Dwa dni po naszym powrocie z Leptis i tydzień przed tym, jak zobaczyłem babę idącego przez plac Męczenników, zabrali ustaza Raszida.
Widywałem już przesłuchiwanych w telewizji. Pamiętałem człowieka, który miał własną fabrykę tkanin w Trypolisie. Został oskarżony o to, że jest burżujem i zdrajcą. Ubrany był w jasnoszary włoski garnitur, który lśnił lekko w świetle reflektorów. Siedział sztywno na krześle, jakby cierpiał. Stałem tuż za progiem, tak że nie dało się mnie zobaczyć. Baba i Musa siedzieli na kanapie, Mama obok nich na fotelu. Musa powiedział cicho do baby:
– Specjalnie oszczędzają twarz. Założę się, że jego ciało to jeden wielki siniak.
Nagle w kroczu mężczyzny nie wiadomo skąd pojawiła się ciemna plama i ciągle rosła. Pierwszy to zobaczyłem. Podbiegłem do telewizora i dźgnąłem ją palcem.
– Wyjdź stąd! – wrzasnął baba.
Podbiegłem do mamy i tam stanąłem.
– Marsz do swojego pokoju! – polecił ojciec.
– Daj spokój – odparła mama.
– Nie powinien tego oglądać! – wrzeszczał.
– To także jego ojczyzna – odrzekła cicho, odwracając się do telewizora.
Ojciec wypadł z pokoju. Patrzyliśmy, jak mężczyzna usiłuje zakryć mokrą plamę rękoma, wiercąc się na krześle.
Ale patrzeć, jak aresztują ustaza Raszida, to co innego. Wiele już razy słyszałem, że nikt się przed nimi nie uchroni, ale kiedy ich zobaczyłem, kiedy zobaczyłem, jak to się dzieje, że tak szybko, że nie ma już co się spierać, sprzeciwiać, to rozbolał mnie brzuch. Mama później powiedziała na mój widok:
– Wyglądasz, jakbyś zobaczył ducha.
Wyjaśniłem jej, co widziałem, na co ona podniosła rękę do czoła i westchnęła:
– Biedna Salma.
Zabrała mnie do łazienki i umyła mi buzię.
– Nie powinieneś był na to patrzeć. Następnym razem biegnij prosto do domu.
Potem zrobiła mi zupę i herbatę, jakbym miał grypę.
Ktoś, jakiś zdrajca, drukował ulotki krytykujące naszego Wodza i komitety rewolucyjne. Przyszli nocą i rzucili je na nasz próg jak gazety. Mówię, że ktoś, ale musiały to być setki, może nawet tysiące ludzi. Chłopcy i ja czatowaliśmy na zmianę w nadziei, że zobaczymy któregoś z tych zdrajców. Wyobrażaliśmy sobie, że oni wszyscy chodzą na czarno, są zamaskowani i bardzo szybcy. Ali twierdził, że widział jednego. Masud huknął go w łeb i rzekł:
– Jeśli jeszcze raz nazmyślasz w takich sprawach, to powiem babie.
Wszyscy się bali tych ulotek i starali się na oczach sąsiadów drzeć je na drobne kawałki. Inni, na przykład mama, wnosili je do domu. Patrzyła, jak palą się w zlewie, a popioły spłukiwała zimną wodą. Raz podsłuchałem, jak mówiła do cioci Salmy:
– Wszystkim nam narobią kłopotów.
Kiedy spytałem, co ma na myśli, westchnęła i odparła, że nic.
Innym razem stała sztywno na dworze, na chodniku, słuchając, jak Umm Masud wygaduje na „zdrajców”. „Dżafar bardzo się denerwuje z powodu tych ulotek” – gderała. Mama rozmawiała z Umm Masud zupełnie inaczej i wydawało się, że jest pełna zrozumienia i podziela jej uczucia. Marszczyła czoło, kręciła głową i zgadzała się ze wszystkim, co Umm Masud mówiła.
– Niech Bóg im wybaczy, nie wiedzą, jak wspaniała dla naszego kraju jest rewolucja.
Rankiem zanim zabrano ustaza Raszida, tak się z chłopakami nudziliśmy, że wzięliśmy ulotki, które nocą zostawili zdrajcy, i przerzucaliśmy je przez mury ogrodów, a wtedy one oficjalnie już się znajdowały w domu tych ludzi, w środku. Zrobiliśmy to tylko na sąsiednich ulicach, gdzie nikogo nie znaliśmy. Do ich leciutkich papierowych ciałek przywiązywaliśmy małe kamyki i ciskaliśmy nimi przez wysokie mury, jak granaty na filmach wojennych. Ten występek nas ożywił, ale wkrótce znowu dopadła nas nuda, więc wróciliśmy na swoją ulicę i zaczęliśmy się przygotowywać do meczu piłki nożnej.
Gargarisz było nowo wybudowaną dzielnicą i oprócz głównych tras, łączących ją z centrum miasta, większość ulic nie została tu jeszcze nazwana ani pokryta asfaltem. Na naszą mówiliśmy Morwowa, bo rósł tu kiedyś sad morwowy. Ostatnie takie drzewo zostało obok nas, w ogrodzie ustaza Raszida i cioci Salmy.
Słońce stanęło w zenicie. Usłyszeliśmy trzaski głośnika naszego meczetu. W oddali nad niskimi domami ulicy widzieliśmy minaret podobny do ołówka. Potem nadpłynął głos Szajcha Mustafy.
Oznaczyliśmy słupki bramki kamieniami i pustymi plastikowymi butelkami, pospieraliśmy się o połowy i w końcu gra się rozpoczęła. Kilka minut później zobaczyliśmy pędzący ku nam samochód. Wzbijał pył, jakby był jedynym stworzeniem na świecie. Lśnił bielą w słońcu. Na jego widok przestaliśmy grać i podbiegliśmy do jezdni, zostawiając toczącą się piłkę.
Zatrzymał się przed domem Karima. Ten zamarł, jakby serce mu wpadło do butów. Z samochodu wysiadło czterech mężczyzn, drzwi zostawili szeroko otwarte. Wyglądał w słońcu jak wielka zdechła ćma. Trzech mężczyzn wbiegło do domu, a czwarty, który był kierowcą i wydawał się ich szefem, czekał na ulicy. Uśmiechnął się do dwóch grubych braci, Masuda i Alego. Wtedy nie zauważyłem, że ich zna. Nikt z nas nigdy wcześniej go nie widział. Miał straszliwą twarz, dziobatą jak pumeks. Wrócili jego ludzie, prowadząc ustaza Raszida. Nie walczył. Ciocia Salma szła za nimi, jakby połączona z mężem niewidocznym sznurem. Dziobaty nagle spoliczkował ustaza Raszida, gwałtownie i wściekle. Rozległ się dźwięk jak rozdarcie tkaniny, ciocia Salma się zatrzymała. Drugi kopnął ustaza w tyłek. On to przewidział, bo skoczył do przodu, zanim cios go dosięgnął. Siła kopniaka zmusiła go do skoku, ale nie towarzyszył mu dźwięk. Na twarzy miał ten swój dziwny, zakłopotany uśmiech. Nie spierał się ani nie błagał, jakby znane mu były powody,
wszystkie pytania i odpowiedzi. Koszulę miał podartą. Ale żadnej krwi. To mnie zdziwiło, a później pomyślałem, że gdyby krwawił – choć trochę – Karimowi byłoby łatwiej, bo my wszyscy na widok krwawiącego mężczyzny poczulibyśmy szacunek. Ustaz Raszid spojrzał w naszą stronę, a kiedy jego wzrok napotkał wzrok Karima, jego twarz się zmieniła. Wyglądał, jakby miał się rozpłakać albo zwymiotować. Potem zgiął się wpół i zaczął kaszleć. Mężczyźni chyba nie wiedzieli, co zrobić. Spojrzeli po sobie, potem na ciocię Salmę, ta jedną ręką zakrywała usta, a drugą objęła warkocz, gruby jak lina kotwiczna, spływający jej przez ramię. Chwycili ustaza Raszida, wrzucili go do samochodu, trzasnęli drzwiczkami i ruszyli pędem, rozgniatając naszą bramkę. Nie dojrzałem głowy ustaza Raszida między mężczyznami siędzącymi z nim na tylnym siedzeniu. Musiał wciąż kaszleć.
Karim postąpił kilka kroków za samochodem. Przez chwilę myślałem, że za nimi pobiegnie. Stał plecami do nas, potem się odwrócił i poszedł do domu. Ciocia Salma nie ruszyła się na krok, wciąż ściskała swoje włosy, patrząc w kierunku, w którym odjechał biały samochód, jakby się zbliżali, jakby w rzeczywistości ustaz Raszid wreszcie wracał do domu z długiej podróży.
Nikt nie wiedział, dlaczego zabrano ustaza Raszida, ale następnego dnia zaczęły się rozchodzić pogłoski, że był zdrajcą. Umm Masud przyszła do naszych drzwi, cmoknęła, rozejrzała się i powiedziała:
– Taki los wszystkich zdrajców.
Baba słyszał już wcześniej, jak Umm Masud plotkuje: twierdziła, że żebrak Bahlul jest bogatszy niż my wszyscy razem wzięci, że piekarz Madżdi nie sprzedaje wyłącznie „niewinnego chleba” – tak to właśnie ujęła – lecz także coś o nazwie grappa, co jest nie tylko haram [1] , ale i nielegalne w naszym kraju. Takimi plotkami baba się nie przejmował, w zasadzie nawet go czasami bawiły, ale ustaz Raszid był jego przyjacielem. Często chodzili na spacery nad morzem, kiedy słońce chyliło się ku zachodowi. I wiele razy rozmawiali cicho w gabinecie baby, gdzie czasami dołączał do nich Naser. Nosiłem im kawę. Mama pukała dwukrotnie, po czym otwierała przede mną drzwi. Wchodziłem powoli, balansując tacą i natychmiast uderzało mnie ostre, wypełnione dymem papierosowym powietrze. Przy nim przenikliwa woń kardamonu i gumy arabskiej, unosząca się znad kawy, wydawała się niemal przyjemna. „Nie rozlej” – tak często brzmiały ostatnie słowa mamy, zanim otworzyła drzwi do tych sekretnych spotkań.
(…)
Poszedłem pooglądać telewizję w salonie. Siadłem na podłodze, skrzyżowałem nogi, ledwie kilka centymetrów od ekranu. Na krześle w pokoju siedział mężczyzna. Zrobiłem odrobinę głośniej. Górna połowa ściany za nim miała kolor piasku, dolna - zielony. Była odrapana w kilku miejscach, odsłoniła się biała farba. Wyglądał chudo. Siedział troszeczkę bokiem. Kolana miał złączone, przypominał ucznia, który musiał zostać po lekcjach. Miał na sobie białą koszulę i szarą marynarkę. Ubranie wydawało się nań za duże, kołnierzyk koszuli niemal dotykał mu uszu. Policzki miał szare od kilkudniowego zarostu. Nagle, z taką prędkością, że obraz niemal się zamazał, kamera zrobiła zbliżenie na jego twarz, przesunęła się w lewo, w prawo, aż znalazł się pośrodku kadru, i wtedy wyostrzyła. Padło na niego światło. Zmrużył oczy. To był ustaz Raszid. Czekałem, aż się odezwie. Inny głos coś wymamrotał. Zrobiłem trochę głośniej. Wydawało się, że ustaz Raszid też nie dosłyszał, co powiedział głos, przechylił trochę głowę na bok. Na ścianę
za nim padł cień wielkiej łysej głowy. Głos powtórzył pytanie: „Uczestniczyłeś w tym spotkaniu?” Ustaz Raszid kiwnął głową i powiedział: „Tak, uczestniczyłem”, ale ledwie było to słychać. Poproszono go o powtórzenie. „Uczestniczyłem, tak”. „Kto jeszcze tam był?” Ustaz Raszid znowu spojrzał na łysego mężczyznę. „Odczytamy listę – mówił spokojnie głos – a ty odpowiesz tak lub nie”. Usłyszałem szelest papieru, zanim głos odczytał nazwisko. Ustaz Raszid zawahał się, spojrzał na cień, cień się przybliżył, jego głowa na ścianie się powiększyła. W oczach ustaza Raszida zebrały się łzy, wyglądał na spragnionego, jego jabłko Adama przesuwało się w górę i w dół, potem kiwnął głową. Odczytano kolejne nazwiska, a ustaz Raszid dalej kiwał głową, czasami jeszcze zanim odczytano nazwisko do końca. Nagle usłyszałem nazwisko baby: „Faradż ad-Diwani?” Dziwnie się je słyszało z telewizora. Ustaz Raszid zawahał się chwilę. Zerknął w bok, jego zarost wydał dziwny dźwięk, kiedy się przesuwał po kołnierzyku koszuli. Głos jeszcze
raz odczytał nazwisko, tym razem wstawiając „Bu Sulejman”, a całość znowu, tak jak wtedy, gdy odczytywałem je w książce, którą ustaz Raszid ofiarował babie ze swoją „niesłabnącą lojalnością”, sprawiła, że poczułem się wmieszany, wciągnięty za nazwisko w coś, o czym nic nie wiedziałem. W końcu ustaz Raszid się odezwał. Powiedział „Nie”.
(…)
Tego samego dnia przyszedł Musa. Był bardzo podniecony, wręcz nie mógł usiedzieć w miejscu.
– Przetrząsają cały Trypolis. Zgarniają wszystkich, zbierają ich jak owce.
– Gdzie jest Faradż?
– Nie wiem. Włącz telewizor. Raszid… Będą sądzić Raszida… Sądzić?! Rozumiesz… Dranie.
– Kiedy? Kiedy? – spytała mama. Udzielił się jej niecierpliwy niepokój.
Włączył telewizor w salonie i zajął miejsce na kanapie, a ona obok niego. Ilekroć chciała się odezwać, podnosił w górę rękę.
Sadzano ustaza Raszida, światło reflektora padało mu na twarz. Powtarzano transmisję, którą widziałem w czasie sjesty, ale teraz był wieczór, nikt nie spał, cały świat to oglądał. „Brałeś udział w spotkaniu?” Ustaz Raszid się zawahał, potem kiwnął głową i odrzekł: „Tak, brałem”. I powtórzył: „Brałem, brałem udział”, tym razem tak głośno, że wątpliwości się rozwiały. Potem obraz się zmienił, nie pokazali go, jak mówił „Nie” na nazwisko baby. Widać było natomiast mężczyznę siedzącego przy biurku zasłanym papierami. Siedział jak prezenter wiadomości, ale po jego ubraniu i kasku kręconych włosów poznałem, że to członek Komitetu Rewolucyjnego. „Wykryto element przestępczy – powiedział wysokim, szczekającym tonem, którym zwyczajowo wygłaszano oświadczenia Komitetu Rewolucyjnego. – Zdrajców, którzy pogardzają naszą rewolucją i nam jej zazdroszczą. My, Komitet Rewolucyjny, Strażnicy Rewolucji, schwytaliśmy wszystkich członków tej zagubionej grupy oraz tych, którzy ich ukrywali i finansowali, i ukarzemy ich surowo”.
Mężczyzna patrzył prosto w kamerę. „Wróg został sromotnie pokonany – dodał. – Niech żyje Wódz, niech żyje Rewolucja Wrześniowa”. Kamera zatrzymała się na nim nienaturalnie długo. W końcu zawołał: „Dość. Skończyłem”. Wtedy ekran zgasł na kilka sekund, po czym pojawiły się na nim znowu kwiaty, tym razem przy akompaniamencie pieśni rewolucyjnych.
Stałem w drzwiach, w tych samych drzwiach, w których wcześniej stał Szarif, Szarif, który na pewno już wrócił, na pewno znowu siedział w samochodzie przed naszym domem, lojalny, wieczny, pewien swego miejsca na świecie, ciężki od męskiego zapachu. Wszedłem do pokoju i siadłem na podłodze w połowie drogi pomiędzy kanapą a telewizorem. Żadne z nich nie kazało mi wyjść. Patrzyliśmy na różowe kwiaty i słuchaliśmy dufnych pieśni rewolucyjnych, kiedy nagle, bez wyjaśnienia wznowiono transmisję. Widać było tylko ciemne niebo i u dołu ekranu głowy błyszczące w świetle reflektorów. Ktoś szepnął „Odjazd”, a potem już poirytowanym tonem: „Odjazd! Odjazd!”. Kamera gibnęła się w dół i przez chwilę widzieliśmy tylko betonową podłogę. W kadrze pojawiła się stopa. Widziałem wytarty szew na czarnym skórzanym bucie mężczyzny i motyw orła z rozpostartymi skrzydłami na wąskiej metalowej spince przecinającej przód. „Powiedziałem odjazd, kretynie! Ruszaj się!”. Stopa zniknęła z kadru, kamera się podniosła i odjechała.
– Są na Narodowym Stadionie Koszykówki – powiedział cicho Musa do mamy albo do siebie.
– Którym? Gdzie?
– Tym nowym przy drodze wjazdowej do miasta.
– I co tam robią? – spytała mama, podnosząc głos.
Przesłuchania zawsze prowadzono w pomieszczeniach bez okien. Mossa nic nie powiedział, a ja, obawiając się, że mama odeśle mnie do ćwiczenia gam, nie odwróciłem się.
Narodowy Stadion Koszykówki był pełen. Kamera przejechała po rzędach siedzeń, ani jedno nie było puste. Większość widzów miała na sobie coś zielonego: koszulę, opaskę na ramieniu albo na głowie. Z kim gramy? – zastanawiałem się. Koszykówka nie była moją ulubioną grą, ilekroć jednak Libia grała przeciwko innemu państwu, bez względu na to, w jakiej dziedzinie sportu i jakie rozgrywki, nieruchomiałem, przyklejony do ekranu telewizora. Kiedyś siedziałem przez sześć godzin, patrząc na mecz szachowy pomiędzy Libią a Koreą na Międzynarodowych Mistrzostwach Szachowych w Moskwie. Gdy Koreańczyk wygrał, prawie płakałem z rozczarowania.
Kamera w końcu wróciła na sąd. Pośrodku ustawiono długi stół. Ktokolwiek go tam wstawił, dopilnował, żeby jego centralny punkt znalazł się dokładnie w osi. Przystrojono go jak stół na konferencji prasowej: blat starannie przykryty białym obrusem, a od frontu zielona tkanina sięgająca podłogi i skrywająca stopy obradującego Komitetu. Przy długim stole siedziało trzech członków, dwóch mężczyzn i kobieta. Przed każdym stała butelka z wodą i pusta szklanka. Przed mężczyzną pośrodku – mikrofon. Postukał w niego dwukrotnie, potem zaczął czytać z trzymanej w ręku kartki papieru.
– Wybitny wódz światowej rewolucji na rzecz nowej cywilizacji, Mu’amar al-Kaddafi, Wódz Narodu Libijskiego, symbol nadziei i wolności, Syn Pustyni… – podniósł wzrok, sprawdzając nastrój tłumu – albowiem – podniósł głos, palec wskazujący wymierzywszy w niebo – albowiem to na pustyni narodził się nasz Wódz, na pustyni, tam gdzie Bóg przemówił do Mojżesza, na pustyni, gdzie prorok Eliasz usłyszał spokojny głos Boga nakazujący mu stawić czoło tyranii ciemięzcy, na pustyni, gdzie Jezus przygotował się przez post i modlitwę do misji, która miała ukształtować historię Zachodu, w samotności pustyni, gdzie prorok Mahomet rozmyślał nad nakazem tworzenia i smutnym stanem własnego ludu – mama i Musa nie, ale ja dodawałem „Pokój i błogosławieństwo Allaha niech będą z nim” po imieniu każdego proroka – i to na pustyni również nasz Przywódca, Wódz, Zbawiciel Narodu, nasz Wielki Nauczyciel i Dobroczyńca, Ojciec Wielkiej Wrześniowej Rewolucji Al-Fatih, Mu’ammar Al-Kaddafi, urodził się, żył, marzył i rozmyślał.
Tłum zerwał się, wiwatując.
– Obrót, obrót – wyszeptał głos i kamerzysta skierował kamerę na szczęśliwych i klaszczących widzów. Mama i Musa siedzieli cicho i nieruchomo.
– To najczystsze z serc… – próbował kontynuować. Opuścił wzrok, podniósł rękę zwiniętą w pięść i rytmicznie wyrzucał ją w powietrze. – To… – nie był w stanie przerwać triumfalnego wrzasku widzów. – To najczystsze… – huknął głosem jak wysoka syrena, jak głos Szajcha Mustafy, kiedy się załamywał z emocji w czasie piątkowego nabożeństwa. – To najczystsze z serc, symbol determinacji, symbol odwagi, oddania i wolnej woli, nasz znakomity Wódz i Dobroczyńca, który obficie uczy nas swoim przykładem, zwyciężył. – Na chwilę stracił głos. Kobieta po jego prawej stronie nalała mu wody do szklanki. Upił łyk i ciągnął: – Ludzie, masy, bracia, siostry, dzisiaj jest dzień rozkoszy. Dzisiaj pokonaliśmy zdradziecki element, który próbował podważyć nasze osiągnięcia i powstrzymać nasz marsz. – Włączył się tłum, bardziej triumfalny i gorliwy, rozpaczliwie pragnący wyrazić swoje zaangażowanie. Ktoś próbował coś powiedzieć do kamerzysty. On nie usłyszał i krzyknął „Co?!”. Właśnie wtedy chaotyczny wiwat przeszedł w skandowanie,
nawet kamerzysta i ten obok niego się włączyli: „Al-Fatih, rewolucja mas! Al-Fatih, republika!”. Znowu rozległy się chaotyczne krzyki, a po nich kolejne skandowanie: „Własną krwią! Własną duszą! Obronimy swego Wodza!”. Kamera się poruszyła, obraz się zamazał, potem skupił się na jednym z koszy. Odjechała szybko na tablicę za koszem, potem przesunęła się w dół, gdzie jakiś mężczyzna, siedzący drugiemu na barana, z trudem zawiązywał sznur. Potem dźgnął piętami mężczyznę pod sobą i ten się poruszył. Kiedy wyszli z kadru, kamera odjechała odrobinę i pokazała sznur zwisający zza tablicy, kołyszący się z pętlą na końcu.
Spojrzałem znowu na kanapę. Zarówno mama, jak i Musa siedzieli wyprostowani. Dłonie Musy utknęły zablokowane między jego kolanami, twarz miał ponurą, podczas gdy twarz mamy była całkowicie pozbawiona wyrazu. Nigdy wcześniej jej takiej nie widziałem. Jej twarz nie zdradzała absolutnie niczego. Przypomniałem sobie, jak kiedyś ustaz Raszid pokazywał Karimowi i mnie album z bardzo starymi portretami fajumskimi. Były piękne, ale dostrzegłem w nich coś dziwnego. Potem powiedział nam, jak powstały. „Ponieważ w tamtych czasach nie było aparatów fotograficznych – wyjaśnił – kiedy rodzina traciła kogoś bliskiego, najmowała malarza, żeby wykonał portret zmarłego. A ponieważ nikomu nie uśmiechało się pamiętać bliskiego po śmierci, malarze starali się, żeby portretowana osoba wyglądała na żywą. Robili im piękne różowe policzki, wielkie okrągłe oczy, a czasami nawet wieniec z jaśminu albo liści oliwnych”. Mama wyglądała teraz jak portret fajumski, nieruchoma, szeroko otwarte oczy, piękna, ale martwa. Przypomniałem sobie
szczególną wypowiedź ustaza Raszida: „Jeśli się uważnie przyjrzeć, można dostrzec na obrazie cień śmierci. Są pod tym względem unikatowe, na żadnym z nich nie widać pragnienia”.
Skandowanie i wiwaty tłumu były tak głośne, tak histeryczne i nieustające, że stapiały się w ciągły pomruk, jak warkot ogromnego odkurzacza. Kiedy ludzie się uspokoili, kamera znowu przesunęła się na sędziów. Kilka metrów przed komitetem stał teraz inny mężczyzna. Ręce miał związane za plecami, siedział po turecku na ziemi przed mikrofonem zatkniętym na statywie. Wciąż się oglądał za siebie, na sznur.
– To on – powiedział Musa.
Kamera zrobiła najazd i zobaczyliśmy, że skuty mężczyzna siedzący na ziemi na Narodowym Stadionie Koszykówki to ustaz Raszid. Jego czoło lśniło od potu. Wąs też był wilgotny, łzy srebrzyły mu się na policzkach. Nie płakał z honorem, płakał jak dziecko. Oglądał się na sznur, potem patrzył w bok na komitet i powiedział coś, czego nie było słychać.
– Mów do mikrofonu – polecił mężczyzna pośrodku.
Ustaz Raszid obejrzał się i zobaczył nadchodzącego mężczyznę. Podniósł na niego wzrok, próbował coś powiedzieć. Gdybym musiał zgadywać, co dokładnie, obstawiłbym coś jak „Całuję twoje stopy, na miłość Allaha, na twoich rodziców” – bo kiedy mężczyzna położył rękę na mikrofonie, żeby go dostosować do pozycji ustaza Raszida, on próbował mikrofon pocałować. Mężczyzna odszedł, a ustaz Raszid odwrócił się, szukając go.
– Co masz do powiedzenia na swoją obronę? – spytał mężczyzna pośrodku.
Ustaz Rashud spojrzał na niego i znowu zapłakał. Sprawdził sznur, potem odwrócił się do mężczyzny, podnosząc brwi, ściągając usta, błagając jak winne dziecko.
– Dajemy ci szansę obrony. Jeśli jesteś niewinny, to mów – powiedział mężczyzna z szerokim uśmiechem, odchylając się na krześle i patrząc na mężczyznę i kobietę u swojego boku. Oni wydawali się rozumieć jego dowcip.
– Niewinny, niewinny... niewinny. – Ustaz Raszid uczepił się tego słowa.
– Ale my tu mamy przyznanie się do winy – krzyknęła do mikrofonu kobieta ze składu sędziowskiego. Tłum ogarnęła ekscytacja. Mężczyzna pośrodku pochylił się ku niej i chyba powiedział: „Ja to załatwię”. Kiwnęła głową z powagą, wygładziła koszulę, potem nagle jakby zdziwiła się, ucieszyła, pomachała komuś w tłumie.
– Mówisz, że nie przyznałeś się do winy? – spytał mężczyzna, trzymając w ręku kawałek papieru.
Ustaz Raszid potrząsnął głową, potem kiwnął, znowu wykrzywiając twarz, przechylając na bok głowę.
– Przyznaję się, przyznaję się – powtarzał, potem wziął głęboki oddech i westchnął. – Przyznaję się. – Jakby pod ostrym światłem reflektorów, siedząc na świeżutkiej, wielobarwnej plastikowej podłodze naszego nowego Narodowego Stadionu Koszykówki, który zaprojektowano zgodnie z najwyższymi międzynarodowymi standardami, sam musiał usłyszeć to więcej niż jeden raz. Potem się ocknął, tak się wydawało. Podniósł wzrok na sędziów. – Litości – rzekł. Przechylił głowę i powtórzył to słowo kilkakrotnie, odwracając się na wiszący sznur. I znowu się rozpłakał.
Tłum oszalał, jakby to jedno słowo stanowiło ostateczny dowód, na który czekali. W powietrzu poszybował but i wylądował obok ustaza Raszida. Spojrzał na niego, spojrzał na tłum i zapłakał, powtarzając coś, czego teraz nie było słychać. Może mówił „Litości”, albo „Przyznaję się”, albo „Niewinny”, albo może on także zobaczył kogoś, kogo rozpoznał, przyjazną twarz.
Od tyłu podeszli do niego dwaj mężczyźni i dźwignęli go pod ramiona. Wciąż miał na sobie tę samą za dużą, białą koszulę, tę, którą nosił w trakcie nadawanego w telewizji przesłuchania. Wydawało się, że błaga mężczyzn ciągnących go w stronę wiszącego sznura. Skojarzył mi się w pewien sposób z nieśmiałą kobietą, która opiera się, kiedy przyjaciele zapraszają ją na tańce, podciąga ramiona do góry, nerwowo przesuwając palcem wskazującym przed ustami. Tłum teraz podskakiwał, skakał i wył: „Powiesić zdrajcę! Powiesić zdrajcę!”. Kiedy mężczyźni postawili go pod pętlą, znowu próbował pocałować ich w ręce. Usta miał teraz cienkie jak lukrecjowy patyczek pociągnięty za końce. Ktoś za nim gestem niecierpliwie przyzywał pomoc, nagle pojawiła się drabina. Szeroka, solidna z wyglądu, aluminiowa. Lśniła pod jasnymi światłami. Wyglądała na nowiuteńką, pióra porwanego plastiku utknęły wokół jej nóżek. Ustaza Raszida zmuszono do wejścia na nią. Na każdym szczeblu zatrzymywał się i błagał o litość. Popychano go dalej z
osobliwą delikatnością, ledwie szturchnięciem w łokieć. Ale po pewnym czasie mężczyźnie szturchającemu jakby skończyła się cierpliwość. Wspiął się obok i pociągnął ustaza Raszida za ramię. Znajdował się on teraz w połowie wysokości. Sznur musnął go po twarzy, on zamrugał. Mężczyzna założył ustazowi sznur na szyję i zacisnął pętlę. Potem machnął dłonią, jakby mówił „No, zrobione” albo „Widzisz, jakie łatwe?”, i zszedł z drabiny. Ciało ustaza Raszida obsunęło się trochę.
– On mdleje – powiedział Musa, powoli i rozwlekle, tak jak zawsze wygłaszał swoje komentarze.
Mama milczała.
Musa miał rację. Ustaz Raszid zsunął się z drabiny i chwycił go sznur. Na to wybuchła wrzawa; tłum był gotów. Podparto go, spoliczkowano kilka razy, potem odwrócono do kamery. Teraz zobaczyliśmy, że ma mokre spodnie. Z jego ust wylało się coś żółtego i wydawało się rosnąć. Nikt tego nie starł, nikt nie podał mu szklanki wody, szczoteczki ani pasty do zębów, żeby usunął palący i zachłanny kwas. Jego głowa się nie wzdrygnęła z obrzydzenia, wydawało się, że mu dziwnie dobrze z tymi wymiocinami.
Kamera skierowała się na widzów. Wymachiwali pięściami i wiwatowali. Kilka kobiet zawodziło. I nagle, jak wznosząca się fala, wiwaty stały się głośniejsze i bardziej wściekłe. Kamera przesunęła się szybko i zobaczyliśmy, jak ustaz Raszid zwisa ze sznura, lśniąca aluminiowa drabina leży na boku o metr czy dwa dalej, za daleko dla jego wymachujących nóg. Tłum wylał się teraz na płytę boiska. Kilku widzów rzuciło butami w ustaza Raszida, inni chwycili go za kostki i zwisali z nich, potem machali na innych, by podbiegli i zrobili to samo. Wyglądali jak dzieci cieszące się z nowej huśtawki. Wszyscy wydawali się szczęśliwi. Obejrzałem się. Policzki Musy były srebrne. Jeszcze nigdy nie widziałem, jak płacze. Mama wpatrywała się nieruchomo w telewizor. Odwróciłem się i dalej oglądałem. Po kilku kolejnych sekundach wrócił chaos kwiatów, nieruchomych i różowych, z hymnem narodowym grającym dumnie w tle. Kiedy znowu się obejrzałem, mamy i Musy nie było.
[1] Haram (arab.) – w islamie kategoria uczynków, rzeczy i pokarmów niedozwolonych.