wisi za stalowymi olbrzymami.
Czołgi zatrzymują się nagle. Odrzut armaty i błyskawica ognia wyskakuje z dziwacznie ukształtowanego hamulca wylotowego na końcu lufy. Strzały i odgłosy wybuchów są niemal równoczesne.
Gdy padają pociski fosforowe, płomienie lecą w górę. Strzelamy na zmianę fosforowymi i kruszącymi, co wywołuje straszliwy skutek. Toczymy się naprzód, wgniatając w błoto rannych i martwych.
Rosyjski kapitan próbuje ratować się, chwytając naszą linę holowniczą. Jej szorstka stal wyrywa mu ciało z dłoni. Pada za nami ze zmiażdżonymi nogami, odrzucony jak kawał śmiecia.
Zmasowany ogień rosyjskiej artylerii przeciwpancernej zatrzymuje nas.
– Z powrotem na drogę! – rozkazuje Stary. – Osłona miotaczami ognia i przednimi kaemami! – Zerka ostrożnie nad pokrywą włazu i łagodnie kopie Portę – sygnał na pełny gaz. PzKpfw IV ryczy na drodze.
Udaje mi się zauważyć T-34, częściowo ukrytego w kępie drzew. Wieżyczka obraca się, ale długa lufa armaty uderza w pień jodły i zatrzymuje się. Strzelec w wieżyczce staje się nerwowy. Próbuje przewrócić drzewo lufą armaty.
Szybko obracam wieżyczkę. Cyfry i linie skaczą w wizjerze peryskopu. Wystarczy, żeby T-34 lekko cofnął, aby znaleźć się na dogodnej pozycji strzeleckiej. Jeśli to zrobi, zmienimy się w śrubki i nakrętki. Przy naszym, słabszym uzbrojeniu, on zniszczy nas na długo przed tym, nim zdołamy go trafić. Nasza siła polega głównie na większej szybkości. Rosjanie popełnili niewybaczalny błąd, dając T-34 załogę składającą się tylko z czterech ludzi – dlatego dowódca czołgu jest równocześnie artylerzystą. Bardzo brakuje piątego człowieka, obserwatora wyszukującego cele. Marnowany jest bezcenny czas, gdy artylerzysta w wieżyczce szuka celu a równocześnie musi kierować ruchami czołgu.
T-34 na 200 metrach! Przeciwpancernym! – komenderuje Stary.
– Załadowane, gotowe! – wykrzykuje monotonnie Mały.
Żółto-biały wytrysk ognia; czarny dym rośnie jak ogromny grzyb. Wybuch rozdziera T-34. Otoczony płomieniami wrak przetacza się przez drogę. Ciało ludzkie, rzucone o nasz czołg, pęka jak dojrzała dynia. Pocisk fosforowy wybucha tuż za rozbitym T-34. Wzrokiem przeszukujemy teren, szukając ukrytych grenadierów pancernych, a potem ruszamy naprzód, przez nasz wrak. Grupa rannych wyciąga do nas ręce, jakby chciała pustymi dłońmi zatrzymać czołg.
Na drogę trafiamy pod kątem. Pocisk p-panca świszczy tuż nad nami. Lewa gąsienica wyrzuca w powietrze ziemię i trawę. Czołg walczy jak pijany, żeby utrzymać równowagę. Porta, klnąc obrzydliwie, mocuje się z mechanizmem i ostro przyspiesza.
Gąsienice klekoczą o nawierzchnię drogi. Długa lufa 75 mm wypluwa strzał za strzałem. Pluton piechoty zostaje zmieciony. Ranni próbują odskoczyć, nim gąsienice rozgniotą ich na miazgę. Teren bitwy skąpany jest w jaskrawym blasku czołgowych reflektorów.
– Załadowane, gotowe – bełkocze mechanicznie Mały. Nagle krzyczy z bólu. Zapomniał, że nie ma na głowie skórzanego hełmu i rąbnął się czołem o bezpiecznik.
– Jezu Chryste! – wyje i rozsmarowuje krew po twarzy. – Najjaśniejsza cholera! Piekielnie boli!
– Przestań się chwalić – drwi Porta. – Tak twardej głowy jak twoja nie da się przebić! Wszystko co w niej mieszka, to tylko cholerny dzięcioł, który myśli, że znalazł spróchniałe drzewo.
– Wleciał mu w górę prosto przez dupę, a on nawet tego nie poczuł – chichocze Heide. Mały ciska w niego swym bagnetem, który chybia o włos, gdy Heide robi unik.
– Mogłeś mnie zabić, głupi skurwielu! – wrzeszczy rozwścieczony Heide.
– Nie martw się – śmieje się Mały doszedłszy do siebie.
– Dystans 500 metrów – komenderuje Stary. – Kruszącym! Załadować! Ognia!
Komora nabojowa armaty, jak rozdziawiona paszcza bestii, łyka pocisk. Metalicznie szczęka zamek.
– Załadowane, gotowe! – chrypie Mały, równocześnie wymierzając Heidemu kopniaka, który posyła go rozpłaszczonego na radiostację.
– Zrobiłeś to naumyślnie! – drze się Heide.
– To nie ja, to moja noga zrobiła – śmieje się Mały.– Wszystkie części mego ciała mieszkają sobie razem w samorządnej wolności i braterstwie.
Zaczyna śpiewać przeraźliwie zachrypniętym basem:
Głosuj na Narodowych Socjalistów, Przyjaciół ludu! Co dzień zmieniany program! Przekomiczne! Można ze śmiechu pęc! Dzieci i wojskowi od Feldwebla w dół Płacą ceny pół!
– Bóg wie, co by Führer powiedział na takie zdradzieckie oszczerstwa – wrzeszczy wstrząśnięty Heide.
Czołgi długim, ryczącym szeregiem toczą się naprzód. Miażdżą nieprzyjacielski p–panc. Lufa leci w powietrze, jakaś beczka trafia wieżyczkę czołgu. Załoga działa zmienia się w krwawą, zmieszaną masę. Kolejna armata wysyła wyjącą kulę ognia ku PzKpfw IV. Rosyjskie działo obsługuje tylko dwóch ludzi: celowniczy i działonowy. Reszta obsady leży martwa koło nich. Jest to nowiutka armata i kapral Piotr Waska jest z niej bardzo dumny. Jego pułk milicji został sformowany ledwie osiem dni temu i już został zniszczony.
– Brawo, Aleksiej! – wrzeszczy entuzjastycznie Piotr. – To już czwarty faszystowski skurwysyn, załatwiony przez nas!
Nowy pocisk wpada do komory działa. Za nimi wysoki stos amunicji. Stos pustych łusek jest jeszcze wyższy.
– Wal niemieckie świnie w zęby! – ryczy i ciska swój zielony, stalowy hełm w stronę rozbitego czołgu. Ma zamiar posłuchać rozkazu komisarza pułku: “Stać nieugięcie! Nie cofać się ani na cal!”
Dwaj rosyjscy przeciwpancerniacy oblepieni są błotem. Wyglądają jak diabły, które wynurzyły się z bagna. Trafiają jeszcze dwa razy. Urwana głowa niemieckiego grenadiera, nadal w stalowym hełmie, ląduje z plaskiem obok nich. Ryczą ze śmiechu i traktują to jak dobry omen. Umieszczają głowę na szczycie osłony działa.
– Odstrzel im dupy! – wyje fanatycznie Piotr.
Obaj żołnierze pracują z dokładnością maszyn. Jak automaty schylają swe ciała, podnoszą i prostują przy krwawej robocie. Ani myślą o ucieczce. Każdy, kto by im to proponował, zostałby zastrzelony na miejscu. Nadal brzmiały im w uszach słowa komisarza pułku: “Towarzysze, zabijajcie faszystowskich najeźdźców! Miażdżcie ich, rozdepczcie ich jak robactwo, którym są! Gińcie, a nie pozwólcie im przejść. Każdy rosyjski żołnierz ma obowiązek zabrać ze sobą sto faszystowskich świń. Jeśli nie osiągniecie tego celu, jesteście zdrajcami, a wasze rodziny będą za to cierpiały! Niech żyje towarzysz Stalin! Niech żyje Armia Czerwona!”
– Nieprzyjacielski p–panc prosto przed nami! – rozlega się spokojny głos Starego, gdy dostrzega armatę przeciwpancerną Piotra.
– Cel zauważony – potwierdzam.
W wizjerze tańczą punkty celowania. Mruga zielona lampka.
Brzęczenie wieżyczki milknie. W mechanizmie celowniczym wyraźnie widać p–panc. Wylot lufy łypie łakomie na rosyjską pozycję. Rozlega się krótki, gwałtowny huk i błysk światła. Rosyjski dowódca odlatuje daleko od nas, zaś armata skręca się i koziołkuje, aż zastyga jako kupa złomu. Gdy przejeżdżamy przez tę pozycję, nasza gąsienica chwyta artylerzystę i ciągnie go za nami. Ręka pada na jedną stronę, noga na drugą. Dolna część jego ciała zahacza o osłonę prawego reflektora.
Incydent jest skończony. Zapomniany!
Przed nami pojawia się grupa piechurów. Jeden z nich, w rozpaczy, ciska w nas swym automatem. Wraz ze swymi kolegami ginie pod gąsienicami.
– Gdyby tylko krew nie była tak lepka! – mruczy Porta. – Nie mogę jej odczyścić. Gdyby tylko Bóg, stwarzając świat, pomyślał o czołgach, zrobiłby krew, która nie byłaby lepka i mogła być zmyta zwykłą wodą przed przeglądem.
Heide rozpoczyna skomplikowane wyjaśnienie, obejmujące czerwone i białe ciałka krwi, z powodu których krew lepi się do czołgów.
Powoli wywalczyliśmy sobie drogę przez wieś. Dwie kompanie naszego, 41. Pułku, zostały zlikwidowane – strzałem w tył głowy.
Propaganda twierdzi, że to było NKWD, ale wokół ciał leży mnóstwo łusek z niemieckich pistoletów maszynowych. Krążą plotki, że być może byli to chętni do dezercji, rozstrzelani przez Einsatzgruppe SD. Gdy chcieliśmy z bliska obejrzeć ciała, odpędzono nas. Granat z moździerza pada w środek grupy esesmanów. Przez otwarty właz na podołek Porty spada oderwana ręka z dłonią ciągle ściskającą pistolet. Podnosi ją i macha z podziwem.
– Patrzcie na to, chłopcy! Tak walczymy w Potężnej Armii Adolfa! Nawet urwana ręka trzyma się swej cholernej broni! Przypomina mi to, jak mój biologiczny ojciec poszedł sobie na wojnę z 67 Poczdamskim Pułkiem Piechoty, który był tak natchniony myślą o umieraniu za Ojczyznę, że maszerował ozdobiony różami w czerwonych i czarnych pruskich kolorach. Trzeciego dnia, podczas bitwy, pułk zdezerterował do nieprzyjaciela. Ludzie mieli dość walki za Ojczyznę, ale przed odejściem zdążyli pobić paru Austriaków z Wiednia, którzy zdradziecko wrzeszczeli:
“Precz z Prusakami!”
– Hurra, hurra, niech żyje Król! – krzyczał 67 Pułk, biegnąc przez ziemię niczyją.
Oficerom nawet się nie śniło, co te entuzjastyczne okrzyki naprawdę oznaczają. Myśleli, że te robole wrzeszczą na cześć króla pruskiego Wilhelma II. Ale Berlińczycy mieli na myśli Piotra, króla Serbii. W 67 Pułku był pijak, Feldfebel, nazwiskiem Mateka, który szereg razy stawał, w kajdanach, przed sądem polowym i równie często tłumaczono mu, że nigdy nie istniał głupiec większy, niż on. Kłopot Feldwebla polegał na tym, że był on Niemcem sudeckim i jako taki zmuszony był przenosić swą wierność w taki sposób, jak ludzie przesiadają się do autobusów; nie czując się specjalnie zainteresowany ani starą, ani nową ojczyzną.
– Skąd on pochodził? – spytał Mały, który jadł pomidora siedząc na skrzyni.
– Był z Pragi – wyjaśnił Porta. – Jego matką była Polką z Lwowa, która żyła z żydowskim handlarzem koni z Lipawy, kupującym rosyjskie konie na skandynawski rynek. Te stepowe chabety były tak stare, że Żyd przed załadowaniem musiał farbować im pyski. Po drodze solił im paszę tak mocno, że zawsze przyjeżdżały z pięknie zaokrąglonymi brzuchami od nieustannego picia. Najstarsze z nich traktował w ten sposób, że wpychał im do tyłka porcję pieprzu, by przybywając wyglądały żwawo. Kiedy koń został sprzedany przez Kozaka ponieważ kulał na jedną nogę, to też nie było problemu. Żyd okulawiał go po przeciwnej stronie, żeby nabywca niczego nie zauważył. Jeśli natarty pieprzem patyk w zadku nie skutkował, Żyd ożywiał konie porcją sznapsa z dodatkiem arszeniku i wierzcie mi, że to powodowało, iż skakały sobie tak żywo, jak koniki polne!
– Dajże spokój! Co było z Feldweblem Mateką? – przerwał niecierpliwie Stary.
– Jezu! Prawie o nim zapomniałem! Zameldował się u perskiego rotmistrza dragonów, który przekazał go pod opiekę Wachtmeistra policji Josepha Malana. Malan był tym typem policjanta, który nieustannie bił rekordy własnego idiotyzmu.
Po pierwszej butelce śliwowicy Mateka i Malan wyzywali się nawzajem od zdrajców i dezerterów, a każdy z nich przysięgał, że ten drugi, jeszcze przed kolacją, znajdzie się na końcu solidnego, konopnego sznura. W czasie, gdy mieli otwartą trzecią flaszkę, śpiewali dobre, patriotyczne pieśni i układali zwariowane raporty, które wysłali do miejsc bardzo odległych od owego okręgu policyjnego. Następnie rozśpiewani poszli pod rękę przez Libjatkastrasse. Nie przypuszczam, że cokolwiek wynikłoby z tego, gdyby nie natknęli się na żonę dowódcy pułku i wsuwając ręce pod jej suknię nie stwierdzili, że było to tak, jak obmacywanie zmarzniętej polskiej krowy w deszczowy, listopadowy dzień. Dobrze urodzona pani oficerowa pospieszyła prosto do pułkownika dragonów, który zadzwonił prosto do Polizei Rittmeistra i zażądał, żeby w okręgu utrzymywany był taki porządek, aby bogobojna, zamężna kobieta mogła bezpiecznie chodzić po ulicach, nie narażając się na bycie porównywaną do polskiej krowy.
Polizei Rittmeister był dobrze podchmielony, gdy Oberst dragonów zadzwonił, żeby złożyć skargę na nieodpowiednie traktowanie swej żony w samym środku wojny. Otworzywszy kolejną butelkę tokaju i namyśliwszy się nad tym przez chwilę, Rittmeister zarządził rewię swej policji i ustawił swych ludzi trójkami. W każdej trójce pierwszego ciął w twarz pejczem, co było w zwyczaju, gdy oficerowie i dżentelmeni natknęli się przypadkiem na szeregowych. Numer drugi otrzymywał, co było właściwe i zgodne z pułkowym zwyczajem, kopniaka w spodnie. Numer trzeci dostawał pięścią w szczękę za to, że był ostatnim odliczającym.
– Wy łajdaki! Nie jesteście Królewską Serbską Policją! – ryczał. – Jesteście niczym innym, niż stekiem płaskostopych, brzuchatych proboszczów w mundurach! Jesteście Królewskimi Austriackimi Wołami! – dodał po namyśle, patrząc na swe zaspane stado.
Rittmeister był powszechnie znany jako notoryczny wariat, sypiący wokół obelgami i przekleństwami, kiedykolwiek był “pod działaniem”, co było prawie zawsze.
– Nienawidzę waszego cholernego widoku! – kontynuował. – Stoicie tutaj na przeglądzie, cały czas myśląc że można pierdolić Ojczyznę i wysiłek wojenny o ile o was idzie. Ale Ojczyzna nie ma najmniejszego zamiaru być pierdolona! Będziecie zaskoczeni co Ojczyzna zamierza zrobić i co zrobi! Ale z wami nie będzie w ogóle niczego robić!
Następnie przeszedł do dyscypliny i regulaminów.
– Aroganckie osobniki, wpychające ręce pod spódnice oficerskich żon na publicznych ulicach, zostaną skute i zaprowadzone na komisariat policji. Pani również będzie zaproszona do komisariatu jako świadek, ale nie w kajdankach, wy bezmózgie tumany! Na komisariacie zbrodnia może zostać zrekonstruowana na potrzeby raportu.
Wyciągnął zza mankietu okólnik i zaczął go głośno odczytywać:
„Z Najwyższego Królewskiego Ministerstwa Wojny podaje się do wiadomości, że nie jest poza granicami prawdopodobieństwa, iż w kraju, z powodu toczącej się obecnie wojny, działają szpiedzy i podobni kryminaliści. Najwyższym obowiązkiem Królewskiej Policji jest zatrzymywanie tych podejrzanych osób i podjęcie kroków, zgodnie z prawem, by zostały powieszone”.
Rittmeister policji z Okręgu Wojskowego Zagrzeb był, ogólnie rzecz biorąc, wielce szanowanym idiotą, który każdej soboty, na weekendowych przyjęciach oficerskich, rozbierał się całkowicie do naga. Pewnego razu bliski był popadnięcia w niełaskę, gdy położył się przed pomnikiem Tihomiła na Petersplatz z wędzonym śledziem wetkniętym w tyłek i wyjaśniał przechodniom, że jest syreną w przejeździe do Czarnogóry. Nawet w połowie nie byłoby tak źle, gdyby głupiec nie miał przypasanej szabli z paradnymi dodatkami, obijającej się o jego nagie uda i gdyby nie miał wyjściowej czapki zawieszonej na kutasie. Później wyjaśniał, że zrobił to z powodu osobistej skromności. Zabrano go na główny odwach, gdzie chorąży Brieler, któremu podlegały tam cele, polecił go powiesić w kajdanach, ale przed tym dał mu gruntowne wciry.
– Nauczę takiego cywilnego skurwiela, jak ty wyśmiewać się z walczącego wojska. Leżeć przed królem Tihomiłem i pierdzieć prosto w jego szlachetne, granitowe oblicze!
Następnego dnia chorąży został zdegradowany o dwa stopnie i ukarany utratą kwartalnego żołdu za brak szacunku dla oficera. Jego tłumaczenie, że Rittmeister był nagi i w tym stanie miał godne uwagi podobieństwo do cywila, zupełnie mu nie pomogło. Ponadto cierpiał na hemoroidy. To ostatnie zostało jednak wykreślone z raportu, by ratować twarz Armii. Absolutnie żadnego oficera nie mogły dotknąć hemoroidy. Ta afera kosztowała Rittmeistra drogo. Został przeniesiony do nędznego, przyfrontowego okręgu, gdzie ludzie byli tak wzajemnie podejrzliwi, że zabierali ze sobą swe rowery do kościoła, co robi się jeszcze w niektórych okolicach Francji...
– Skreśl to, Porta – westchnął Stary – i właź na pokład! Ruszamy!
– Ta wojna działa mi na cholerne nerwy – drze się wściekły Porta. – Tak, czy inaczej co ona, do cholernego diabła, ma wspólnego ze mną? To dokładnie tak, jak ze starym Lewińskim, cholernym męskim krawcem z Königsallee w Düsseldorfie, który był specjalistą od nicowania marynarek. Gdy się nicuje marynarkę, oczywiście kieszonka na piersi pojawia się po niewłaściwej stronie. Pewnego poniedziałku była piekielna awantura na ten temat, podczas wojny cesarza w 1916. Herr Oberstleutnant von Schletwein miał przenicowaną cywilną marynarkę. Gdy ją włożył za pierwszym razem, spotkał majora huzarów, który z zainteresowaniem spytał go, jak człowiek się czuje, gdy musi wyciągać wieczne pióro z niewłaściwej strony marynarki. Właśnie wtedy Oberstleutnant odkrył, że posiadanie przenicowanej marynarki stwarza problemy.
– Zamknij swą wielką jadaczkę! – zawył Stary. – Gówno nas obchodzi twój krawiec z Düsseldorfu i twój Oberstleutnant! Odpalaj cholerny silnik!
– Doprawdy, nawet nie chcesz się dowiedzieć, co się stało z Lewińskim, gdy został powołany do 7. Pułku Ułanów, który został spieszony, ponieważ zjedzono wszystkie konie? Jego Oberst nie był bardzo bystry w sprawach wojennych i poprowadził pułk na wroga w kolumnie marszowej. Był przeciwny wszystkim nowinkom, których uczono młodych oficerów.
– Karabiny maszynowe są bez znaczenia – tłumaczył swemu adiutantowi – i dowiodę tego, prowadząc mój pułk w kolumnie marszowej. Gdy Francuzi rozpoznają nasze niebieskie, ułańskie mundury następujące na nich, zwieją od swoich karabinów maszynowych jak króliki.
– Dla kawalerii Obersta i jego ułanów była to kosztowna próba. Francuzi skosili ich w całości tymi właśnie karabinami maszynowymi. Nawet leżąc, umierający Oberst ciągle szlochał: “Karabiny maszynowe nie mają znaczenia podczas wojny...” Jedynym z całego pułku, który uszedł z życiem był krawiec Lewiński, który został zdemobilizowany z powodu utraty nogi, a to...
– Jeszcze jedno słowo – syknął Stary, przyciskając lufę rewolweru do karku Porty – i wydmuchnę ci twój cholerny mózg!
Działo przeciwpancerne 100 mm wkopane było w przydrożnym rowie, za stertą maszyn rolniczych i spalonych ciężarówek.
– Ognia! – działonowy opuszcza ostro rękę. Pocisk przelatuje nad czołowym T-34. Za wysoko! Celownik zostaje lekko skorygowany. Następny wystrzał trafia. Załoga działa nie posiada się z radości i klepie celowniczego po plecach. Jest to stary żołnierz o stalowych nerwach. Konieczność dla dobrego przeciwczołgisty.
W porządku, trafienie. Ale jedynym skutkiem jest fontanna iskier na wieżyczce czołgu, gdy pocisk się odbija.
– Ognia!
Kolejne trafienie! Bez skutku! Armata przeciwpancerna strzela co raz, ale równie dobrze można by to robić z dziecinnej fuzyjki.
– Boże, zmiłuj się nad nami! – dyszy przerażony działonowy.
– Co to, u diabła, za potwór? – pyta zdenerwowany ładowniczy. Nigdy przedtem nie spotkał T-34. Do tej chwili działały tylko pojedynczo. Teraz jest ich cała formacja.
– A oni mówią, że Ruski jest skończony! – mamrocze działonowy. Obsada armaty, drżąc ze strachu, gapi się na ogromny czołg z niewiarygodnie szerokimi gąsienicami, skośnymi zielonymi burtami i olbrzymią armatą, sterczącą z okrągłej wieżyczki z czerwoną, radziecką gwiazdą po obu bokach.
– Ognia! – ryczy zrozpaczony podoficer. – Podtrzymywać ogień! Próbujcie za każdym razem trafiać świnię w to samo miejsce!
Ale rezultaty są nadal bezskuteczne. Artylerzystów ogarnia strach przed śmiercią. Strzał za strzałem trafia stalowego potwora w to samo miejsce. Ale ten tylko ryczy, kołysze się złośliwie wpada na wyładowaną ciężarówkę, którą miażdży swym 38-tonowym ciężarem.
Armata p–panc oddaje dwudziesty piąty strzał, który z hukiem ześlizguje się z pancerza czołgu, z identycznym skutkiem, jak wszystkie poprzednie.
Nagle otwiera się wieżyczka. Okazuje się ubrana w skórę postać i grozi niemieckim pozycjom zaciśniętą pięścią. Cała jedenastka czuje się skazana i tylko czeka śmiertelnego uderzenia. Są zwierzętami wypchniętymi na arenę, by zostać zarżnięte, a torreadorem jest T-34.
Jako pierwszy panikuje drugi amunicyjny. W rozpaczy rzuca się biegiem do lasu. Wieżyczka T-34 wypluwa serię pocisków smugowych i kończy z biegnącą postacią. Czterej ludzie w czołgu śmieją się głośno. To odwet za Brześć Litewski, gdzie ich czołgi BT zostały zmiażdżone jak skorupki jajek.
– Czemu oni nie kończą z tym wszystkim? – pyta działonowy.
– On się świetnie bawi – odpowiada ładowniczy, Obergefreiter, który służy od 1939.
Wieżyczka T-34 obraca się powoli. Długa lufa 76,5 mm obniża się.
Groźny huk, ognisty wybuch na skraju lasu i gniazdo niemieckich karabinów maszynowych zostaje zlikwidowane. Czołgowe działo znów grzmi i grupa moździerzy zostaje rozerwana na strzępy.
Ryczą diesle. Języki ognia buchają z przepastnych rur wydechowych. Smród spalonego oleju napędowego zionie ponad obsługą działa p-panc na zaporze drogowej, jak oddech śmierci z kostnicy.
Ładowniczy zapala papierosa od tlącej się gałązki jodłowej i siada na skrzyni amunicyjnej, patrzy z namysłem na sunące nad głową szare chmury i wciąga dym z papierosa głęboko w płuca. Z cieniem uśmiechu ogląda T-34, a po tym wbija kciuk między żebra działonowego.
– Lenau, przegrałeś twoją wojnę! Nie długo będziesz użyźniał rosyjskie pola słoneczników, a następnego lata zamiataczki ulic w Moskwie będą zajadały cię pod postacią Czekolady Stalina. Najdzielniejszy żołnierz Herrenvolku zjadany przez Untermenschów!
Wręcza koledze manierkę.
– Łyknij sobie! Jeśli będziesz dość pijany, może nie poczujesz pocałunku śmierci!
– Czy myślisz, że umieranie boli? – pyta działonowy, z przerażeniem patrząc na T-34, który strumieniem światła z reflektora zamontowanego na wieży maca, szukając czegoś w lewo od ich grupy.
– Nigdy tego nie próbowałem! – śmieje się beztrosko ładowniczy. – Ale widziałem, jak paru odchodzi. Niektórzy po prostu przełknęli i umarli. Inni wściekle wyli. Jeśli nasz przyjaciel w stalowej trumnie najedzie nas czyściutko gąsienicami, nawet nie będziemy wiedzieli, że giniemy. Ale jeśli tylko oderwie nam nogi, nie będzie to takie przyjemne.
– Sam z tym skończę – stwierdza działonowy, odbezpieczając swój P-38.

d1fywd9
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d1fywd9

Pobieranie, zwielokrotnianie, przechowywanie lub jakiekolwiek inne wykorzystywanie treści dostępnych w niniejszym serwisie - bez względu na ich charakter i sposób wyrażenia (w szczególności lecz nie wyłącznie: słowne, słowno-muzyczne, muzyczne, audiowizualne, audialne, tekstowe, graficzne i zawarte w nich dane i informacje, bazy danych i zawarte w nich dane) oraz formę (np. literackie, publicystyczne, naukowe, kartograficzne, programy komputerowe, plastyczne, fotograficzne) wymaga uprzedniej i jednoznacznej zgody Wirtualna Polska Media Spółka Akcyjna z siedzibą w Warszawie, będącej właścicielem niniejszego serwisu, bez względu na sposób ich eksploracji i wykorzystaną metodę (manualną lub zautomatyzowaną technikę, w tym z użyciem programów uczenia maszynowego lub sztucznej inteligencji). Powyższe zastrzeżenie nie dotyczy wykorzystywania jedynie w celu ułatwienia ich wyszukiwania przez wyszukiwarki internetowe oraz korzystania w ramach stosunków umownych lub dozwolonego użytku określonego przez właściwe przepisy prawa.Szczegółowa treść dotycząca niniejszego zastrzeżenia znajduje siętutaj