1
Emma
Wszędzie, gdzie tylko spojrzę – ślady zaciekłej walki. Poczta porozrzucana po całej podłodze, powywracane stołki. Telefon strącony z podstawki i rozbity; bateria wypadła z obudowy i dynda na kilku kablach splątanych jak pępowina. Dostrzegam też jeden ledwie widoczny ślad buta: na progu salonu, skierowany w tę stronę, gdzie spoczywają zwłoki Jacoba, mojego syna.
Leży przed kominkiem. Ręce ma rozrzucone szeroko, jak ramiona rozgwiazdy. Na skroni i obu dłoniach – krew. Ten widok na chwilę zapiera mi dech w piersiach; drętwieję, zamieniam się w kamień.
Nagle Jacob podrywa się, siada.
– Mamo – strofuje mnie – w ogóle się nie starasz.
To wszystko jest udawane, powtarzam sobie w myślach, patrząc, jak mój syn układa się z powrotem w takiej samej pozycji jak przedtem: na wznak, ręce szeroko, nogi zgięte w kolanach, zwrócone w lewo.
– Hmm… – zastanawiam się na głos. – Biłeś się z kimś.
– I? – pyta, ledwie poruszywszy ustami.
– I dostałeś czymś w głowę.
Klękam na podłodze – pamiętam, że tak trzeba, słyszałam to od niego chyba ze sto razy – i z tej nowej perspektywy dostrzegam za kanapą dzwonek, bibelot, który zazwyczaj stoi na gzymsie kominka. Wyciągam go stamtąd ostrożnie. Na rączce widnieje ślad krwi. Pocieram plamę małym palcem, językiem próbuję smaku.
– Och, Jacob, tylko mi nie mów, że znów zużyłeś cały mój zapas syropu kukurydzianego…
– Mamo! Skup się!
Opadam na kanapę, ściskając dzwonek w dłoni.
– Było włamanie. Próbowałeś wygonić złodziei.
Jacob podnosi się z ciężkim westchnieniem. Jego ciemne włosy wiszą w strąkach, posklejane syropem wymieszanym z barwnikiem spożywczym; oczy mu błyszczą, chociaż unika mojego spojrzenia, jak zawsze.
– Naprawdę uważasz, że mógłbym dwa razy zainscenizować taką samą zbrodnię? – pyta, otwierając zaciśniętą pięść, w której trzymał kłaczek jedwabistych włosów koloru pszenicy. Jego ojciec to blondyn – a dokładniej, był blondynem piętnaście lat temu, kiedy to zostawił mnie samą z Jacobem i Theo, jego nowo narodzonym, jasnowłosym bratem.
– Theo cię zabił? – Robię wielkie oczy.
– Naprawdę, mamo, przedszkolak by się domyślił. – Jacob zrywa się na równe nogi. Sztuczna krew ścieka mu ze skroni na policzek, ale on nie zwraca na to najmniejszej uwagi. Kiedy jest skoncentrowany bez reszty na analizie miejsca zbrodni, to mogłaby mu wybuchnąć nad głową bomba atomowa – i nawet by nie drgnął.
Staje na skraju dywanu, wskazując odcisk podeszwy na podłodze, a ja dopiero teraz dostrzegam kratkowany firmowy wzór vansów, deskorolkowych tenisówek, na które Theo oszczędzał całymi miesiącami. Widać nawet dwie litery nazwy: ns.
– Pokłóciliśmy się w kuchni – wyjaśnia Jacob. – Scysja skończyła się rzuceniem telefonem, oczywiście w obronie własnej. Potem zacząłem uciekać, a Theo dogonił mnie w salonie i tutaj mi przydzwonił.
Muszę się uśmiechnąć, chociaż nikły jest ten uśmiech.
– Skąd znasz to słowo? – pytam.
– Z „Pogromców zbrodni”, odcinek czterdziesty trzeci.
– Więc powiem ci tylko tyle, że nie trzeba koniecznie brać prawdziwego dzwonka, żeby komuś przydzwonić.
Jacob nie odpowiada, mruga tylko oczami z kamiennym wyrazem twarzy. Świat, w którym żyje mój syn, jest bezwzględnie dosłowny; tym, między innymi, charakteryzuje się jego zaburzenie. Kiedyś, dawno temu, gdy mieliśmy się przeprowadzić do Vermontu, zapytał mnie, jak tam jest. „Dużo zieleni”, odpowiedziałam, „i falujących wzgórz”. Kiedy to usłyszał, nagle wybuchnął płaczem. „Przecież to niebezpieczne”, wyszlochał.
– A motyw? Dlaczego to zrobił? – pytam i w tej chwili, jak na zawołanie, Theo zbiega z hukiem po schodach.
– Gdzie jest ten wybryk natury?! – wrzeszczy.
– Theo, zabraniam ci tak mówić na brata…
– Przestanę tak mówić, jak on przestanie kraść mi rzeczy z pokoju!
Instynktownie staję pomiędzy nimi, chociaż Jacob przerasta nas oboje o głowę.
– Niczego nie wyniosłem z twojego pokoju – mówi.
– Co ty nie powiesz? A moje vansy?
– Były w przedpokoju – wyjaśnia Jacob z naciskiem na ostatnie słowo.
– Debil – mruczy Theo, a w oczach jego brata w jednej chwili wybucha ogień.
– Nie jestem debilem – warczy i rusza prosto na niego.
Wyciągam rękę, zatrzymuję go w miejscu.
– Jacob – komunikuję – nie wolno brać rzeczy brata bez pozwolenia. Theo, jeśli jeszcze raz usłyszę od ciebie to słowo, to sama wyrzucę ci te buty do kosza. Czy to jest jasne?
– Spadam stąd – cedzi Theo przez zaciśnięte zęby, ruszając ciężkim krokiem w stronę przedpokoju. Chwilę później dobiega nas trzaśnięcie drzwiami.
Jacob idzie do kuchni, a ja za nim. Patrzę, jak wciska się do kąta.
– „Tak to właśnie jest” – mamrocze zmienionym nagle głosem, przeciągając każdą głoskę – „kiedy ludzie nie umieją się porozumieć”.
I składa się jak scyzoryk, oplatając kolana ramionami.
Gdy brakuje mu słów, aby wyrazić to, co czuje, Jacob pożycza sobie kwestie wypowiedziane przez kogoś innego. To zdanie pochodzi z filmu „Nieugięty Luke”. Mój starszy syn pamięta dialogi ze wszystkich filmów, jakie widział w życiu.
Poznałam bardzo wielu rodziców, których dzieci cierpiały na zaburzenia mieszczące się po przeciwnej stronie spektrum autyzmu niż rozpoznany u Jacoba zespół Aspergera. Mówili mi, że to wielkie szczęście mieć syna, który nauczył się mówić i jest inteligentny do tego stopnia, że potrafi w ciągu zaledwie godziny naprawić zepsutą mikrofalówkę. Dla takich ludzi nie ma nic gorszego niż życie z dzieckiem uwięzionym we własnym świecie i nieświadomym tego, że istnieje inny, większy i wart poznania. Ale niechby tylko spróbowali, jak to jest wychowywać syna, który z uporem próbuje przekroczyć tę granicę, choć nigdy nie może się wyrwać z własnego świata. Który stara się być taki jak wszyscy, ale nie ma pojęcia, jak to się robi.
Chcę go pocieszyć; wyciągam dłoń, ale szybko się powstrzymuję – najlżejszy dotyk może wytrącić Jacoba z równowagi. Nie lubi podawać dłoni, nie lubi, kiedy się go klepie po plecach albo mierzwi mu włosy.
– Jacob… – zaczynam, ale w tej samej chwili dociera do mnie, że to wcale nie jest napad złego humoru. Mój syn podnosi z podłogi telefon – to po niego się schylił – i wyciąga go w moją stronę, demonstrując czarną plamę widniejącą na obudowie.
– Przeoczyłaś odcisk palca – oznajmia radośnie. – Nie obraź się, ale jako technik kryminalistyki byłabyś do niczego.
Bierze rolkę papierowych ręczników, odrywa jeden i moczy go pod kranem.
– Nie martw się, zmyję wszystkie ślady krwi – dodaje.
– Ale nie powiedziałeś mi jeszcze, dlaczego Theo cię zabił – przypominam. – Jaki miał motyw?
– A. – Jacob ogląda się przez ramię. Na twarzy ma szelmowski uśmiech. – Ukradłem mu buty.