Trwa ładowanie...
fragment
15 kwietnia 2010, 10:05

Warto być przyzwoitym

Warto być przyzwoitymŹródło: Inne
d1ea29e
d1ea29e

Wydawnictwo Herdera (Fryburg-Bazylea-Wiedeń), największy katolicki dom wydawniczy kręgu języka niemieckiego, ogłosiło jesienią 1983 r. mój niewielki szkic pamiętnikarski powstały z inicjatywy i w długim dialogu z Reinholdem Lehmannem (ur. 1939 r. – zm. 1998) — dziennikarzem katolickim i działaczem społecznym, zasłużonym w Niemczech dla sprawy zrozumienia współczesnej problematyki polskiej.

Rzecz, napisana po niemiecku, przeznaczona była przede wszystkim, w założeniu autora i wydawcy, dla młodszej generacji Niemców, urodzonej po II wojnie światowej. Ukazała się pod — zaproponowanym przez edytora — tytułem Herbst der Hoffnungen. Es lohnt sich anständig zu sein (Jesień nadziei. Warto być przyzwoitym) i spotkała się z zainteresowaniem zaskakującym autora. Bardzo liczne recenzje w prasie niemieckiej i austriackiej różnych kierunków, audycje radiowe, w tym półgodzinny felieton Heinricha Bölla, laureata literackiej Nagrody Nobla, wieczory autorskie i spotkania dyskusyjne, głównie w organizacjach katolickich, stały się swego rodzaju sprawdzianem pożytku napisania tej książeczki. Do ??? r. wydano ją w Niemczech 10 razy.
Autor poważnie zastanawiał się, czy tekst tego — zaledwie zarysu — pamiętnika mógłby być w ogóle interesujący dla czytelnika w Polsce. Ten bowiem mógł oczekiwać obszerniejszego przedstawienia wielu spraw, zarówno dotyczących okupacji i konspiracji wojennej, jak i wydarzeń z czterdziestolecia Polski Ludowej, których autor był uczestnikiem i świadkiem. Książeczka jednak — otwierająca niemiecką serię „Świadectwa życia” — miała być w większej mierze obrazem i świadectwem postaw ludzkich w określonych warunkach historycznych niż opisem zdarzeń. Tymczasem wkrótce miałem się przekonać, że tekst mojej niemieckiej książeczki żyje w kraju własnym życiem. Nieautoryzowana edycja w języku polskim — staraniem najstarszego w Polsce wydawnictwa drugiego obiegu „Spotkania” w Lublinie — znalazła czytelników i nawet została wznowiona. Proste stwierdzenie tytułowe: „Warto być przyzwoitym”, znalazło nieoczekiwane dla autora potwierdzenie w odwołaniu się do tego „hasła” jako do zasady „najwyższego realizmu” przez Macieja
Poleskiego — Czesława Bieleckiego w napisanym w więzieniu mokotowskim artykule Polityka polska, ogłoszonym w paryskiej „Kulturze” (nr 460/461, styczeń/luty 1986).
Przygotowując polską edycję tekstu, dokonałem dość daleko idących adaptacji: uprościłem tytuły rozdziałów, w kilkudziesięciu miejscach rozwinąłem skrótowe sformułowania o nazwiska, daty i inne szczegóły nieobojętne dla polskiego czytelnika, zrezygnowałem z propedeutycznych informacji dotyczących faktów z historii Polski i ich oceny, co mogło być pożyteczne tylko dla cudzoziemców. Mojemu dawnemu słuchaczowi ukazała się w 1986 r. w Paryżu nakładem Editions „spotkania” W 1988 r. przedrukowywało ją w Warszawie Wydawnictwo CDN.

Noc z 12 na 13 grudnia 1981 r. Wróciliśmy właśnie z kolejnej sesji Kongresu Kultury — ożywieni poczuciem wspólnoty z niezależnie myślącymi intelektualistami, których tak świetna reprezentacja wystąpiła w sali Kongresowej. W środku nocy dzwonek do furtki, wielokrotny, ostry i przenikliwy. W środku nocy! O tej porze? Wyglądam przez mansardowe okienko i widzę przed domem trzy, może cztery cienie. Co to jest? Co to może znaczyć? Cienie odzywają się do mnie, jak przyjaciele, po imieniu: „Panie Władku, panie Władku, niech pan otworzy, prosimy, niechaj pan otworzy”. „Kim panowie są?” — pytam. „Milicja” „Milicja nie przychodzi nocą — odpowiadam — milicja przychodzi wczesnym rankiem. A więc, panowie, przyjdźcie rano…”
Ale cienie nie znikają. „Niech pan nam nie utrudnia” — mówią już trochę zniecierpliwieni. Schodzę na dół. Drzwi są już na wpół wyłamane. „Panowie — mówię — zostawcie to. Zadzwonię na Komendę Milicji i zapytam, czy rzeczywiście macie od nich polecenie. Wtedy otworzę. Telefon mam przy drzwiach i możecie mnie słyszeć z zewnątrz. Teraz dzwonię”. Podnoszę słuchawkę — połączenia nie ma — aparat jest głuchy. Ale cienie mówią: „Niech pan nie robi głupstw. Niech pan wyjrzy na ulicę od frontu, tam stoją radiowozy”. Faktycznie, w małej uliczce przed moim warszawskim domkiem stoją auta milicyjne i ludzie w mundurach. Spoglądamy na drugą stronę — dom obstawiony. „No, dobrze” — mówię. Dwaj cywile i jeden mundurowy wchodzą do mieszkania. „Władysław Bartoszewski?” — „Tak, to ja”. Pokazują druczek: ma być internowany w Białołęce. Moja żona, zdezorientowana, pyta — „Co to jest, co to ma znaczyć?” — „Nie rozumiesz?” — odpowiadam — „obóz koncentracyjny, nie pamiętasz o Oświęcimiu?” W szufladzie mojego biurka leżą dwa bilety
lotnicze. Byliśmy oboje z żoną zaproszeni do Stanów. Mój paszport znajdował się jeszcze w konsulacie amerykańskim.
O czym myśli w takiej chwili doświadczony więzień? Sweter, ciepła bielizna, kożuszek — to jest niezbędne. Koce? Nie, koce są w więzieniu. pieniędzy zabierać nie trzeba, jeszcze grzebień, szczoteczka do zębów. Gotowe. To trwało minutę. W przedpokoju żegnam się z żoną: „Pamiętaj, abyś nikogo o nic nie prosiła”. — „Bądź spokojny”. Jeszcze krótka rozmowa z milicjantami: „Panowie, dlaczego wyłamaliście drzwi? Przecież wiecie, że nasze przepisy nie zezwalają na nocne aresztowania”. Ale oni mówią: „Już nie teraz. Teraz jest stan wojenny…” To był stan wojenny. Wprowadził go w całej Polsce — od północy — generał w ciemnych okularach. W równoczesnej, precyzyjnie zaplanowanej akcji ujęto tysiące ludzi według wcześniej przygotowanych list. Do dzielnicowej komendy na Mokotowie zwieziono setki osób. Wielu z napotkanych na schodach znałem osobiście. Naukowcy, pisarze, artyści — niektórych z nich kilka godzin temu widziałem na obradach Kongresu. Nauczycielki, studentki. Doborowe — trzeba przyznać — towarzystwo. We
wszystkich pomieszczeniach urzędowali już funkcjonariusze SB i milicji oraz personel pomocniczy ściągnięty do prac kancelaryjnych. Akcja przemyślana. Ustawieni w ogonkach do różnych pokoi musieliśmy zdać nasze rzeczy, również zegarki i obrączki. Wszystko zniknęło w papierowych torbach. Potem w korytarzu i w sieni czekaliśmy, aż na podwórze komendy wjechały „suki”. Tu znów spotkałem znajomych, nawet jeden z kolegów zażartował: mogliśmy naprędce odbyć zebranie TKN-u. Jako najstarszemu zrobiono mi siedzące miejsce. I wkrótce przyjechaliśmy już do więzienia w Białołęce, położonego na obrzeżu miasta. Niektórzy z nas, bardziej doświadczeni, już je znali. Zbudowane w latach sześćdziesiątych, niesympatyczne bloki, wewnątrz niehigieniczne, brudne.
Godzinę czekaliśmy przed bramą. Noc była bardzo mroźna. Personel więzienia miał „ostry dyżur”, ale o niczym nie wiedział. Wszystko było tajne. Być może sądzili, iż przywiozą czterech ludzi, a tu przybyło czterystu. Noc jest zazwyczaj w więzieniach tabu. Po apelu zaczyna się błogosławiona pora, gdy więźniowie zostają sam na sam ze swoimi snami. Tej nocy było inaczej. Z wielu cel w pośpiechu usuwano normalnych więźniów.

Zostaliśmy zarejestrowani. O trzeciej nad ranem znaleźliśmy się w dziewięciu w brudnej celi, bez pościeli, tylko sienniki i koce. Magazyn z bielizną pościelową był zamknięty. Strażnik powiedział: „Za parę godzin dostaniecie wszystko”.
Jako stary i doświadczony więzień zakomenderowałem: „Młodzi na górne prycze, starsi na dolne”. Nie wiadomo, co przyniesie ranek. Zatem koc na siebie, łokieć pod głowę — i spać.
Młody współwięzień, który po południu miał lecieć do Paryża, brutalnie wyrwany ze swoich marzeń, spytał mnie trwożnie, co z nami będzie. Powiedziałem: „Albo wywiozą do Rosji, albo będziemy siedzieli tu w kraju, albo nas wykończą. Najlepsze byłoby to drugie”.
Od 4 rano z wbudowanego w ścianę i okratowanego głośnika płynęło „na okrągło” przemówienie generała Jaruzelskiego, obwieszczenia dotyczące stanu wojennego oraz hymn narodowy (!) i pieśni patriotyczne. Trzeba było to znosić. Przyniesiono jedzenie: zimne, tłuste, wstrętne. Niektórzy wzbraniali się. Zachęcałem: „Panowie, trzeba wżerać, także dokładkę, wszystko, żeby nie tracić sił”.
Po kilku godzinach czterystu nowych mieszkańców Białołęki wybrało mnie na „starszego”. „Głosowanie” odbyło się krzykiem z cel: „Bartoszewski! Niech podejdzie do okna. Niech powie głośno: jestem Bartoszewski, chcemy usłyszeć pana głos”. Posłuchałem. Odezwałem się. „Wszystko w porządku”. Ale trwało to krótko. 15 grudnia przyszedł do więzienia niejaki pułkownik Romanowski i wybrał piętnastu spośród nas. Na lotnisku wojskowym dołączono kilka pań i helikopterem przewieziono nas na Pomorze Zachodnie, jak się okazało do wczasowego ośrodka lotników, położonego w głębi lasów nad jeziorem Trzebuń. Prasa światowa rychło powtórzyła nazwę naszego miejsca odosobnienia: Jaworze koło Drawska. Tutaj także wybrano mnie starszym obozu.
Co robi doświadczony lokator więzień, gdy rzutem oka ogarnie sytuację? Już pierwszej nocy zorientowałem się, że musimy tu wszystko zrobić sami. Powiedziałem: „Drodzy koledzy, teraz idziemy spać, ale rano musimy wziąć się do sprzątania. Ten dom musimy utrzymać na takim poziomie jak nasze mieszkanie, bo to będzie nasze mieszkanie na najbliższe miesiące. Wiem, że to nieprzyjemnie sprzątać toalety i łazienki, ale ustalimy kolejne dyżury”. Rano zacząłem sam od sprzątania klozetów, inni zabrali się do zatykania czym się dało szerokich szpar w nieszczelnych ramach okiennych i drzwiach, bo mróz był siarczysty, a pomieszczenia niedogrzane.
Z upływem czasu zgromadzono w Jaworznie około pięćdziesięciu ludzi, w większości pracowników uniwersytetów, pisarzy, publicystów. Zaczęliśmy walkę o księdza, który odprawiałby Mszę św., o odwiedziny, o prawo do korespondencji. Chcieliśmy wiedzieć, co nam, internowanym, wolno, jaki jest nasz status. Należało żądać jak najwięcej.

d1ea29e
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d1ea29e

Pobieranie, zwielokrotnianie, przechowywanie lub jakiekolwiek inne wykorzystywanie treści dostępnych w niniejszym serwisie - bez względu na ich charakter i sposób wyrażenia (w szczególności lecz nie wyłącznie: słowne, słowno-muzyczne, muzyczne, audiowizualne, audialne, tekstowe, graficzne i zawarte w nich dane i informacje, bazy danych i zawarte w nich dane) oraz formę (np. literackie, publicystyczne, naukowe, kartograficzne, programy komputerowe, plastyczne, fotograficzne) wymaga uprzedniej i jednoznacznej zgody Wirtualna Polska Media Spółka Akcyjna z siedzibą w Warszawie, będącej właścicielem niniejszego serwisu, bez względu na sposób ich eksploracji i wykorzystaną metodę (manualną lub zautomatyzowaną technikę, w tym z użyciem programów uczenia maszynowego lub sztucznej inteligencji). Powyższe zastrzeżenie nie dotyczy wykorzystywania jedynie w celu ułatwienia ich wyszukiwania przez wyszukiwarki internetowe oraz korzystania w ramach stosunków umownych lub dozwolonego użytku określonego przez właściwe przepisy prawa.Szczegółowa treść dotycząca niniejszego zastrzeżenia znajduje siętutaj