Trwa ładowanie...

Wesołych świąt. Witajcie w piekle świąt

Ten zbiór opowiadań jest kwintesencją opowieści o współczesnej Polsce – rozmieniającej życie na drobne w korporacyjnych zagłębiach, zagubionej w gąszczu przekonań i religii, skrajnie samotnej, sfrustrowanej, niezrozumianej, zmęczonej również samą sobą. Bohaterowie ”Egzorcyzmów księdza Wojciecha”, to również polskie rodziny przy świątecznych stołach. Przeczytaj opowiadanie Krzysztofa Vargi. To mistrzowska proza.

Wesołych świąt. Witajcie w piekle świątŹródło: Fotolia
d1pxs0f
d1pxs0f

Opowiadanie ”Święto zmarłych” pochodzi z książki: ”Egzorcyzmy księdza Wojciecha”, Krzysztofa Vargi, wydanej nakładem wydawnictwa Wielka Litera.

Zawsze nienawidziłem Bożego Narodzenia. W dzieciństwie oczywiście o wiele mniej ze względu na prezenty, których nie mogłem się doczekać; nie tylko samego momentu ściągania kolorowego, błyszczącego papieru z paczki, gdzie ukrywała się wyczekiwana niespodzianka spod choinki, ale napawania się owymi prezentami, choć dziś nie pamiętam ani jednego. (…)

Samej Wigilii nie znosiłem – tego rodzinnego wzdęcia, tego religianctwa w świeckiej jak najbardziej wspólnocie, gdzie przywiązanie do katolickich wartości objawiało się wyłącznie w jadłospisie, obowiązkowym opłatku na talerzyku pośrodku stołu oraz – tak, to niebywałe – w garści siana pod obrusem, choć oczywiście bez dodatkowego nakrycia dla zbłąkanego wędrowca. Brzydziło mnie nade wszystko postne jedzenie: ohydny karp, do którego zawsze czułem zrozumiały przecież wstręt, ciężkostrawne pierogi z kapustą i grzybami, słodko-mdły kompot z suszu, wreszcie zupa grzybowa – to wszystko było odstręczające. Niepojęte, że najobrzydliwsze jedzenie, jakie można sobie wyobrazić, podaje się najradośniejszego podobno dnia w roku – nigdy nic mi nie smakowało w Boże Narodzenie, z wyjątkiem makowca. Owszem, makowiec lubiłem, choć najbardziej lubiłem wydłubywać orzechy i rodzynki z tej czarnej masy zmielonych ziarenek wciskających się między zęby. Zatem ze wszystkich Wigilii mojego życia zapamiętałem potrawy, lecz nie zapamiętałem żadnych prezentów. No i wbił mi się w pamięć ten straszliwy świąteczny nastrój – tandetne, kiczowate kolędy wylewające się z telewizora oraz składanie sobie życzeń i łamanie się opłatkiem. (…)

Pod blok na Ursynowie zajechałem świeżo po wizycie w myjni, ponieważ przyzwoitość kazała mi wymyć obsrany przez ptactwo samochód. W Wigilię należy jeździć czystym, a nie obsranym samochodem, tak uważam. Owszem, może to drobnomieszczański złóg myślowy, ale jednak: czysty samochód, czysta koszula i wyprasowane spodnie, a nawet marynarka, choć bez krawata, muszą być, bo mężczyzna w marynarce i pod krawatem, ale w skarpetkach – buty koniecznie trzeba było zdjąć po wejściu do mieszkania rodziców – wygląda żałośnie. Pierwsze słowa matki po moim wejściu do mieszkania zawsze brzmiały: ”Zdejmij buty”. Nigdy nie mówiła: ”Dzień dobry”, ”Cześć”, ”Jak się masz?”, ale nieodmiennie, już w momencie przekraczania progu mieszkania, słyszałem: ”Zdejmij buty”.

Zatem w Boże Narodzenie, w Wielkanoc i przy każdej innej okazji po ursynowskim mieszkaniu pałętałem się w skarpetkach, podobnie jak mój szwagier, a siostra stąpała z gracją w rajstopach, bo musiała zostawić przy drzwiach eleganckie kozaki. Wyglądaliśmy żałośnie, zwłaszcza przy rodzicach – matce w klapkach na niewysokim obcasie i ojcu w eleganckich skórzanych laczkach, zakładanych na specjalne okazje, gdyż na co dzień szurał po domu filcowymi bamboszami. Oczywiście moglibyśmy przynosić własne kapcie, ale zdawało mi się to skrajnie kretyńskie – do rodziców z kapciami w worku jak do przedszkola albo podstawówki? (…)

d1pxs0f

Rodzinna musztra

Kiedy zajęliśmy miejsca przy stole w dużym pokoju, a więc w pomieszczeniu, które należałoby nazwać salonem, a tak naprawdę salą telewizyjną, bo jedynym jego przeznaczeniem było oglądanie telewizji, nie mieliśmy już na stopach obuwia. Matka zazwyczaj siedziała w kuchni, a ojciec w swoim pokoju, gdzie oddawał się majsterkowaniu, w salonie zaś spotykali się wyłącznie, by oglądać telewizję i podejmować rodzinę w czasie świąt. To znaczy mnie i moją siostrę wraz z mężem, bowiem z resztą rodziny, czyli z cierpiącym na demencję bratem ojca i bigoteryjną do granic obłędu siostrą matki, nie utrzymywali kontaktu. Ja też zresztą nie pamiętałem już, kiedy po raz ostatni widziałem wuja, a kiedy ciotkę, i nie interesowało mnie, co się z nimi dzieje, podobnie jak moja siostra nie była tym zainteresowana. Nie obchodziło mnie, czy żyją, a gdyby mieli umrzeć, to nie sądzę, bym znalazł czas, aby pójść na pogrzeby. Jestem dość zajętym człowiekiem podobnie jak moja siostra.

Matka wstała i wyprężyła więdnące ciało w sukience koloru zupy z botwiny. Nieodmiennie tę właśnie botwinkową sukienkę ze zmechaconego materiału zakładała na wszystkie uroczystości rodzinne, a więc na Wielkanoc i Boże Narodzenie także. Sięgnęła po talerzyk, na którym leżała mała sterta starych opłatków – jako osoba zapobiegliwa zakupiła kiedyś większą partię od harcerzy, handlujących Ciałem Chrystusa zawsze przed świętami, i tak ów zakup sprzed kilku lat wciąż nam służył. Opłatki były już twarde i kruche, a nie miękkie i rozpływające się w ustach jak te serwowane na mszach. Co w zasadzie niczego nie zmienia, bo nie szukamy w opłatku smaku – dzielenie się opłatkiem jest wyłącznie obrządkiem, formą symbolicznego kanibalizmu – i nie czekamy, aż nam się rozpłynie na języku, ale gryziemy szybko, połykamy bezsmakową katolicką macę i zabieramy się do prawdziwego jedzenia.

123RF.COM
Źródło: 123RF.COM

_Jakie złożyć życzenia? Opłatek wigilijny tradycyjnie jest symbolem pojednania i przebaczenia, znakiem przyjaźni i miłości. _

d1pxs0f

– No, to podzielmy się teraz tradycyjnie opłatkiem i złóżmy sobie życzenia – powiedziała matka i uśmiechnęła się z lekkim zażenowaniem, trzymając oburącz talerzyk z suchymi bladymi plasterkami.

Wstaliśmy wszyscy jak w szkole, gdy nauczycielka wchodzi do sali lekcyjnej, i wbiliśmy wzrok w stół. Matka podsuwała każdemu po kolei talerzyk, a my, podnosząc głowy i wyciągając ręce, ułamywaliśmy po kawałku opłatka. Nie braliśmy po całym, mając świadomość, że musi wystarczyć na przyszły rok i na jeszcze następny, jedynie szwagier zagarnął cały i nie zmieszał się wcale, gdy w jego kierunku poleciały serie pocisków z oczu matki i mojej siostry. Ojciec zaś nie zareagował, bo nie podniósł wzroku, wciąż świdrował nim obrus, jakby chciał wywiercić w blacie stołu dziurę. Ja zaś ucieszyłem się w duchu z tej bezceremonialności szwagra; nie miałbym nic przeciwko temu, gdyby wziął dwa całe opłatki, a jeden z nich schował do kieszeni na później.

Matka najpierw przełamała się opłatkiem z moją siostrą, milcząco, a potem ze mną – ja skubnąłem malutki kawałeczek jej opłatka, ona nie większy mojego, a potem wygłosiła krótką mowę:

d1pxs0f

– Drogie moje dzieci, życzę wam przede wszystkim zdrowia, bo zdrowie jest najważniejsze. I żebyście wreszcie jakoś sobie ułożyli życie, tego wam też najbardziej życzę; byście w końcu byli szczęśliwi, bo zdrowie i szczęście są najważniejsze.

Potem zamilkła i przełamała się z ojcem. Nic sobie nie życzyli, tylko sztywno pocałowali się w policzki. Ojciec znów wbił wzrok w stół, potem nagle podniósł głowę, jakby się gwałtownie przebudził, przyszurał do mnie, nie wypowiadając ani słowa, ułamał malutki kawałek mojego opłatka, ja odłamałem malutki kawałek jego, a potem podszedł do siostry i szwagra i z nimi także milcząco się podzielił Ciałem Chrystusa. Ucałował córkę, a jej męża poklepał po plecach, nie przyjacielsko, ale z jakimś smutkiem. Moja siostra przełamała się z mężem, pocałowali się w usta, a potem mocno objęli niczym ludzie na lotnisku, których poinformowano właśnie, że samolot z ich krewnymi spadł do morza i nikt z pasażerów nie przeżył. Potem, gdy już się rozdzielili, podszedłem do siostry i prze- łamałem się z nią. Wycałowaliśmy się, nie życząc sobie nawzajem niczego, podałem rękę szwagrowi, który mocno ją ścisnął i potrząsał nazbyt długo jak na mój gust, a gdy puścił, wróciłem na swoje miejsce, zasiadłem na powrót za stołem i czekałem, aż wreszcie będzie się można zabrać do jedzenia.

Strategia przetrwania

Zaczęło się naturalnie od śledzia w oleju z cebulą, takiego samego jak co roku, odkąd pamiętam. Żadnych ekstrawagancji, żadnych eksperymentów, żadnych nowych wersji i smaków, nieodmiennie taki sam śledź, w takim samym oleju, z taką samą cebulą.

d1pxs0f

(…) Zmierzam do tego, że zestaw wigilijnych potraw był niezmiennie taki sam: śledzie, sałatka jarzynowa z majonezem, zupa grzybowa, karp smażony, pierogi z kapustą i grzybami, makowiec. Nigdy żadnej dobrej zmiany, nigdy nowego elementu, nie było mowy, by coś przemodelować w jadłospisie, wprowadzić zamiast karpia – jedyny pozytyw, że był smażony, a nie w galarecie, czego bym już nie zniósł – zwykłego łososia, dorsza atlantyckiego, miętusa, nie mówiąc o tuńczyku. Mieszczańska tradycja lokatorów bloku na Ursynowie wymagała karpia i koniec. No i słodki, mulący kompot z suszu, który na mojej liście najbardziej pobudzających perystaltykę jelit deserów sytuował się bardzo blisko kisielu i budyniu.

Siedziałem zatem w skarpetkach i koszuli, marynarkę powiesiwszy wcześniej na krześle, przełykałem śledzia, popijając kompotem i spoglądając na moją siostrę, która ze stężałą twarzą gmerała widelcem w rybie. Szwagier zaś pałaszował łapczywie, jakby nie jadł od kilku dni, ale wiedziałem, że to jego strategia przetrwania. Z pełnymi ustami nie musiał brać udziału w rytualnym wigilijnym small talku, choć po prawdzie nikt tego od niego nie wymagał. Panowała raczej tradycyjna niezręczna cisza, przerywana wyłącznie chrząknięciami, stukiem talerzy i brzękiem sztućców.

– Cicha noc, święta noc... – zaintonował nagle fałszywie ojciec, niezbyt głośno, bo zaśpiewał te strofy nieomal szeptem, bowiem z niezrozumiałych powodów, kiedy chciał wypowiedzieć się zasadniczo, poważnie, koturnowo nawet, to zawsze mówił szeptem. Nieodmiennie doprowadzało mnie do furii to obrzydliwe szeptanie. Ojciec przeszeptał całe swoje życie, tak jak matka swoje życie przemilczała – nasz dom, mój i mojej siostry – był domem szeptów i zamilknięć, domem nieznośnej ciszy i jeszcze bardziej nieznośnego szeptania. Tak więc i my, jako dzieci, czuliśmy się zmuszeni do milczenia, względnie komunikowania się ze sobą głosem ściszonym, miast radośnie wrzeszczeć, krzyczeć, śmiać się, kłócić i skarżyć na siebie nawzajem. Dopiero gdy opuściliśmy to hospicjum komunikacji językowej, mogliśmy rozedrzeć się, rozkrzyczeć, rozwydrzyć. Kiedy spotykaliśmy się z siostrą na mieście, co nam się zdarzało i na pewno byliśmy sobie wówczas bliżsi niż na rodzinnych świątecznych spotkaniach, to na siebie nieomal wrzeszczeliśmy i nie były to wcale kłótnie, ale po prostu głośna rozmowa. (…)

d1pxs0f

Tym razem rozpoczęty nieomal szeptem śpiew ojca wszedł w zaskakujące crescendo i zdawało się, że zaraz zagrzmi na podobieństwo arii wielkiego tenora, jednak urwał się gwałtownie niczym dźwięk trąbki strażaka na wieży kościoła Mariackiego. Nikt bowiem z pozostałych biesiadników czy też wigilijników, bo tak by chyba trzeba nas nazwać analogicznie do weselników bądź żałobników, nie podążył za podaną przez ojca melodią. Wszyscy pochylili się nad talerzami, względnie sięgali po półmiski, skąd nabierali nieporadnie pierogi, bo ryba dochodziła wciąż w kuchni. Matka wstała, przewiązała botwinkową sukienkę kuchennym fartuszkiem, i poszła sprawdzić, jak się mają sprawy z karpiem, a ojciec zamilkł zawstydzony i począł niezbornie stukać widelcem w talerz. Ja sięgnąłem po kompot i pociągnąłem kilka łyków, rzucając okiem w kierunku siostry i szwagra – jej usta były zaciśnięte tak mocno, że to musiało sprawiać ból, natomiast na ustach szwagra, gdy je zamykał, by przeżuć jedzenie, pętał się złośliwy półuśmiech. Zawsze podejrzewałem, że nasze tradycyjnie nieprzyjemne świąteczne spotkania sprawiają mu satysfakcję. Zazwyczaj milczał, mówił wyłącznie wówczas, gdy został wywołany do tablicy przez teścia bądź teściową.

Ojciec chętnie pytał go o pracę i samochody, ponieważ mój szwagier był wysoko postawionym pasożytem w warszawskiej centrali wielkiego międzynarodowego koncernu motoryzacyjnego, a moją matkę czasami ciekawiło, jak wyglądają jego zagraniczne podróże służbowe, ponieważ świat znała jedynie z telewizji i niebywale jej imponowało, że zięć podróżuje nieraz do egzotycznych miejsc, jak Dubaj (co mu się raz zdarzyło) bądź Pekin (dwa razy), choć najczęściej jeździł służbowo do Czech, na Słowację bądź do Rumunii, gdzie odbywały się szkolenia i konferencje dla pracowników koncernu pochodzących z Europy Środkowej. Nie wiem, czy go lubili, ale na pewno się go bali i imponował im, co zresztą na jedno wychodzi – boimy się ludzi, którzy nam imponują, a właściwie to imponują nam ludzie, których się boimy.

123RF.COM
Źródło: 123RF.COM

Mało kto go lubi. Bez smażonego karpia nie ma w Polsce Wigilii?

d1pxs0f

Moja matka wróciła z kuchni, niosąc triumfalnie półmisek z wyjątkowo nieapetycznym karpiem; zdawało mi się, że przez smród smażeniny przebija obleśny odór błota.

– Nie macie jeszcze dość? – zapytała filuternie, tak jak pytała dwa razy w roku, w Boże Narodzenie i Wielkanoc.

W tym pytaniu zawierała się cała jej kokieteria, bowiem odpowiedź miała być z grubsza taka: – O Jezu, już nie mogę, ale się objadłem, przepyszne było to wszystko, śledzie fenomenalne, pierogi fantastyczne, zupa zaś – mistrzostwo świata, ale karpia na pewno spróbuję!

Milczałem wyniośle, całą nadzieję pokładając w ojcu i szwagrze, i jak zwykle się nie zawiodłem. Pierwszy odezwał się szwagier:

– Przepyszne było wszystko – powiedział dobitnie, jakby wygłaszał niepodważalny wyrok. – Takich pierogów nawet moja babcia nie robiła, a robiła przecież najlepsze pierogi na świecie, a takiej zupy grzybowej nigdy jeszcze nie jadłem, mógłbym ją jeść, a właściwie pić, przez całe życie.

Moja matka pojaśniała, pokraśniała i uniosła się wręcz kilka centymetrów nad podłogą, co jej się zdarzało nie częściej niż dwa razy w roku.

– Przecież twoja babcia zmarła, jak miałeś dwa lata; skąd możesz pamiętać, jakie robiła pierogi? – zapytała przytomnie moja siostra. A po chwili mroźnej ciszy, która opadła na wigilijny stół, dodała: – A grzybowa jest dokładnie taka sama jak rok temu i dwa lata, i trzy lata temu, taka sama, od kiedy tu ze mną przychodzisz.

– Pierogi naprawdę fantastyczne – wyszeptał z zapałem ojciec. – Ciasto cienkie, a farszu dużo, nie to co te gotowe z garmażerii; Krysia robi najlepsze pierogi na ziemi – zwrócił się do zięcia.

– A ciebie kto pytał? – Matka podniosła głos, jakby ją obraził.

– No właśnie mówię, że najlepsze pierogi na świecie – odparł zdziwiony ojciec.

– Lepiej jedzcie karpia, bo wystygnie – powiedziała matka i zaczęła porcjować paskudną rybę, i nakładać każdemu po kawałku.

Komu dokładkę

Na moim talerzu wylądował wyjątkowo nieapetyczny ochłap; wzdrygnąłem się i sięgnąłem po dzbanek z kompotem. Nalałem do szklanki i pociągnąłem dwa solidnie łyki, myśląc tylko o tym, że gdy wrócę do domu, natychmiast otworzę butelkę wina, a pewnie i tak skończy się na dwóch butelkach, by wypłukać z siebie osad obrzydlistwa, jaki gęsto wyściełał moje wnętrzności. U rodziców nigdy nie było alkoholu nie tylko na świątecznym stole, ale w ogóle; po prostu całe ich życie upłynęło w doskonałej abstynencji.

Nie zadeklarowanej, nie będącej efektem ślubów, postanowień, ale najzwyczajniej w świecie nie pili alkoholu; żadnego. W przeciwieństwie do mnie. I do mojej siostry. Zadziwiające, że dzieci abstynentów tak chętnie sięgają po alkohol, jak sięgaliśmy my z siostrą. Czułem wyraźnie, że ona też by miała ochotę się napić, ale żadne z nas nie mogło nie tylko dlatego, że u rodziców nie było ani butelki, ale przyjechaliśmy samochodami – ja z domu swoją toyotą, a siostra z mężem z wcześniejszej wigilii swoim wielkim jak stodoła samochodem terenowym, wprost stworzonym do zadawania szyku na stołecznych ulicach. Przyjechali z imprezy firmowej dla pracowników wielkiego międzynarodowego koncernu motoryzacyjnego, gdzie szwagier musiał coś wypić, bo nie wypadało inaczej, więc moja siostra robiła tego dnia za kierowcę.

– Dlaczego nie jesz? – zapytała matka, wskazując na mojego stygnącego karpia, jakby demaskowała złodzieja złapanego na gorącym uczynku z ukradzionym fantem w dłoniach.

– Jestem potwornie najedzony, nie dam już rady – skłamałem, mówiąc jednocześnie prawdę: nie byłem w stanie wcisnąć w siebie już nic. W brzuchu nieprzyjemnie zaczynało mi bulgotać, zapewne kompot z suszu wszedł w niebezpieczną reakcję ze śledziem i pierogami.

– To zjedz przynajmniej kawałek, a resztę zapakuję ci do domu – powiedziała matka.

– Świetny karpik, pyszniutki, skóreczka chrupiąca, a mięsko delikatne – wyszeptał ojciec pochylony na rybim truchłem, udając, że pożera je z pasją.

– Nikogo nie obchodzi, co masz do powiedzenia – natychmiast odparowała matka.

– No przecież mówię, że pyszniutki i skóreczka taka chrupiąca jak herbatnik – bronił się ojciec nieporadnie. (…)

– Lepiej byś namówił swojego syna, żeby zabrał się do jedzenia karpia, bo ryba zaraz będzie zimna, to znaczy można zjeść rybę na zimno z chrzanem, ale lepiej na ciepło – zwróciła się do męża matka, a do mnie powiedziała:

– Zapakuję ci resztę karpia do domu, to sobie odsmażysz, chcesz też pierogów i zupy w słoik, prawda? – zadała pytanie retoryczne.

Naturalnie, że nie chciałem i oczywiście, że się zgodziłem. (…)

– Nam nic nie dawaj – wtrąciła się moja siostra – bo my musimy na jeszcze jedną wigilię do znajomych pojechać.

– Wcale wam nie proponowałam – odparła matka, nawet na nich nie patrząc, bo właśnie podźwignąwszy się znad stołu, szła do kuchni pakować mi prowiant.

– I może jeszcze poproszę kawałek makowca! – zawołałem.

Moja siostra spojrzała z politowaniem, a może z pogardą; oportunistyczny maminsynek, pomyślała pewnie, a szwagier wręcz zaczął się śmiać; prawdopodobnie miał mnie za ciężkiego frajera i buca. Takie jego prawo, był przecież posiadaczem ładnej żony, dobrej pracy i dużego samochodu. Ja z tych trzech rzeczy miałem tylko samochód, ale i tak trzy razy mniejszy od jego terenówki.

Wielka ucieczka

Oboje zbierali się już do wyjścia; przeciskali się między mną siedzącym za stołem a ścianą, na której wisiała reprodukcja obrazu Wojciecha Kossaka Piłsudski na Kasztance. Siostra przesunęła się za moimi plecami, nie dotykając mnie; nie odwróciłem ku niej głowy, ale czułem, jak wciąga powietrze i brzuch, żeby się o mnie nie otrzeć, chociaż przecież wcale nie miała wystającego brzucha. Była szczupła, zgrabna, proporcjonalna, może dlatego, że nie urodziła dziecka, o co matka miała do niej pretensje. Szwagier idący za żoną klepnął mnie protekcjonalnie w ramię i podążył do przedpokoju, gdzie siostra już wkładała kozaki – widziałem to, bo poderwałem się nerwowo z krzesła i ruszyłem za nimi. Chciałem się pożegnać, ucałować siostrę, podać rękę szwagrowi i też już uciekać z tego mieszkania do siebie, otworzyć butelkę wina i wreszcie się zrelaksować: włączyć muzykę albo puścić film, najlepiej: gangsterski, szpiegowski, sensacyjny, coś, co będzie tematyką i nastrojem jak najdalsze od świątecznej atmosfery.

Moja siostra wzuła już eleganckie kozaki, dzięki czemu prezentowała się teraz olśniewająco i zmysłowo. Jak wiele potrafią w człowieku zmienić buty – pomyślałem, widząc, że w tych kozakach nie tylko jest wyższa i dostojniejsza niż w samych rajstopach, ale nabiera też godności, siły, swego rodzaju niezłomności, swoistej monumentalności nawet. Włożenie butów przez mojego szwagra nic w zasadzie nie zmieniło – nadal wyglądał jak kretyn i miał minę kretyna. Najprawdopodobniej był geniuszem.

W tym momencie z kuchni wychynęła matka ze sklepową reklamówką, w którą spakowała mi jedzenie – zawiniętego w folię aluminiową karpia, w takie samo srebrne wdzianko makowiec, pierogi z kapustą i grzybami w emaliowanym białym w koślawe kwiatki pojemniku oraz duży słój, chyba po ogórkach kiszonych albo konserwowych, z jeszcze ciepłą grzybową.

Z ulgą wróciłem do domu, nie zdejmując butów, poszedłem do lodówki, włożyłem paczkę żywnościową do środka, nie przejmując się, że zupa jest wciąż ciepła, mimo iż matka zawsze powtarzała, że gorącego jedzenia nie wstawia się do lodówki, trzeba poczekać, aż wystygnie. Wyjąłem z szafki butelkę caberneta, odkorkowałem, z drugiej szafki wyjąłem kieliszek, odstawiłem go z powrotem i sięgnąłem po szklankę; tak będzie wygodniej, uznałem. Dopiero kiedy nalałem wina do szklanki i pociągnąłem na stojąco pierwszy rozluźniający łyk, zdjąłem kurtkę, marynarkę, koszulę, spodnie, buty i włożyłem szlafrok, by poczuć się swobodniej. Włączyłem ”Casino Royale”, mój ulubiony film z Jamesem Bondem, mimo że widziałem go już trzy razy, ale tego wieczoru nie byłem w stanie zaangażować się emocjonalnie w coś, czego jeszcze nie oglądałem. Zresztą od lat w święta oglądałem filmy z Bondem, nawet te stare; nie było nic bardziej odprężającego niż wino i niedorzeczny film. Poza tym kochałem się w Evie Green grającej w Casino Royale Vesper Lynd, złą kobietę, która w pewnym momencie staje się dobra i przez tę przemianę umiera; nieomal płakałem, gdy tonęła w weneckiej otchłani.

(…) Skończyłem pierwszą butelkę wina. Było mi dobrze, lekko szumiało w głowie, ale na pewno nie byłem pijany, potężny posiłek wigilijny zniwelował działanie alkoholu, może stałem się nieco senny. Jednak nie tak, żeby nie otworzyć drugiej butelki wina. Napięcie poświąteczne jeszcze nie puściło, na szczęście nie musiałem iść następnego dnia do rodziców na obiad, tak jak wielu moich znajomych, którzy pielgrzymowali do rodzin nie tylko w Wigilię, ale też w pierwszy i drugi dzień świąt. Miałem jedzenie od matki, miałem pod domem niewielki rodzinny sklep, otwarty nawet w Nowy Rok, i pierwsze dni świąt, zatem nie groziło mi, że zostanę bez jedzenia i alkoholu. Otworzyłem drugą butelkę i wygodnie rozsiadłem się na kanapie, jednocześnie myśląc, jak tam koniec dnia spędza siostra. (…)

Rano obudził mnie irytujący dźwięk telefonu. Już dawno powinienem był zmienić melodyjkę, bo Scotland the Brave doprowadzała mnie to furii. Ciężko zwlekając się z łóżka, postanowiłem wgrać sobie klasyczny dźwięk dzwonka telefonu stacjonarnego. W pierwszy dzień świąt zrywać udręczonego człowieka o brzasku to wyjątkowa niegodziwość. Na ekranie wyświetlało się słowo ”matka”. Zawsze, gdy widziałem te pięć liter, robiło mi się słabo, teraz też poczułem, że drętwieją mi ręce, a pot płynie ze wszystkich porów. Przesunąłem palcem po ekranie dotykowym, przystawiłem aparat do ucha, sennie wystękując: ”Dzień dobry, mamo” i poczułem, że wiem już, co powie. Że to wszystko przez tego sukinsyna, zawsze wiedziała, że przez niego będzie nieszczęście, że to on prowadził pijany, gdy wracali nocą do domu, straszliwa tragedia, dlaczego ona mu pozwoliła usiąść za kierownicą. Pojąłem, że nie zobaczę już nigdy siostry, ale przecież nie będę umiał przestać o niej myśleć i reszta mojego życia upłynie na rozpaczaniu. I nigdy nie pojadę już na Ursynów do tego bloku z wielkiej płyty; nigdy, choćby nie wiem co się stało.

Wszystkie śródtytuły w tekście pochodzą od redakcji.

O autorze: Krzysztof Varga (ur. 1968) pisarz, felietonista. Autor m.in. powieści: ”Tequila”, ”Nagrobek z lastryko”, ”Trociny”, ”Masakra” i zbioru felietonów ”Setka”. Wydał także książki eseistyczne o Węgrzech: ”Gulasz z turula”, ”Czardasz z mangalicą” i ”Langosz w jurcie”. Trzykrotnie nominowany do Nagrody Literackiej Nike, laureat Nike Czytelników 2009 roku za ”Gulasz z turula”. Mieszka w Warszawie.

Materiały prasowe
Źródło: Materiały prasowe

”Egzorcyzmy księdza Wojciecha”, Krzysztof Varga, Wielka Litera.

Obejrzyj też: #dziejesiewkulturze

d1pxs0f
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d1pxs0f